Archiwum 21 kwietnia 2009


Clipy 
kwi 21 2009 Smokie - Suzi Quatro & Chris Norman -...
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 21 2009 Mistrz 5/6
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 21 2009 Nasz duch
Komentarze: 1

Frederick Bond, architekt, archeolog i znawca budowli gotyckich, był jednym z tych, którzy musieli na własnej skórze doświadczyć działania tego bezwiednego mechanizmu obronnego. W 1907 r. powierzono mu tyleż zaszczytne, co niemożliwe do wykonania zadanie wydobycia na światło dzienne pozostałości opactwa Glastonbury w Somerset w Anglii. Zadanie to było niewykonalne z tego względu, że opactwo założone w V w. przez św. Patryka właściwie znikło z powierzchni ziemi. Większość pierwotnych budowli zniszczyli do szczętu żołnierze Henryka VIII, a to, co jeszcze się ostało, padło ofiarą wojen i katastrof żywiołowych. Mający wówczas 43 lata Bond nie rozporządzał ani najlichszymi bodaj wskazówkami, jak opactwo wyglądało, zanim Henryk VIII rozkazał zburzyć budowle słynne swoim cudownym ukształtowaniem i pięknem architektury, ani też wystarczającymi środkami, aby kazać przekopać pół kraju. Po prostu stał na straconej pozycji, mając za mało informacji, za mało czasu, za mało pieniędzy. Każdy inny specjalista na jego miejscu by zrezygnował, ale Frederick Bond postawił na „ezoteryczną kartę". Udał się do swojego przyjaciela i okultysty nazwiskiem John Bartlett, który był piszącym medium. W czasie seansu w biurze Fredericka Bonda w listopadzie 1907 r. Bartlett wszedł w kontakt z mnichem Johannesem Bryantem, żyjącym w XVI w. Ten przemawiał w imieniu astralnych strażników opactwa, zwących się Towarzystwem Avalon. Trzeba w tym miejscu nadmienić, że Avalon, świątynia celtyckich druidów, według legendy znajduje się w pobliżu Glastonbury i że Józef z Arymatei miał tam zawieźć świętego Graala. Ręką Bartletta zmarły mnich narysował ze wszystkimi szczegółami plan zburzonego opactwa. Mimo że plany były nad wyraz dokładne, Frederick Bond nie mógł w nie tak od razu uwierzyć, bo sprzeciwiały się jego wiedzy specjalistycznej o starych klasztorach - a także wszystkiemu, co było dotąd wiadomo. Mimo to zdecydował się na skok na głęboką wodę. Przy istniejących ograniczeniach finansowych i czasowych było w gruncie rzeczy wszystko jedno, w którym. miejscu niczego nie znajdzie. Polecił więc robotnikom kopać według nieortodoksyjnych planów. Już w pierwszym tygodniu wykopaliska odsłoniły to, czego nikt nie spodziewał się znaleźć: fundamenty kaplic, ścian, wież, bram i odłamki kolorowego szkła. Sława Fredericka Bonda sięgnęła zenitu, a zaginione opactwo Glastonbury zaczęło kawałek po kawałku wyłaniać się spod ziemi. Ponieważ archeolog nie miał złudzeń co do tego, jak zareagowałyby czynniki oficjalne i jego koledzy z kręgów naukowych, gdyby zdradził źródło swojego niewiarygodnego sukcesu, udzielał wymijających odpowiedzi powołując się na know-how, intuicję i łut szczęścia. Dziesięć lat później Bond poczuł się na tyle pewny swej pozycji, że ogłosił prawdę. Przeliczył się jednak, nie biorąc pod uwagę zasady, że „nie może istnieć to, co istnieć nie powinno". W książce The Gate oj Remembrance odkrywca zdradził, jakie informacje kierowały łopatami jego archeologicznego zespołu. Od tej chwili nie zainteresował się nim nawet przysłowiowy pies z kulawą nogą. Jego reputacja była przekreślona, odebrano mu kierownictwo wykopalisk wszelkiego rodzaju, jego środki finansowe wyschły, a pensja skurczyła się do dziesięciu funtów tygodniowo. Kiedy w 1922 r. nareszcie sprawa całkiem ucichła, dokończono dzieła zniszczenia prawie już nie istniejących resztek kariery Bonda: Towarzystwo Badań i Restauracji Opactwa Glastonbury zostało potajemnie i bez rozgłosu rozwiązane, a Frederickowi Bondowi zakazano, aby kiedykolwiek jego noga stanęła na terenie opactwa, które bez jego udziału nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. Architekt i archeolog Bond wyjechał do Ameryki, gdzie przeżył w zgorzknieniu ostatnie dwadzieścia lat swojego życia. Gdyby zdecydował się sam pozostać w świetle rampy, jego nazwisko do dziś byłoby wypisane złotymi zgłoskami w annałach archeologii. Niewygodny fakt, że Bond dosłownie wykopał z ziemi dowód swoich twierdzeń, przestał wywoływać dyskusje. Należałoby jednak przedyskutować jeszcze i inne sprawy. Na przykład liczne wizje gospodyni domowej E.F. Bullock z Manchester w Anglii. W 1934 r. przypadek tej wówczas 44-letniej kobiety wywołał dużą sensację, ponieważ jej ciało nawiedzały podobno wcześniejsze wcielenia z wszystkich epok i stron świata. Nie byłoby w tym nic szczególnie nowego, gdyby nie to, że pani Bullock po prostu „przemieniała się" w osoby, które w niej „mieszkały". Demonstrowała to między innymi przed gronem International Institute of Physical Research w Londynie. Naukowcy tego instytutu nie mieli złudzeń co do tego, że szarlatani i sztukmistrze są często w stanie wywieść w pole nawet najbardziej uczonych badaczy i najbardziej wyrafinowane urządzenia kontrolne. Miał to uniemożliwić udział odpowiedniego eksperta. Był nim impresario teatralny LM. Leon, człowiek, który znał wszystkie sceniczne sztuczki i którego nie mógł zmylić żaden makijaż. Wspomagał go W.T. Baker, dyrektor przedsiębiorstwa Colour Photographs Limited, który miał wszystko sfilmować. Przed tym równie kompetentnym co sceptycznym audytorium pani Bullock wprawiła się w trans drogą autosugestii. W mgnieniu oka zaczęły się dziać rzeczy niewiarygodne: rysy twarzy kobiety zmieniły się, oczy stały się bardziej skośne, kości policzkowe wysunęły się do przodu, a twarz odmłodniała. Naukowcy i obydwaj eksperci z branży artystycznej ujrzeli przed sobą młodą Indonezyjkę. W czasie gdy Baker jednocześnie filmował zdarzenie i bez wytchnienia robił zdjęcia, przemiana pani Bullock postępowała dalej. Młodość ustąpiła miejsca starości. Na twarzy niedawnego dziewczęcia pojawiły się bruzdy, worki pod oczami i zmarszczki, sypnął się także wąs i pani Bullock przedzierzgnęła się w prastarego Chińczyka. To nie był jeszcze koniec niesamowitych wydarzeń. Po chwili włosy zaczęły się kręcić, a skóra pociemniała; przed kamerą siedział, spoglądając wyniośle i ponuro z góry na naukę XX w., zuluski wojownik z Afryki. Próżno by szukać racjonalnego wyjaśnienia dla zagadki pani Bullock, podobnie jak oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Aby takie stanowisko na temat tamtego świata zostało publicznie ogłoszone, musiałoby zdarzyć się coś więcej niż tylko odkopanie zaginionego klasztoru czy wygibasy jakiejś Angielki, nie pierwszej już zresztą młodości. Na przykład „inwazja duchów" na linię lotniczą. Czy to zbyt dziwaczny pomysł? Wcale nie. John Fuller, dziennikarz amerykański, lecąc w marcu 1974 r. Scandinavian Airlines ze Sztokholmu do Kopenhagi, rozmawiał z pewną stewardesą, która mu opowiedziała bardzo dziwną historię, zasłyszaną od pewnego agenta ochrony British Airways. W samolotach Eastern Airlines dochodziło wręcz regularnie do materializacji członków załogi maszyny należącej do tego przedsiębiorstwa, która w 1972 r. rozbiła się w Everglades (Floryda). Zjawy te były tak cielesne, uchwytne i realne, że opowieści o nich krążyły wśród personelu latającego wszystkich linii. Fuller, profesjonalista całą gębą i bynajmniej nie okultysta, spytał dziewczynę, dlaczego historia z duchami ograniczała się tylko do Eastern Airlines. Zazwyczaj takie opowieści szerząc się przybierają rozmaite wersje, a podawane z ust do ust szczegóły są wzbogacane przez kolejnych opowiadających i dostosowywane do ich otoczenia. W przypadku tej pogłoski należało właściwie spodziewać się, że duchy nieuchronnie nawiedzą też inne towarzystwa lotnicze. Stewardesa zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała: „To ciekawa myśl. A może ta historia dlatego jest opowiadana zawsze tak samo, że dzieje się naprawdę na pokładach maszyn Eastern Airlines?" Oboje się roześmieli. Osobliwa niezmienność tej legendy zajmowała Fullera jeszcze przez pewien czas, bo była nietypowa, ale potem zapomniał o tej sprawie. Bardziej niż duchy podróżujące samolotami zajmowała go aktualna praca nad artykułem o awarii nuklearnej w pobliżu Detroit i ponurych perspektywach utraty kontroli nad energią jądrową w skali całego globu. Na nowo zagłębił się w pracy nad pisaniem We Almost Lost Detroit. Rok później leciał samolotem Eastern Airlines z San Juan do Nowego Jorku. Żartem spytał stewardesę, czy słyszała o duchach na swojej linii lotniczej. „To wcale nie jest zabawne - odparła młoda kobieta z nieoczekiwaną gwałtownością. - Ja sama je spotkałam". Chcąc zatrzeć przykre wrażenie dziennikarz przeprosił kobietę, ale zarazem już połknął bakcyla ciekawości. Poprosił rozmówczynię, aby mu coś o tym opowiedziała. Ta się zgodziła po długim wahaniu, pamiętając, że wówczas zgłoszenie zwierzchnikom niesamowitego wydarzenia przyniosło jej same kłopoty, nie mówiąc o radzie, by poszła do psychiatry. Nie ona jedna, jak się później dowiedziała, otrzymała takie zalecenie. Tym razem zaintrygowany John Fuller nie dał się odciągnąć od tej sprawy żadnemu innemu tematowi. Wszczął własne dochodzenie i wydobył na światło dzienne rzeczy nie do uwierzenia. Za daleko odeszlibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli przedstawić jego wytrwałą, drobiazgową pracę dziennikarską, w której nie zawahał się także nawiązać kontaktu z zaświatami za pomocą planszy Ouija jak również przeprowadzić badania szczątków rozbitego samolotu w instytutach parapsychologii. On sam przedstawił ją szczegółowo w książce The Ghost of Flight 401. Wynik jego dociekań był jednoznaczny: członkowie załogi (pilot Bob Loft i nawigator oraz drugi oficer Don Repo) z rozbitego Jumbo-Jeta odbywającego lot 401 materializowali się stale w samolotach tej samej linii lotniczej i tego samego typu, które miały na pokładzie elementy wraku nieszczęsnej maszyny. Wielu świadków należało do najlepiej wyszkolonego personelu latającego - rekrutowali się przeważnie spośród pilotów lub techników - mieli długoletnie doświadczenie w lataniu i dobry dar obserwacji. Także inni świadkowie są absolutnie wiarygodni. Opisy są ściśle zgodne ze sobą, choć pochodziły od osób nie mających kontaktu, i zawierają szczegóły nie znane opinii publicznej. Niezależnie od siebie na pokładach niektórych samolotów Eastern Airlines odprawiano egzorcyzmy (w wyniku których duchy zjawiały się jeszcze częściej). Każdy z zapytywanych przysięgał na wszystkie świętości, że spotkał zmarłych, i podawał identyczne okoliczności towarzyszące, zwłaszcza na dolnym pokładzie (spadek temperatury do zera w czasie trwania fenomenów, przynajmniej w subiektywnym odczuciu). Wiele jeszcze można by o tym mówić. Na uwagę zasługują także dodatkowe okoliczności. Na przykład w trakcie seansów zasięgnięto od zmarłych informacji na temat katastrofy samolotu, zachowania się załogi, problemów ze sprzętem itd., dla których nie ma wyjaśnienia, ale które potem mogły zostać potwierdzone. Nasuwa się skojarzenie z zagadkowymi i do dziś tajemniczymi zdarzeniami towarzyszącymi katastrofie angielskiego sterowca „R 101", gdzie również zgłaszali się z zaświatów członkowie załogi statku powietrznego, by przekazać zdumiewające zeznania i opinie. W każdym razie, także po tym jak wieści o „lotach z widmami" przedostały się do opinii publicznej, liczba pasażerów Eastern Airlines nie zmalała, jak się obawiano (stało się raczej wprost przeciwnie), a „Eastern L-1011 Whisperliners" uchodzą w dalszym ciągu za najlepsze technicznie pasażerskie liniowce. Krótko mówiąc: wszystko uległo normalizacji. Teraz mimo woli nasuwa się pytanie, dlaczego takie udokumentowane, dość przekonujące i stale się pojawiające argumenty na rzecz dalszego życia po śmierci przechodzą bez żadnych konsekwencji. W końcu człowiek tęskni do nieśmiertelności i lęka się ostatecznego końca. Niewiele pociechy i nadziei niosą twierdzenia nauk przyrodniczych, że nic nie może całkiem zniknąć z wszechświata i że „dalej żyjemy" po śmierci przynajmniej w postaci nie uporządkowanego promieniowania cieplnego. Mimo to przechodzi się do porządku dziennego nad ewentualnymi dowodami możliwości spełnienia największego ze wszystkich pragnień. Szczególnie dobitnie to orwellowskie rozdwojenie jaźni przejawia się w zignorowaniu „eksperymentu Delpasse'a", czysto naukowego doświadczenia, które jednoznacznie wykazało, że nasz duch trwa nadal jako struktura także i wtedy, gdy ciało jest nieodwracalnie zniszczone. Jest to osobliwa sprzeczność, wynikająca niewątpliwie z poruszonej już kwestii rozbicia światopoglądu na nauki humanistyczne i przyrodnicze, na co choruje nasza cywilizacja (i globalny ekosystem). Ponieważ tradycja jest niezmiernie stabilna, jeśli nawet drwi sobie z faktów, większość z nas koncentruje się na sprawach dziejących się tu i teraz, ma nadzieję na transcendencję albo woli nie wiedzieć zbyt dokładnie, co nas czeka. Nie są pod tym względem wyjątkiem logicznie analizujący, zachowujący chłodny dystans naukowcy. Ponieważ są oni ludźmi, to z wielkim trudem im przychodzi przestawienie myślenia na inne tory. Do tego dochodzi jeszcze, aby użyć terminu zaczerpniętego z fizyki, bezwładność masy nagromadzonej wiedzy, utrwalonych dogmatów i z trudem wypracowanych paradygmatów. Problematykę tę ilustruje następujące przysłowie: Przez jeden fakt umarła teoria. Wskutek tego zaginęła koncepcja. Bez koncepcji nie mogła przeżyć nauka. Utrata nauki pozbawiła gruntu pod nogami filozofię. A wszystko z powodu jednego jedynego faktu...

hjdbienek : :