sty 11 2011

ŚWIADOMOŚĆ


Komentarze: 0

 

Olbrzymie białe obłoki, jak morskie bałwany pieniste, unosiły się na krańcach cichego błękitu nieba. O paręset stóp niżej jaśniał szafir zaginającej się łukiem zatoki, a daleko na horyzoncie rysował się stały ląd. Był cichy jasny wieczór; hen na widnokręgu widniał słup dymu z sunącego statku. Pomarańczowe gaje rozciągały się aż do stóp góry na której staliśmy, a mocny zapach pomarańczowego kwiecia napełniał powietrze. Wieczór stopniowo błękitniał, jak to się działo zawsze w tych górach; samo powietrze zdawało się błękitne, a jaskrawa biel pobliskich domów traciła swą ostrość w tej delikatnej niebieskawej poświacie. Szafir morza zdawał się zalewać ląd i otulać go swą barwą, a góry jaśniały również przejrzystą błękitnością. Był to widok jak z bajki; chwila niezmiernej ciszy. Choć dochodziły nas różne wieczorne głosy z oddali, cisza je połykała, zlewały się z nią i myśmy również w niej zatonęli. Dziwną miała własność ta cisza, zdawała się odnawiać rzecz wszelką i zmywać z niej kurz i ból wieków i odświeżać jej serce. I oczy nasze również ta cisza spłukała, a myśl wgarnęła w siebie i roztopiła. Ryk osła dał się słyszeć z oddali, echa roznosiły się po dolinie, a cisza przyjmowała je wszystkie. Dzień się kończył śmiercią wszystkich wczorajszych dni, a w śmierci tej taiło się odrodzenie, wolne od smutku przeszłości. Z bezmiaru tej ciszy wyłaniało się nowe życie.

W pokoju gdzieśmy się wkrótce znaleźli, gość czekał na rozmowę; siedział na pozór spokojnie, ale czuć w nim było ukryte napięcie. Pochodził z miasta, wskazywało na to świetnie leżące na nim ubranie, które zupełnie nie pasowało do tej zapadłej wioszczyny i skromnego pokoju. Począł opowiadać o swych zejściach, o trudnościach swego zawodu, o troskach rodzinnego życia i natarczywości pożądań. Twierdził iż ma dość rozsądku by z tymi trudnościami dawać sobie rady, bezradny był jedynie wobec zmysłowych żądz. Był żonaty, miał dzieci, ale to nie wystarczało. Jego życie seksualne stało się ostatnio zawiłym problemem i dręczyło go do szaleństwa. Radził się lekarzy i psychoanalityków, ale rady ich nie rozwiewały trudności, a przecie chce i musi dotrzeć do jej sedna.

Jakże nam spieszno do rozwiązania wszystkich naszych zagadnień! Jak uporczywie szukamy odpowiedzi, wyjścia, środków zaradczych! Nigdy nie staramy się przyjrzeć danej sprawie czy trudności uważnie, a w podnieceniu i pośpiechu chwytamy się pierwszej lepszej odpowiedzi nieodmiennie przez własne pragnienia podyktowanej. Sami stwarzamy problem, a rozwiązania szukamy poza sobą. Goniąc za rozwiązaniem unikamy uważnego zbadania samego zagadnienia, właśnie o tą ucieczkę najczęściej nam idzie. Wówczas odpowiedź staje się najważniejsza, a nie pytanie. Ale odpowiedź nie jest czymś od pytania oddzielnym, rozwiązanie kryje się w samym zagadnieniu, nie gdzieś poza nim. A gdy odpowiedź oddzielamy od sedna problemu tworzymy nowe trudności i nowe powstają, pytania, np.: jak zrozumieć odpowiedź, jak ją rozwinąć, jak teoretyczne ujęcie zastosować w praktyce itd. A że uporczywe szukanie odpowiedzi jest oddalaniem się od samego zagadnienia, przeto gubimy się niebawem wśród własnych tworów - pojęć, przekonań, ideałów i przeżyć i oddajemy cześć tym "domorosłym bóstwom", a stąd popadamy w coraz większy zamęt i znużenie. Jest stosunkowo łatwo dojść do jakiegoś określonego wniosku, ale jest bardzo trudno zrozumieć całość zagadnienia; wymaga to zupełnie innego podejścia, w którym nie będzie się ukrywać nawet najlżejsza chęć uzyskania natychmiastowej odpowiedzi.

Nie można czatować na odpowiedź, trzeba być wolnym od tej chęci aby móc w pełni zrozumieć dane zagadnienie. Tylko ta wolność umożliwia łatwe skupienie uwagi, gdyż myśli nie rozpraszają wówczas żadne drugorzędne tematy. Dopóki jest w nas opór wobec jakiegoś problemu, dopóty nie jesteśmy w stanie ogarnąć go zrozumieniem, bowiem ten sprzeciw rozprasza uwagę. Zrozumienie może przyjść dopiero gdy nawiąże się kontakt i bezpośrednie obcowanie z daną sprawą, a te się nie ustalą póki jest w nas sprzeciw, protest, walka czy lęk, albo bierne poddanie się. Trzeba przede wszystkim ustalić nasz właściwy do danego problemu stosunek, jest to pierwszy krok ku zrozumieniu go; ale jak może taki stosunek zaistnieć jeśli nam chodzi o to, aby czym prędzej danej kwestii się pozbyć, wszak chęć znalezienia jak najszybszej odpowiedzi jest właśnie tym. Odpowiedni stosunek to bezpośrednie spokojne "obcowanie", a nie jest ono możliwe póki w nas trwa czynny lub bierny opór wobec problemu. Rodzaj naszego podejścia do zagadnienia jest ważniejszy od niego samego, gdyż nasze podejście je warunkuje i ono określa jego rozwiązanie i cel. Środki i cel nie są różne od naszego stosunku, a ten decyduje o losie zagadnienia. Czyli najważniejszym w tym wszystkim jest nasz stosunek, nasze podejście do rzeczy, gdyż zawarte w nim przesądy, lęki i oczekiwania nieuchronnie problem zabarwiają. Bezstronne, spokojne, - od wartościowania wolne - zdawanie sobie sprawy z rodzaju naszego podejścia stworzy żywy kontakt z zagadnieniem. Jest ono wytworem naszego "ja", więc przede wszystkim to "ja" musimy zrozumieć; "ja" i "mój problem" czy trudność, nie są to dwa różne, oddzielne od siebie procesy. Ja sam jestem problemem który zachodzi mi drogę.

Działania naszego "ja" są zastraszająco jednostajne; jakże są nudne, błahe, denerwujące, bezsensowne! Jego sprzeczne, wciąż ze sobą walczące pożądania, nadzieje, oczekiwania i żale, wszystkie jego zniechęcenia, jego zdobycze i majaki pochłaniają i niewolą nas, a przecie są nieważkie i beztreściowe, a wszystkie jego odruchy i działania wiodą do znużenia. Ciągle się wspina i ciągle zsuwa się w dół, wciąż za czymś goni i rozbija o przeszkody, wciąż zdobywa i wciąż traci, i wciąż usiłuje wyrwać się z tego męczącego kręgu małostek. Ucieka w zewnętrzną działalność, w rozkoszne złudzenia, w pijaństwo czy rozpustę, chwyta się książki, radia, studiów, sztuki, zabawy itd. Jego zdolność tworzenia złud jakże jest złożona a niewyczerpana! Te "domowego wyrobu" ułudy są przezeń ciągle tworzone, są to własne wyobrażenia ideałów, bałwochwalcze koncepcje o mistrzach, guru, zbawicielach, o przyszłości jako o środku do samo wywyższenia się, do ekspansji itd. A usiłując ujść od tej nużącej jednostajności nasze "ja" goni za wewnętrznymi i zewnętrznymi wrażeniami i wciąż się nimi podnieca. Zastępują one samowyrzeczenie i samozaparcie się i w tych środkach zastępczych zatraca się. I czasem mu się to nawet udaje, ale wkrótce zwiększa to tylko jego znużenie. Goni za tymi namiastkami, to za jedną, to za po drugą, a każda z nich stwarza nową, jej właściwą trudność, rozterkę, cierpienie.

Szukamy zapomnienia się wewnątrz i na zewnątrz: jedni zwracają się do religii, inni do pracy, czy jakiejś działalności. Ale nie ma sposobu na zapomnienia o swym "ja". Wewnętrzny czy zewnętrzny zgiełk może je przytłumić, ale za chwilę znów podnosi głowę, w innej ukazuje się postaci, odrębną przybiera maskę; gdyż to, co się stłumi grozi zawsze wybuchem i musi znaleźć ujście. Zapominanie się w zmysłowych rozkoszach czy w alkoholu, w studiach, czy w religii, więzi nas, i stajemy się uzależnieni od tych ucieczek, to od czego się uzależniamy urasta w zagadnienie. Jeśli spodziewamy się znaleźć oswobodzenie się od siebie, samo zapomnienie i szczęście w trunku, uwielbieniu, czy w mistrzu, to na czym polegamy, od czego się uzależniamy, zmienia się w trudność, w złożone zagadnienie. Uzależnianie się rodzi chęć posiadania, zawiść, lęk i wówczas ten lęk i jego przezwyciężenie stają się palącą troską.

W naszym poszukiwaniu zadowolenia i szczęścia wciąż stwarzamy różne problemy i trudności i wpadamy w ich sieci. Znajdujemy pewne zadowolenie w zapomnieniu się jakie nam daje życie seksualne, więc używamy go jako środka do osiągnięcia pożądanego stanu. Zadowolenie czy szczęście z pomocą czegoś, lub dzięki czemuś, nieuniknienie sprowadza udrękę i konflikty, gdyż środki stają się wówczas ważniejsze od samego celu; tj. szczęścia.

Jeśli piękno tego krzesła które stoi przede mną daje mi zadowolenie, tedy staje się ono ogromnie dla mnie ważne, chcę je ochraniać i bronić przed innymi, i w tym wysiłku i walce radość z jego piękna jaką na początku odczuwałem zatraca się i zapomina, zostaję po prostu sam ze zwykłym krzesłem. Samo w sobie krzesło ma niewielkie znaczenie, to ja nadałem mu ogromną wagę czyniąc zeń środek ku mojej radości. W tym wypadku środek zastępuje to, czego miał nam dostarczać, innymi słowy staje się namiastką przyjemności. Gdy środkiem do szczęścia jest dla mnie człowiek, tarcia, rozterki, cierpienie zwiększają się niepomiernie. Jeśli stosunek mój z człowiekiem opiera się na używaniu go ku czemuś, czyli na robieniu z niego narzędzia służącego moim celom, czyż może on wyjść poza najbardziej zewnętrzny i powierzchowny? poza taki który może istnieć pomiędzy tym, który używa czegoś, a używanym przedmiotem? Jeśli używam ciebie dla dostarczenia sobie przyjemności, czyż nawiązuję z  tobą prawdziwym jakikolwiek kontakt i żywy stosunek? Istotny stosunek to obcowanie z drugim człowiekiem, to "komunia" z nim, na różnych poziomach, w różnych psychologicznych sferach; a czyż istnieje prawdziwy kontakt i obcowanie gdy ja ciebie używam tylko jako narzędzia dla zaspokojenia mej przyjemności, lub tęsknoty do szczęścia? W takim używaniu ku czemuś drugiego człowieka czy nie kryje się raczej chęć wyodrębnienia się od niego, spodziewając się znaleźć w tym zadowolenie? I to oddzielanie się nazywam stosunkiem do niego; ale w istocie nie ma w tym żadnego z nim kontaktu, tym mniej obcowania. To obcowanie, aż do jednoczenia się - komunii wewnętrznej - może istnieć tylko wówczas gdy nie ma w nas ani odrobiny lęku, a tam gdzie jest używanie, czyli wyzyskiwanie drugiego człowieka, a więc i uzależnianie się od niego, tam zakrada się zawsze przejmujący strach i ból. Nic nie może istnieć w odosobnieniu, więc usiłowania naszego "ja" do wyodrębnienia się i oddzielenia, prowadzi tylko do jego zahamowań i jałowej udręki. Chcąc uciec od poczucia własnej niecałkowitości, szukamy wypełnienia siebie w ideach, poglądach, ludziach i rzeczach; i powracamy do punktu z któregoś my wyszli - uciekamy się do środków zastępczych, do namiastek.

Trudności i zawiłe problemy będą istnieć zawsze tam gdzie "ja" bierze górę; a na to aby sobie jasno uświadomić co jest, a co nie jest ruchem i wyrazem naszego "ja", potrzeba nieustannej czujności. Owa czujność nie jest wyćwiczoną uwagą, jest wszechstronną jasnością myśli, wolną od wyborów i wartościowań - czyli czystą świadomością. Wyrobiona uwaga tylko zasila nasze "ja", staje się znów namiastką i uzależnieniem się. Zaś jasna świadomość nie jest umyślnie wywoływana ani wyrobiona przez ćwiczenia i praktyki; jest to ogarnianie zagadnienia w jego całości, zarówno w powierzchniowej jak głębszej, ukrytej postaci. Chcąc aby się nam odsłoniły te głębsze pokłady trzeba zrozumieć wpierw widzialną, zewnętrzną stronę problemu; ale owo ukryte nie ujawni się zanim powierzchniowy umysł nie ucichnie i nie uspokoi się. Werbalizacja - rozpraszanie się w słowach - zdradza słabą i płytką umysłowość, a przeżycia które zawsze lubimy gromadzić, wciąż się powtarzają. Jasna świadomość nie jest sprawą postanowienia, ani woli. gdyż trzymanie się ustalonego wolą kierunku wywołuje opór i sprzyja wyłączności. Świadomość - wolna od wartościowania - to ciche obserwowanie tego co jest; a w tej bezstronnej cichości całokształt zagadnienia sam się przed nami rozwija i daje się wszech ogólnie i wszechstronnie zrozumieć.

Żadne zagadnienie nie może znaleźć rozwiązania jeśli rozpatrywać je będziemy tylko na jednym - jemu właściwym - poziomie i jest ono zjawiskiem wielce złożonym, więc trzeba ogarnąć rozumieniem całość jego procesu, wszystkie jego postacie i przemiany. Starać się rozwiązać problem tylko na jednym poziomie, czy to fizycznym czy psychologicznym, to zapraszać nowe zawiłości i udręki. By mógł w pełni się przed nami odsłonić, potrzeba jasnej świadomości, tej czujnej odbiorczości która ukazuje nam od razu całokształt danego procesu.

Miłość nie jest wrażeniem ani emocją. Wrażenia dają początek myślom poprzez symbole i słowa. Emocje i myśli zastępują miłość, zajmują w nas jej miejsce. Ale należą one do intelektu, podobnie jak żądze zmysłowe, które intelekt rozbudza i podtrzymuje wspomnieniami dawniej doznanych rozkoszy. Intelekt podnieca namiętności i popędy zmysłowe, wywołując w pamięci obrazy przeżytego i sam się nimi rozkoszując. Umysł składa się z rozmaitych, a sprzecznych pożądań, pragnień, zainteresowań, z całą im właściwą gamą wrażeń; te zderzają się ze sobą gdy jedno lub drugie zaczyna brać górę nad innymi, i tak się tworzy złożony, niepokojący problem. Jedne wrażenia są przyjemne inne przykre, a nasze "ja" trzyma się pierwszych uparcie i staje się ich niewolnikiem. Te więzy są źródłem nowych zagadnień i trudności, gdyż "ja" jest kłębkiem sprzecznych wrażeń. Unikanie wrażeń przykrych jest także niewolą, której towarzyszą specyficzne trudności i złudzenia. To umysł nasz, to "ja" jest twórcą tych niezliczonych problemów, toteż nie może ich nigdy rozwiązać. Ale miłość nie należy do sfery "ja", nie ma z intelektem nic wspólnego; gdy jednak intelekt zaczyna się wtrącać, rodzą się wrażenia, które lubi nazywać miłością. Tę oto "intelektualną miłość" można roztrząsać, myśleć, porównywać, ubierać w dowolne szaty. Umysł może się delektować obrazami doznanych w przeszłości, jak i przewidywanych w przyszłości rozkoszy, a tym samym podsycać żądzę, na jakimkolwiek poziomie.

Miłość nie może istnieć w polu działania intelektu. Umysł jest polem lęków i kalkulacji, zawiści i żądzy władzy, porównań i sprzeciwów, więc dla miłości nie ma tam miejsca. Zarówno zazdrość jak i pycha należą do intelektu, ale one - to nie miłość. Miłość i procesy intelektualne nie mają żadnego punktu stycznego więc nigdy nie mogą się spotkać. Gdzie wrażenia przeważają tam nie ma miejsca na miłość. Wówczas tylko ruchy myślowe wypełniają serce, a miłość staje się "niewiadomą", nieznanym za którym się tęskni, które się czci. Zostaje uznana za ideał, a w ideały się wierzy i ich się używa. I oto intelekt zapanowuje wszechwładnie, a miłość to już tylko słowo, wrażenie, mit. Można ją wówczas porównywać, mówić: "ja kocham więcej, ty kochasz mniej" itd. Prawdziwa miłość nie jest osobista, ani też bezosobista; miłość jest stanem bytu w którym wrażenie jako myśl nie istnieje.

hjdbienek : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz