paź 26 2009

BRAK NADZIEI I ŚMIERĆ


Komentarze: 0

Jeśli porzucimy nadzieję na to, że uda nam się pozbyć niepewności i cierpienia, to zdobędziemy się także na odwagę, by odnaleźć spokój nawet w braku oparcia. To pierwszy krok na ścieżce. Skierowanie umysłu ku dharmie nie przynosi poczucia bezpieczeństwa ani też potwierdzenia czegokolwiek. Nie zapewnia też gruntu pod nogami. W rzeczywistości oznacza wolną od lęku akceptację nietrwałości i oswajanie się z brakiem nadziei. W języku tybetańskim istnieje ciekawe określenie - je tangczie. Sylaba je znaczy "całkowicie", "zupełnie", a tangczie oznacza "wyczerpany", "zmęczony". Całość tłumaczy się zatem jako "zupełnie wyczerpany". Innymi słowy - taki, który ma już całkiem dość. Określenie to opisuje doświadczenie całkowitego braku nadziei, całkowitego jej porzucenia. To bardzo ważny moment. Początek początku. Jeśli nie porzucimy nadziei, że istnieje gdzieś lepsze miejsce, że możemy stać się kimś lepszym, to nigdy nie będziemy w stanie się odprężyć i zaakceptować tego, kim i gdzie naprawdę jesteśmy. W pewnym sensie określenie "uważność" wskazuje na uczucie jedności z tym, czego doświadczamy - to brak poczucia oddzielenia. Wskazuje, jak być obecnym dokładnie w tym momencie, gdy nasza dłoń chwyta za klamkę, gdy dzwoni telefon lub pojawiają się różnego rodzaju emocje. Uważność opisuje bycie dokładnie tu, gdzie się jest w danej chwili. Je tangczie to coś więcej. Wyraża niezbędne na duchowej ścieżce wyrzeczenie. Nie ma żadnych podstaw, by sądzić, że w końcu uda nam się dopiąć swego. Poszukiwanie trwałego bezpieczeństwa jest daremne. Zmiana starych i utrwalonych nawykowych wzorców umysłowych wymaga weryfikacji naszych podstawowych założeń. Wiara w trwałe i oddzielne "ja", ciągłe poszukiwanie przyjemności i unikanie bólu, obarczanie innych odpowiedzialnością za nasze cierpienie - z wszystkiego tego musimy całkowicie zrezygnować. Musimy porzucić nadzieję, że w ten sposób uzyskamy zadowolenie. Cierpienie zmniejsza się dopiero wtedy, gdy podajemy w wątpliwość to, że w ogóle istnieje miejsce, w którym moglibyśmy się ukryć. Brak nadziei oznacza również, że nie mamy już sił, by kontrolować przebieg swojej podróży. Wciąż jeszcze możemy chcieć to zrobić. Tęsknimy za pewnym gruntem pod stopami. Ale wypróbowaliśmy już tysiąc sposobów, by się ukryć, i kolejny tysiąc, by spróbować nad wszystkim zapanować, a grunt wciąż usuwa nam się spod nóg. Próby zapewnienia sobie trwałego bezpieczeństwawiele wiele nas uczą - nie podejmując ich, nigdy się nie dowiemy, że jest to niemożliwe. Kierowanie umysłu ku dharmie przyspiesza proces odkrywania tego. Po raz kolejny uświadamiamy sobie beznadziejność swojego położenia - nie jesteśmy w stanie znaleźć dla siebie żadnego punktu oparcia. Różnica pomiędzy teizmem a nieteizmem nie sprowadza się do tego, czy ktoś wierzy w Boga czy nie. Rozróżnienie to jest bardzo ważne dla wszystkich, zarówno dla buddystów, jak i niebuddystów. Teizm zakłada istnienie czyjejś pomocnej dłoni, której w razie potrzeby możemy się uchwycić. To przekonanie, że jeśli będziemy postępować właściwie, ktoś nas w końcu doceni i zaopiekuje się nami. Wiara, że gdy tylko będziemy potrzebować opiekuna, ten zawsze się znajdzie. Teista jest skłonny zrzucić z siebie odpowiedzialność i zaufać komuś z zewnątrz. Podejście nieteistyczne oznacza natomiast akceptację niejasności i niepewności chwili obecnej, bez konieczności szukania oparcia w wyższym, zewnętrznym bycie. Czasem wydaje nam się, że dharma jest czymś, co istnieje na zewnątrz nas; czymś, w co wierzymy, celem, do którego zmierzamy. Dharma nie jest jednak ani wiarą, ani dogmatem. To pełna akceptacja nietrwałości i zmiany. Nauki tracą swój sens, gdy próbujemy je zamknąć w ramach dogmatu czy wiary. Są czymś, czego musimy doświadczać sami, wolni od nadziei i oczekiwań. Wielu odważnych, współczujących ludzi przekonało się już o sile ich działania. Urzeczywistnili oni cel dharmy i sami jej potem nauczali, odwołując się do własnego doświadczenia. Praktyka buddyjska nigdy bowiem nie oznaczała ślepej wiary. Dharma nie daje nam niczego, czego moglibyśmy się kurczowo uchwycić. Podejście nieteistyczne polega zatem na uświadomieniu sobie, że nie ma żadnego zewnętrznego opiekuna, na którego można liczyć. Nawet jeśli spotykamy kogoś takiego, i tak w końcu odchodzi. Podejście nieteistyczne zakłada zrozumienie, że nie tylko opiekunowie przychodzą i odchodzą. Całe życie jest naznaczone nietrwałością. Taka jest prawda - bolesna prawda. Jeśli odczuwamy potrzebę kurczowego przylgnięcia do czegoś na zewnątrz nas, życie staje się jeszcze trudniejsze. A taki jest światopogląd teistyczny - zakłada uzależnienie. Wszyscy jesteśmy uzależnieni od nadziei, że zwątpienie i niepewność kiedyś znikną. A uzależnione w ten sposób jednostki tworzą podobne do siebie społeczeństwo. Takie społeczeństwo, złożone głównie z osób uzależnionych od potrzeby odczuwania pewnego gruntu pod nogami, nie przejawia zwykle zbyt wiele współczucia. Pierwsza Szlachetna Prawda nauczana przez Buddę Śakjamuniego mówi, że odczuwanie cierpienia nie oznacza, iż coś nie jest w porządku. Cóż za ulga! W końcu ktoś powiedział prawdę. Cierpienie jest częścią życia, nie musimy więc zarzucać sobie, że to jakiś nasz fałszywy ruch sprowadził je na nas. Kiedy jednak odczuwamy cierpienie, mimo wszystko wydaje nam się, że coś jest nie w porządku. Dopóki trwa uzależnienie od nadziei, dopóty jesteśmy przekonani, że możemy ukoić, ożywić lub w jakiś sposób zmienić swoje negatywne doświadczenia - i w efekcie cierpimy nadal. W języku tybetańskim nadzieja to "rela", a lęk to "dokpa". W Tybecie powszechnie używa się pojęcia "re-dok", będącego połączeniem tych dwóch słów. Nadzieja i lęk są zatem postrzegane jako dwie strony medalu. Jak długo istnieje jedna, tak długo istnieje i druga. To "re-dok" jest źródłem naszego cierpienia. W świecie nadziei i lęku , nieustannie musimy przełączać kanały w telewizji, zmieniać temperaturę w pokoju lub nastawiać inną muzykę. Gdy coś wydaje się nieprzyjemne, niepokojące albo bolesne, natychmiast szukamy rozwiązań, które odsuną od nas ten dyskomfort. Dla osoby o nieteistycznym stanie umysłu porzucenie nadziei jest przejawem afirmacji, początkiem nowej drogi. Taka osoba przyczepia do drzwi lodówki karteczkę z napisem: "Porzuć nadzieję" zamiast typowego: "Z każdym dniem czuję się coraz lepiej". Lęk i nadzieja powstają z odczucia, że czegoś nam brak. Rodzą się z poczucia ubóstwa. Nie potrafimy po prostu poczuć się dobrze sami ze sobą. Chwytamy się nadziei, a ta okrada nas z chwili obecnej. Czujemy, że to ktoś inny, nie my, wie o co chodzi, że to w nas czegoś brak, i dlatego cały nasz świat także wydaje się wybrakowany. Zamiast pozwalać, by gorsza część nas zdominowała lepszą, możemy przyznać się sami przed sobą, że w tej właśnie chwili czujemy się jak łajno i przestać próbować robić dobre wrażenie. Tak przejawia się współczucie. Tak przejawia się odwaga. Trzeba powąchać to łajno, dotknąć go, zbadać jego strukturę, barwę i kształt. Możemy spróbować poznać naturę łajna, a wraz z nią - naturę niechęci, wstydu i zażenowania - i przestać myśleć, że jest w tym coś złego. Możemy porzucić nadzieję, że gdzieś istnieje nasze lepsze "ja", które objawi się niespodzianie pewnego dnia. Nie da się po prostu przeskoczyć "starego" siebie, tak jakby go nie było. Lepiej dokładnie przyjrzeć się wszystkim swoim nadziejom i lękom. Wówczas zrodzi się zaufanie do własnego zdrowego rozsądku. W takim momencie pojawia się rezygnacja. Musimy zrezygnować z przeświadczenia, że nasze dotychczasowe życie mogło być inne albo że moglibyśmy być lepsi. Buddyjskie reguły klasztorne nakazujące wyrzeczenie się alkoholu, seksu i innych tego rodzaju elementów świeckiego życia nie określają ich jako rzeczy złych lub niemoralnych samych w sobie. Rzecz w tym, że przyjemności te zwykliśmy traktować jak niańki. Używamy ich jako dróg ucieczki - by osiągnąć poczucie komfortu i zapomnienie. To, czego się tak naprawdę wyrzekamy, to uporczywa nadzieja, że coś może nas w cudowny sposób uratować od siebie samych. Wyrzeczenie to nauka, która ma nas zainspirować do dokładnego zbadania, co się dzieje, kiedy kurczowo czepiamy się czegoś, gdyż nie jesteśmy w stanie stanąć twarzą w twarz z tym, co się pojawia. Siedziałem kiedyś w samolocie obok mężczyzny, który w czasie rozmowy stale sięgał po jakieś pigułki. Kiedy zapytałem, co zażywa, odpowiedział, że to środki uspokajające. "Denerwujesz się?" spytałem. "Nie, jeszcze nie, ale na pewno się zdenerwuję, kiedy dotrę do domu". Można się śmiać z tej historii, zastanówmy się jednak, co dzieje się z nami, kiedy odczuwamy niepokój, brak stabilizacji, kiedy jesteśmy roztrzęsieni? Co dzieje się, gdy ogarnia nas panika, gdy usiłujemy się czegoś kurczowo uczepić. Taka postawa wynika z tkwiącej w nas nadziei. Nieczepianie się niczego to brak nadziei. Nadzieja i lęk to dwie strony tego samego medalu, podobnie jak brak nadziei i zaufanie. Jeśli porzucimy nadzieję na to, że uda nam się pozbyć niepewności i cierpienia, to zdobędziemy się także na odwagę, by odnaleźć spokój nawet w braku oparcia. To pierwszy krok na ścieżce. Jeśli nie odczuwamy potrzeby wyjścia poza nadzieję i lęk, przyjmowanie Schronienia w Buddzie, Dharmie i Sandze nie ma sensu. Przyjęcie Schronienia w Trzech Klejnotach oznacza bowiem porzucenie nadziei na trwały grunt pod stopami. Jesteśmy gotowi na przyjęcie Schronienia wówczas, kiedy ten sposób nauczania - niezależnie od tego, czy czujemy, że możemy mu sprostać czy nie - stanie sie dla nas czymś dobrze znanym, podobnym do doświadczenia dziecka, które po długim rozstaniu spotyka swą matkę. Brak nadziei to fundament praktyki. Gdyby nie on, odbywalibyśmy podróż ścieżką buddyjskich nauk z wiarą, że możliwe jest uzyskanie poczucia bezpieczeństwa. Jeśli praktyce przyświeca taki właśnie cel, rozmijamy się z jej sensem. Możemy medytować, studiować nauki, możemy podążać za wszelkimi wskazówkami i instrukcjami, ale czyniąc to wszystko w nadziei uzyskania poczucia bezpieczeństwa, osiągniemy jedynie rozczarowanie i cierpienie. Lepiej zatem oszczędzić sobie czasu i już teraz poważnie potraktować to przesłanie. Wejdźmy na duchową ścieżkę wolni od nadziei na zdobycie dla siebie punktu oparcia. Zacznijmy od wyrzeczenia się nadziei. Niepokój, niezadowolenie czy nadzieja na doświadczanie czegoś innego biorą się z lęku przed śmiercią. Lęk ten zawsze nam towarzyszy. Jak powiedział mistrz zen, rosi Shunryu Suzuki, życie jest jak wejście na pokład łodzi, która po wypłynięciu w morze ma zatonąć. Bez względu na to, jak wiele słyszymy o śmierci, bardzo trudno przychodzi nam uwierzyć w to, że i nas ona czeka. Wiele duchowych nauk zaleca traktować swoją śmierć poważnie, my jednak zadziwiająco niechętnie dopuszczamy do siebie przekonanie o jej nieuchronności. Śmierć - ta jedyna w życiu rzecz, której możemy być pewni, wydaje się nam niewiarygodnie odległa. Wprawdzie nie posuwamy się tak daleko, by twierdzić, że nigdy nie umrzemy. Ale wierzymy, że stanie się to później, na pewno nie teraz. To nasza wielka nadzieja. Trungpa Rinpocze wygłosił kiedyś publiczny wykład zatytułowany "Śmierć w życiu codziennym". Zostaliśmy wychowani w kulturze, która obawia się śmierci i ukrywa ją przed nami - stwierdził. Mimo to, śmierć jest naszym codziennym doświadczeniem. Przeżywamy ją w formie rozczarowań, porażek. Doświadczamy jej we wszystkim, co podlega procesowi zmiany. Kończy się dzień, mija sekunda, wydychamy powietrze - to właśnie jest śmierć w codziennym życiu. Śmierci w życiu codziennym doświadczamy także wraz z tym wszystkim, czego usiłowaliśmy uniknąć. Nasze małżeństwo jest nieudane, nie odnosimy sukcesów w pracy. Dostrzeganie obecności śmierci w codziennym życiu wiąże się z rozwijaniem umiejętności czekania, odprężania się w stanie niepewności, paniki, zakłopotania czy irytacji wywołanej doświadczaniem własnych nieudanych przedsięwzięć. Z upływem czasu przestajemy wzywać opiekuna z zewnątrz, gdy tylko poczujemy się zagrożeni. Śmierć i brak nadziei dostarczają właściwej motywacji do dogłębnego i przepełnionego współczuciem życia. Tymczasem obecnie naszą główną motywacją jest odsuwanie śmierci. Z przyzwyczajenia odsuwamy od siebie problemy. Nie przyjmujemy do wiadomości prawdy, że zmiana jest naturalnym biegiem życia, że czas niczym piasek przesypuje się nam przez palce. Czas upływa. To tak naturalne jak zmiana pór roku, jak nadejście dnia po nocy. A jednak na starzenie się, chorobę, utratę tego, co kochamy, nie patrzymy jak na zjawiska naturalne. Za wszelką cenę nie chcemy dopuścić do siebie przeczucia nieuchronnej śmierci. Kiedy wreszcie przypominamy sobie o śmierci - na przykład, gdy zranimy się w palec - wpadamy w panikę. Każdy na swój sposób. I robimy to każdy w swoim stylu. Ktoś siedzi wówczas ze stoickim spokojem, pozwalając, by krew zaplamiła mu ubranie. Inny wpada w histerię - obawiając się, że opatrunek nie wystarczy, dzwoni po karetkę i jedzie do szpitala. Jeszcze inny przylepia sobie ozdobny plaster. Ale bez względu na nasz styl zachowania się wobec przejawów nietrwałości, nie ma w nim prostoty. To nie są nasze pierwotne, prawdziwe reakcje. Czyż nie możemy po prostu do nich powrócić? To początek początku. Pierwotne reakcje, prawdziwe jak nagie kości szkieletu wyzierające spod rozkładającego się ciała. Nagie kości - dobre, stare "ja". Nagie kości - dobry, stary zakrwawiony palec. Powróćmy do swoich nagich kości - pierwotnych reakcji. Odprężmy się w świadomości chwili obecnej, w braku nadziei. Odprężmy się także w śmierci, przestańmy się opierać temu, że rzeczy skazane są na koniec, że przemijają, że nie mają trwałej natury, że wszystko nieustannie się zmienia. Mówiąc o braku nadziei i o śmierci, mam na myśli spojrzenie faktom w oczy. Nie ma ucieczki. Choć nadal możemy ulegać różnym uzależnieniom, to jednak przestajemy już wierzyć, że zaprowadzą nas do bram raju. Wielokrotnie pobłażaliśmy sobie, oddając się krótkotrwałym, jałowym przyjemnościom. Robiliśmy to tak długo, że w końcu musimy sobie uświadomić, iż źródłem cierpienia jest nadzieja, ona bowiem zamienia krótkotrwałą przyjemność w długotrwałe piekło. Rezygnacja z nadziei jest zachętą, żeby stanąć po swojej stronie, zaprzyjaźnić się z samym sobą i już od siebie nie uciekać. Żeby powrócić do pierwotnych reakcji, bez względu na to, co się wydarza. Lęk przed śmiercią towarzyszy nam zawsze. To dlatego odczuwamy niepokój i wpadamy w panikę. Dlatego czujemy się niepewnie. Ale jeśli doświadczymy braku nadziei, porzucając pragnienie zamiany obecnej chwili na coś lepszego, będziemy mogli stworzyć z naszym życiem pogodny związek. Szczery, bezpośredni - taki, w którym nie ignoruje się już prawdy o nietrwałości i śmierci.

hjdbienek : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz