paź 07 2008

KRAINA MIŁOŚCI


Komentarze: 0

 

 

Gdybyśmy tak naprawdę odrzucili iluzje, wraz z tym co nam dają lub czego nas pozbawiają, bylibyśmy czujni.

Konsekwencje niepodjęcia takiego działania są przerażające i nie do uniknięcia. Tracimy zdolność przeżywania

miłości. Jeśli chcesz kochać, musisz na nowo nauczyć się patrzeć, a jeśli chcesz wiedzieć, musisz rzucić swój

nałóg. Tylko tyle. Wyzwól się ze swej zależności. Rozerwij sieć, jaką omotało cię społeczeństwo dławiąc twe

jestestwo. Musisz się uwolnić. Na zewnątrz wszystko będzie szło jak dawniej, ale pomimo iż nadal będziesz w

świecie, nie będziesz już z tego świata. W głębi serca staniesz się wolny, w końcu całkowicie samotny. Twoja

zależność od narkotyku całkowicie obumrze. Nie musisz iść na pustynie, jesteś pośród ludzi, ciesz się ich

obecnością. Nie mają już jednak władzy nad tobą, która pozwala im uszczęśliwiać lub unieszczęśliwiać ciebie. To

właśnie oznacza samotność. W takim odosobnieniu twoja zależność obumiera. Rodzi się zdolność do miłości. Nie

spoglądaj już na innych jak na środek narkotycznego zaspokajania. Tylko ten, kto już tego próbował, zna

okropności tego procesu. Jest jak zaproszenie do śmierci. Jest jak zabranie biednemu narkomanowi jedynej

radości życia, jaką znal. Czy da się zastąpić ja smakiem chleba i owoców, czystym tchnieniem porannego

powietrza, słodyczą wody z górskiego potoku? Walcząc z objawami głodu i pustką w sobie, których doświadcza

teraz, gdy nie dostaje narkotyku, niczym tej pustki nie jest w stanie zapełnić. Czy moglibyście wyobrazić sobie

życie, w którym wyrzekacie się przyjemności czerpanej z jednego choćby słowa uznania lub oparcia głowy na

czyimś ramieniu, dodającego trochę otuchy? Pomyślcie o życiu, w którym nie jesteście emocjonalnie od nikogo

zależni; tak, że nikt nie ma już mocy uszczęśliwiania lub unieszczęśliwiania was. Nie zgadzacie się na to, by

potrzebować jakiejś konkretnej osoby, aby być kimś szczególnym dla kogoś, ani na to, by zwać kogoś "swoim".

Ptaki mają swe gniazda, lisy swe nory, ale ty nie będziesz miał gdzie schronić głowy w swej podróży przez życie.

Jeśli kiedykolwiek dotrzesz do tego stanu, dowiesz się w końcu, co to znaczy widzieć w sposób jasny, nie

zamglony lękiem ani pragnieniem. Każde słowo ma wówczas swoją wagę. Widzieć w sposób jasny i nie

przyćmiony przez lęk i pragnienia. Poznasz wówczas, co to znaczy kochać. Aby jednak dojść do krainy miłości,

trzeba przejść przez ból śmierci, gdyż kochać ludzi oznacza nie potrzebować ich, umrzeć dla tej potrzeby i być

całkowicie samotnym.

Jak można tam się dostać? Dzięki nieustannej świadomości, poprzez nieskończoną cierpliwość i współczucie,

jakie miałbyś dla narkomana. Przez rozwijanie w sobie chęci kosztowania tego, co w życiu dobre, jako przeciwwagi

wobec narkotyku. Co zaś jest w życiu dobre? Umiłowanie pracy, którą lubisz wykonywać dla niej samej,

umiłowanie śmiechu i bliskości z ludźmi, do których się nie przywiązujesz, nie uzależniasz emocjonalnie, choć ich

towarzystwo przynosi ci radość. Dobrze jest oddać się takiemu działaniu, w które możesz zaangażować się całym

sobą; działaniu, które samo w sobie przynosi ci tyle radości, że sukces, uznanie czy aprobata po prostu nie mają

żadnego znaczenia. Pomocny może też okazać się powrót do natury. Porzuć tłum, idź w góry i w ciszy obcuj z

drzewami, kwiatami, zwierzętami, ptakami, z morzem, chmurami, niebem i gwiazdami.

Mówiłem już wam o tym, jakim ćwiczeniem duchowym jest przypatrywanie się przedmiotom, uświadamianie

sobie ich obecności wokół siebie. Trzeba mieć nadzieję, że słowa znikną, pojęcia rozpłyną się, a ty zobaczysz i

wejdziesz w kontakt z rzeczywistością. Jest to lekarstwo na samotność. Zazwyczaj usiłujemy leczyć swą

samotność poprzez emocjonalne uzależnianie się od innych ludzi, poprzez liczne towarzystwo i hałas. To nic nie

daje. Wróć do przedmiotów, wróć do przyrody, idź w góry. Wówczas poznasz, że serce przywiodło cię na rozległa

pustynie osamotnienia, że nie ma tam nikogo, kto by cię pocieszył, absolutnie nikogo.

Z początku będzie się to wydawać nie do zniesienia, ale tylko dlatego iż nie jesteś nawykły do samotności. Jeśli

zdołasz wytrwać przez jakiś czas, pustynia nagle zakwitnie miłością. Twoje serce wybuchnie śpiewem. Będzie tam

panowała wieczna wiosna, porzucisz narkotyk i staniesz się wolny. Pojmiesz wówczas, czym jest wolność, czym

jest miłość i szczęście; czym jest rzeczywistość, prawda, czym jest Bóg. Będziesz wiedział, wiedza twa wkroczy

poza pojęcia i uwarunkowania, nałogi i przywiązania. Czy pojmujesz sens tego, co mówię? Pozwól, bym zakończył

ten wywód uroczym opowiadaniem.

Był sobie człowiek, który wynalazł sztukę rozpalania ognia. Wziął więc swoje narzędzia i powędrował do

pewnego plemienia żyjącego na północy, gdzie było bardzo zimno, dotkliwie zimno. Nauczył tamtejszych ludzi, jak

rozpalać ogień. Ludzie byli bardzo tym zainteresowani. Pokazał im, jak można wykorzystać ogień - do gotowania,

ogrzewania itp. Byli tak wdzięczni, że nauczyli się sztuki krzesania ognia. Nim jednak zdołali swą wdzięczność

wyrazić, mężczyzna zniknął. Nie zależało mu ani na wdzięczności, ani na uznaniu. Zależało mu na tym, by im się

lepiej wiodło. Następnie powędrował do innego szczepu, gdzie znowu zademonstrował wartość swego wynalazku.

Tu także ludzie wykazali spore zainteresowanie, trochę zbyt duże, by mogło ujść uwadze kapłanów, którzy

spostrzegli, że człowiek ten przyciąga wielkie tłumy, a oni tracą na popularności. Postanowili więc pozbyć się

przybysza. Otruli go, ukrzyżowali - możecie ująć to, jak chcecie. Obawiali się jednak, że ludzie mogliby zwrócić się

przeciwko nim, byli więc bardzo rozważni, a nawet podstępni. Wiecie, co zrobili? Umieścili portret tego człowieka

na głównym ołtarzu świątyni. Narzędzia do krzesania ognia położono obok, a ludziom nakazano oddawać cześć

portretowi i narzędziom do krzesania ognia, zaś oni czynili tak przez wieki. Trwał kult, ale nie było ognia.

Gdzie jest ogień? Gdzie jest narkotyk wykorzeniony z ciebie? Gdzie jest wolność? Tego właśnie dotyczy

duchowość. Jest czymś tragicznym, że tracimy te sprawy z pola widzenia. Ich właśnie dotyczą słowa Jezusa

Chrystusa. Ale my poświęciliśmy nadto uwagi słowom: "Panie, Panie" - prawda? Gdzie jest ogień? A jeśli kult nie

daje ognia, jeśli adoracja nie prowadzi do miłości, jeżeli liturgia nie prowadzi do jasnej percepcji rzeczywistości i

Bóg nie wiedzie do życia, to czemu służy religia? Poza tym że tworzy jeszcze więcej podziałów, konfliktów i

fanatyzmu? To nie z powodu braku religii - w zwykłym tego słowa znaczeniu - cierpi świat, ale z braku miłości,

braku świadomości. A miłość rodzi się poprzez świadomość. Nie ma innej drogi. Nie ma. Pojmij, jakie zapory

budujesz na drodze miłości, wolności i szczęścia, a wówczas one znikną. Zapal światło świadomości, a ciemności

się rozproszą. Szczęście nie jest czymś, co możesz nabyć, miłość nie jest czymś, co możesz wyprodukować,

miłość nie jest czymś, co możesz posiadać. Miłość jest czymś, co może cię posiąść. Nie możesz wejść w

posiadanie wiatru, gwiazd lub deszczu. Nie posiadasz ich, poddajesz im się. Oddanie im może nastąpić jedynie

wówczas, gdy świadom będziesz swoich iluzji, swoich nałogów, pragnień i lęków. Jak już mówiłem poprzednio, w

pierwszej kolejności wielce pomocny może tu się okazać psychologiczny wgląd, ale nie analiza - analiza paraliżuje.

Wgląd nie musi być analizą. Dobrze to ujął jeden z amerykańskich terapeutów: "Liczy się jedynie okrzyk: aha".

Samo analizowanie nic nie daje, dostarcza tylko informacji. Jeśli natomiast prowadzi do okrzyku "aha", staje się

wglądem. Oznacza zmianę. Po drugie, ważne jest zrozumienie swego uzależnienia. Potrzebujesz na to czasu.

Niestety, ogromna ilość czasu poświęconego na przykład obrzędom lub śpiewaniu hymnów i pieśni, mogłaby być

owocnie wykorzystana dla zrozumienia siebie. Wspólne obrzędy liturgiczne nie tworzą wspólnoty. W głębi serca

wiecie o tym, tak jak i ja, że obrzędy te służą jedynie zamazywaniu różnic. Wspólnota tworzy się poprzez

zrozumienie przeszkód, jakie stawiamy na jej drodze, poprzez zrozumienie konfliktów zrodzonych przez nasze lęki

i pragnienia. W tym momencie powstaje wspólnota. Musimy zawsze mieć się na baczności, aby nie uczynić z

obrzędów po prostu dodatkowej odskoczni od ważnych spraw życia. A życie nie oznacza pracy w rządzie ani bycia

ważnym biznesmenem, ani zajmowania się dobroczynnością. To nie jest życie. Życie to odrzucanie wszelkich

przeszkód i zanurzanie się w chwili obecnej z całą świeżością. "Ptaki (...) nie sieją i nie żną, i nie zbierają do

spichlerzy"... to jest życie. Przypatrzcie się kwiatom polnym, nie pracują i nie przędą.

Zacząłem od tego, że ludzie pogrążeni są we śnie, że są martwi. Martwi zasiadają w rządach, martwi ludzie

prowadzą wielkie interesy, martwi ludzie nauczają innych. Obudźcie się! Ożyjcie! Obrzędy mają was przebudzić,

ale są bezużyteczne. A coraz bardziej - wiecie o tym, tak samo jak i ja - tracimy młodzież. Nienawidzą nas, nie są

zainteresowani tym, by dokładano im jeszcze więcej lęków i poczucia winy. Nie są zainteresowani kolejnymi

kazaniami i napomnieniami. Są jednak zainteresowani nauką o miłości. Jak mogą być szczęśliwi? Jak mogą żyć?

Jak mogą przeżyć te wspaniałe chwile, o których mówią mistycy? Pojawia się więc tu druga sprawa - rozumienie. A

trzecia - to "nieidentyfikowanie się". Kiedy tutaj dziś szedłem, ktoś zadał mi pytanie, czy nigdy nie czuję się podle.

Człowieku, czuję się teraz i czułem się tak niegdyś. Mam swoje ataki. Ale to nie trwa długo, naprawdę nie trwa. Co

robię? Krok pierwszy: nie identyfikuję się z tym. Mam kiepskie samopoczucie. Zamiast się tym przejmować lub

poddawać irytacji, staram się zrozumieć to, że jestem przygnębiony, rozczarowany, czy z różnych powodów

poobijany. Krok drugi: przyznaję się, że to uczucie jest we mnie, nie w innych. Na przykład nie w osobie, która nie

napisała do mnie listu. Nie w świecie zewnętrznym, lecz we mnie. Dopóki myślę, że przyczyna tego stanu znajduje

się na zewnątrz mnie, czuję się usprawiedliwiony w utrzymywaniu tego uczucia. Nie mogę powiedzieć, że każdy

czuje w ten sposób; w rzeczywistości tylko idioci tak czują, tylko ludzie pogrążeni we śnie. Krok trzeci: jeszcze raz

nie identyfikuję się z tym uczuciem. "Ja" nie jest tym uczuciem. "Ja" nie jest samotne.

"Ja" nie jest przygnębione. "Ja" nie jest rozczarowane. Rozczarowanie jest tam tylko obecne, istnieje, można je

obserwować. Będziecie zdziwieni tym, jak prędko znika. Wszystko, czego jesteście świadomi, zmienia się.

Zmieniają się chmury. Dokonując tej obserwacji, uzyskacie też wgląd w przyczyny, dla których chmury w ogóle się

pojawiły.

Mam tu wspaniały cytat, kilka zdań, które zapisałbym złotymi zgłoskami. Pochodzą z książki A. S. Neilla

"Summerhill". Najpierw muszę objaśnić tło. Prawdopodobnie wiecie, że Neill przez czterdzieści lat pracował w

szkolnictwie. Stworzył coś w rodzaju niezależnej szkoły. Przyjętym do szkoły dziewczętom i chłopcom dał całkowitą

wolność. Chcecie nauczyć się czytać i pisać - dobrze, nie chcecie nauki czytania i pisania - też dobrze. - Możecie

robić ze swym życiem co chcecie, pod jednym warunkiem: nie może to w żaden sposób niszczyć wolności innych.

Nie przeszkadzajcie innym w realizowaniu ich wolności, poza tym róbcie, co chcecie. Jak twierdzi, najgorsi przyszli

ze szkół zakonnych. Było to oczywiście w dawnych czasach. Uczniowie ci potrzebowali około sześciu miesięcy,

aby przezwyciężyć problem złości i poczucia krzywdy, które nosili w sobie i tłumili. Przez sześć miesięcy buntowali

się i walczyli ze szkolnym systemem. Najwięcej kłopotu sprawiała pewna dziewczynka, która wsiadała na rower i

jechała do miasta, uciekając od lekcji, od szkoły, od wszystkiego. Kiedy jednak bunt ucichł, wszyscy chcieli się

uczyć; zaczynali nawet protestować, kiedy nie było lekcji. Ale uczyli się tylko tego, co ich interesowało. Zmieniali

się. Na początku rodzice obawiali się posyłać dzieci do tej szkoły: Jak można ich czegokolwiek nauczyć bez

dyscypliny? Trzeba ich uczyć zgodnie z programem, kierować nimi... W czym leżał sekret sukcesu Neilla? Miał do

czynienia z najgorszymi dziećmi; takimi, których nigdzie już nie chciano. A w przeciągu sześciu miesięcy wszystkie

te dzieci się zmieniły. Posłuchajcie, jak mówił na ten temat - wspaniałe to, święte słowa:

"Każde dziecko ma w sobie Boga. Nasze wysiłki, by je urobić, powodują, że Bóg przemienia się w diabła. Do

mojej szkoły przychodzą dzieci podobne małym diablętom, nienawidzące świata, destruktywne, nie wychowane,

kłamiące i kradnące, nie opanowane. W ciągu sześciu miesięcy stają się szczęśliwymi, zdrowymi dzieciakami, nie

czyniącymi niczego złego".

Te zadziwiające słowa pochodzą od człowieka, którego szkoła w Wielkiej Brytanii jest systematycznie

odwiedzana przez inspektorów Ministerstwa Edukacji, przez dyrektorów i dyrektorki szkól i w ogóle wszystkich,

którzy są tym dziełem zainteresowani. Zadziwiające. Człowiek z charyzmą.

Czegoś takiego nie można dokonać powielając czyjeś osiągnięcia. Żeby to osiągnąć, trzeba mieć szczególną

osobowość. W wykładach dla dyrektorów szkół mówił:

"Przyjedźcie do Summerhill, a zobaczycie drzewa w sadach uginające się od owoców, nikt ich nie obrywa; nie

ma tu agresji wobec władz szkoły, dzieci są dobrze odżywione, pozbawione agresji i resentymentów. Przyjedźcie

do Summerhill, a zobaczycie, że nie ma tu kalekich dzieci, które by przezywano (wiadomo, jak okrutne potrafią być

dzieci wobec kogoś, kto się jąka). Nie spotkacie nikogo, kto by jąkale dokuczał. Nigdy. Nie ma w tych dzieciach

agresji, ponieważ nikt wobec nich nie jest agresywny - oto przyczyna."

Słuchajcie tych słów objawienia, świętych słów. Są jeszcze na świecie tacy ludzie. Bez względu na to, co mówią

uczeni, księża, teolodzy - istnieli i nadal istnieją ludzie wolni od konfliktów, kłótni, zazdrości, wojen i wrogości! Żyją

w moim kraju lub - choć to smutne - żyli do niedawna. Mam pośród jezuitów przyjaciół, którzy - jak mnie zapewniali

- pracowali wśród ludzi niezdolnych do kradzieży czy kłamstwa. Jedna z sióstr zakonnych opowiadała, że kiedy

pracowała w północnych Indiach, pośród pewnych wspólnot, ludzie ci nie mieli zwyczaju czegokolwiek zamykać na

klucz. Nigdy niczego tam nie ukradziono ani nie kłamano - aż do czasu, kiedy pojawili się tam przedstawiciele

rządu Indii i misjonarze.

Każde dziecko nosi w sobie Boga, nasze próby urobienia go przemieniają Boga w diabła.

Jest taki wspaniały włoski film w reżyserii Federico Felliniego, zatytułowany "Osiem i pół". W jednej ze scen

chrześcijański zakonnik wychodzi na wycieczkę lub piknik z grupą chłopców w wieku 8-10 lat. Idą plażą, ich

opiekun zostaje z kilkoma chłopcami w tyle. Chłopcy z przodu spotykają starszą kobietę, która jest dziwką,

pozdrawiają ja, na co i ona odpowiada pozdrowieniem. Pytają:

- Kim jesteś?

Na co ona odpowiada, że jest prostytutką.

Nie wiedzą, co to znaczy, ale udają, że rozumieją. Jeden z chłopców wydaje się wiedzieć nieco więcej od

reszty, objaśnia więc:

- Prostytutka to taka kobieta, która robi rozmaite rzeczy, jeśli się jej zapłaci.

- Czy zrobi to też dla nas, jeśli zapłacimy? - pytają.

- Czemu nie - pada odpowiedź.

Zbierają pieniądze, dają jej i pytają:

- Czy zrobisz coś dla nas, jeśli zapłacimy?

- Jasne, dzieciaki. Co chcecie, abym zrobiła?

Jedyne, co im przychodzi do głowy, to prośba, aby się rozebrała. Kobieta ją spełnia. Patrzą na nią. Nigdy dotąd

nie widzieli nagiej kobiety. Nie wiedzą, czego żądać jeszcze, więc proszą:

- Czy zatańczyłabyś dla nas?

- Jasne - odpowiada.

Gromadzą się wokół niej, śpiewają i klaszczą. Dziwka kreci tyłkiem i wszyscy bawią się doskonale. Dostrzega to

braciszek zakonny. Przybiega i wrzeszczy na kobietę. Każe jej się ubrać, a narrator stwierdza:

- W tym momencie dzieci zostały zepsute, do tej chwili były niewinne, piękne.

Nie jest to wcale rzadki problem. Znam w Indiach pewnego dość konserwatywnego misjonarza, jezuitę. Wziął

kiedyś udział w prowadzonych przeze mnie zajęciach. Pracowaliśmy nad pewnym problemem przez ponad dwa

dni, co wyraźnie sprawiało mu ból. Następnego wieczoru podszedł do mnie i powiedział:

- Wiesz, Tony, nie potrafię wyrazić, jak bardzo męczy mnie ten problem, który poruszyłeś.

- Dlaczego, Stan? - zapytałem.

- Stawia to na nowo pytanie dręczące mnie przez dwadzieścia pięć lat, straszne pytanie. Przez te lata wciąż

pytałem siebie: Czy nie zdeprawowałeś ludzi czyniąc ich chrześcijanami?

Jezuita ten nie był żadnym liberałem, był ortodoksyjnym, pełnym oddania, pobożnym i konserwatywnym

człowiekiem. Czuł jednak, że niszczy szczęśliwych, pełnych miłości, prostych, prostolinijnych ludzi, czyniąc z nich

chrześcijan.

Misjonarze amerykańscy, którzy udali się ze swymi żonami na wyspy Mórz Południowych, byli przerażeni

widząc obnażone do pasa kobiety w kościele. Ich żony nalegały, by kobiety te ubierały się przyzwoicie. Misjonarze

dali im więc bluzy, by je narzuciły na siebie. W następną niedzielę wszystkie kobiety pojawiły się odziane w te

bluzy, ale powycinały w nich dwa otwory - dla wygody i lepszego chłodzenia ciała. To one miały rację. Misjonarze

popełnili błąd.

Wróćmy raz jeszcze do Neilla. Pisze on:

"Nie jestem geniuszem, jestem tylko człowiekiem, który odmawia kierowania każdym krokiem dziecka".

A co z grzechem pierworodnym? Neill twierdzi, że każde dziecko ma w sobie Boga. Nasze wysiłki urobienia

jego charakteru zmieniają Boga w diabła. Pozwala dzieciom ukształtować swe własne wartości i są one

niezmiennie prospołeczne i dobre. Czy dacie wiarę? Kiedy dziecko czuje, że jest kochane (co oznacza: dziecko

czuje, że jesteś po jego stronie) jest w porządku. Nie doznaje już gwałtu. Nie ma strachu, nie ma przemocy.

Dziecko zaczyna traktować innych w taki sam sposób, jak samo jest traktowane. Musicie przeczytać tę książkę. To

święta księga, naprawdę. Przeczytajcie ją. Zrewolucjonizowała moje życie i moje stosunki z ludźmi. Zacząłem

dostrzegać cuda. Zacząłem dostrzegać wieczne niezadowolenie z siebie, jakie mi wpajano: współzawodnictwo,

porównywanie się, to ciągle nie-tak-dobrze-jakby-należało itp. Możecie się sprzeciwić, mówiąc, że gdyby mnie w

taki sposób nie popychano, nie byłbym tym, kim jestem. Ale czy naprawdę powinienem być tym, kim jestem? A

zresztą, komu potrzebne jest to, czym ja jestem? Chcę być szczęśliwy, chcę być świętym, pełnym miłości, spokoju,

chcę być wolny, chcę być człowiekiem.

Czy wiecie, jakie są przyczyny wojen? Ich źródłem jest projekcja konfliktów wewnętrznych na zewnątrz.

Wskażcie mi osobę, która nie nosi w sobie wewnętrznego konfliktu, a ja pokażę wam osobę wolną od przemocy.

Będą w niej konflikty, ale pozbawiona będzie nienawiści. Jeśli już podejmuje jakieś działania, działa jak chirurg,

jeśli działa, to działa jak pełen miłości nauczyciel wobec niedorozwiniętych umysłowo dzieci. Nie obwinia ich, stara

się je zrozumieć, ale podejmuje działanie. Z drugiej strony, kiedy przystępujesz do działania pełen

nieukierunkowanej nienawiści i agresji, zwielokrotniasz szansę błędu. Próbujesz ugasić ogień za pomocą benzyny.

Próbujesz przeciwdziałać powodzi dolewając wody. Powtarzam słowa Neilla:

"Każde dziecko ma w sobie Boga. Nasze wysiłki zmierzające do urobienia jego charakteru, zmieniają Boga w

diabla. Dzieci przychodzące do mojej szkoły, to małe diablęta, nienawidzące świata, destrukcyjne, niewychowane,

kłamiące, kradnące, nieokrzesane. Po sześciu miesiącach są szczęśliwymi, zdrowymi dziećmi, nie czyniącymi zła.

Nie jestem geniuszem, jestem tylko człowiekiem, który porzucił chęć kierowania każdym krokiem dziecka.

Pozwalam im stworzyć własne wartości, a wartości te nieodmiennie są dobre i prospołeczne. Religia, która ma

produkować dobrych ludzi, tworzy ludzi złych, a religia zwana wolnością czyni ludzi dobrymi, ponieważ usuwa

wewnętrzny konflikt (dodałem słowo wewnętrzny), który przemienia ludzi w diabły".

Neill pisze także:

"Pierwszą rzeczą, jaką robię, kiedy jakieś dziecko przybywa do Summerhill, jest zniszczenie jego sumienia".

Zakładam, że prawidłowo rozumiecie to, o czym mówi Neill.

Ja wiem. Nie potrzebujesz sumienia, kiedy jesteś świadomy, nie potrzebujesz sumienia, kiedy jesteś wrażliwy.

Nie uciekasz się wtedy do przemocy, nie jesteś przepełniony strachem. Zapewne sądzicie, że jest to ideał

nieosiągalny. No cóż, przeczytajcie tę książkę. Spotykam wszędzie osoby, które nagle poznały tę prawdę: korzenie

zła są w tobie. Kiedy to wreszcie zrozumiesz - przestaniesz tyle od siebie żądać, tak wiele po sobie się

spodziewać, zmuszać się, by rozumieć. Dbaj o siebie, dostarczaj sobie pełnowartościowego dobrego pokarmu. Nie

myślę tu tylko o jedzeniu: myślę o zachodach słońca, o przyrodzie, o dobrym filmie i dobrej książce, o pracy dającej

radość, o dobrym towarzystwie i... miejmy nadzieję, że uda ci się przełamać swoje uzależnienie od uczuć innych.

Jakiego rodzaju uczucia doznajesz, gdy zdarza ci się obcować z naturą albo kiedy pochłonięty jesteś pracą,

która cię fascynuje? Albo kiedy, tak naprawdę - w atmosferze otwartości i bliskości - rozmawiasz z kimś, czyje

towarzystwo sprawia ci radość, choć wzajemnie nie uzależniacie się od siebie? Jakiego rodzaju uczucia wówczas

żywisz? Porównaj te uczucia z tymi, które pojawiają się w tobie, gdy zwycięsko wychodzisz z jakiejś kłótni,

wygrywasz wyścig, stajesz się popularny lub kiedy wszyscy ci przyklaskują. Te ostatnie uczucia nazywam

ziemskimi. Poprzednie nazywam uczuciami duszy. Wielu ludzi zdobywa świat zatracając swą dusze. Wielu ludzi

wiedzie puste, bezduszne życie, ponieważ karmią się popularnością, uznaniem, pochwałą: "Ja jestem OK.", "ty

jesteś OK.", "spójrzcie na mnie!", "zwróćcie uwagę na mnie!", "doceńcie mnie!". Rządzenie, siła, zwycięstwo w

wyścigu. Czy i ty się tym karmisz? Jeśli tak, to jesteś trupem. Zatraciłeś duszę. Posilaj się czymś innym,

pożywniejszą substancją. Wtedy ujrzysz przemianę. Czyż osiąganie tego celu nie uczyniłem zadaniem całego

twego życia?

hjdbienek : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz