wrz 14 2008

MASKARADA DOBROCZYNNOŚCI


Komentarze: 0

 

 

Dobroczynność jest prawdziwą maskaradą interesowności przebranej za altruizm. Mówicie, że trudno się z tym

zgodzić, bowiem jesteście uczciwi usiłując kochać i spełniać pokładane w was zaufanie. Postaram się to wyrazić

prościej. Zacznijmy od przykładu ekstremalnego. Istnieją dwa rodzaje samolubstwa. Pierwszy polega na tym, że

mam przyjemność w sprawianiu sobie przyjemności. Nazywamy to po prostu egocentryzmem. Z drugim mamy do

czynienia wówczas, gdy odnajduję przyjemność w sprawianiu przyjemności innym. Jest to nieco bardziej

wyrafinowany rodzaj egocentryzmu.

Pierwszy typ samolubstwa sam narzuca się ludzkim oczom, drugi natomiast jest ukryty, głęboko ukryty, dlatego

też nader niebezpieczny. Powoduje on bowiem, iż zaczynamy wierzyć, że jesteśmy naprawdę wspaniali.

Protestujesz przeciwko temu, co mówię.

Świetnie! Mówisz, że jesteś osobą samotną i wiele czasu poświęcasz pracy na probostwie. Ale przyznaj proszę,

że robisz to także z egocentrycznych pobudek. Chcesz być potrzebna/y - i wiesz jednocześnie o tym, że ta

potrzeba wynika z pragnienia bliższego kontaktu ze światem. Ale utrzymujesz, że ponieważ inni potrzebują twojej

pracy, to mamy tu do czynienia z wymianą dwustronną. Jesteś osobą mądrą. Powinniśmy uczyć się od ciebie.

To prawda: "Coś daję i zarazem coś otrzymuję".

Racja. Pomagam, daję, ale i w zamian dostaję.

Pięknie. Prawdziwe to i uczciwe. Ale to nie jest dobroczynność, to po prostu oświecona interesowność.

A ty? Twierdzisz, że w takim razie Ewangelia Jezusa jest także - w ostatecznym rozrachunku - nauką głoszącą

chwałę interesowności. Przecież osiągamy życie wieczne poprzez dobre uczynki. "Chodźcie błogosławieni mojego

Ojca, gdy byłem głodny, nakarmiliście mnie", i tak dalej... A więc mówisz, że takie stwierdzenie idealnie przystaje

do tego, co powiedziałem wcześniej. Patrząc na Jezusa, mówisz, widzimy, że jego dobre uczynki w końcowym

rozrachunku są interesowne, gdyż nastawione są na wygranie duszy dla życia wiecznego. I to wydaje ci się

głównym motorem i znaczeniem życia; dbałość o własne interesy poprzez działania dobroczynne. No dobrze. Ale

widzisz, jest w tym trochę oszustwa, bowiem mieszasz w to religię. To, co mówisz, jest uzasadnione. Jest

prawdziwe. Ale o Ewangelii, Biblii i Jezusie będziemy jeszcze mówić pod koniec tych rekolekcji. Teraz powiem

jedynie coś, co jeszcze bardziej skomplikuje całą sprawę.

"Byłem głodny, a nakarmiliście mnie, byłem spragniony, a napoiliście mnie".

I jaka jest odpowiedź? - "Kiedy? Kiedy to uczyniliśmy? Nie wiemy."

Nie byli tego świadomi! Czasem nawiedza mnie wstrząsająca wizja, w której władca mówi: "Byłem głodny, a

nakarmiliście mnie", zaś ludzie po jego prawicy odpowiadają: "To prawda, Panie, wiemy o tym". "Nie mówiłem do

was - rzecze król. - To niezgodne z pismem, nie powinniście o tym wiedzieć"...

Czy to nie interesujące? Ale wy wiecie. Wy znacie uczucie głębokiej przyjemności płynącej z robienia dobrych

uczynków. Aha! To prawda! To dokładne przeciwieństwo sytuacji, w której ktoś stwierdza: "I cóż jest takiego

wspaniałego w tym, co zrobiłem? Coś zrobiłem i coś otrzymałem. Nie miałem pojęcia, że uczyniłem coś dobrego.

Nie wiedziała lewica, co czyni prawica". Wiecie, że dobro ma znaczenie wówczas, gdy czynione jest bezwiednie.

Nigdy nie będziecie lepsi niż wtedy, gdy nie wiecie, jak jesteście dobrzy. Albo jak powiedziałby wielki sufi: "Świętym

jest się tak długo, dopóki się o tym nie wie". Nieświadomość siebie! Tak, nieświadomość siebie!

Niektórzy z was z tym się nie zgadzają. Mówicie: "Czyż przyjemność płynąca z dawania nie jest życiem

wiecznym tu i teraz?" Nie wiem. Po prostu nazywam przyjemność przyjemnością i niczym więcej. Przynajmniej na

razie, dopóki nie zajmiemy się religią. Chciałbym jednak, abyście już na początku coś zrozumieli: religia nie jest -

powtarzam - nie jest koniecznie związana z duchowością. A więc na razie pozostawmy religię na boku. Zapytacie

tu może, jaka jest sytuacja żołnierza, który padł na granat, aby nie zranił innych. Albo mężczyzny, który w

ciężarówce pełnej dynamitu wjechał do amerykańskiego obozu w Bejrucie? Nikt z nas nie może wykazać się

miłością większą niż ta. Tyle, że Amerykanie są innego zdania. Postąpił umyślnie. Zrobił coś strasznego. Prawda.

Ale zapewniam was, że wcale tak nie myślał. Sądził, że idzie do nieba. To prawda. Zupełnie tak, jak żołnierz

zakrywający swym ciałem granat.

Usiłuję zarysować wizerunek czynu, w którym brak jest ego. Czynu, którego dokonujesz już jako przebudzony.

Wówczas właśnie ten czyn jest przez nas dokonywany. Twój czyn w takim przypadku staje się zdarzeniem. "Niech

mi się to zdarzy". Nie wykluczam tego. Ale kiedy ty to czynisz, doszukuję się egoizmu. Nawet wówczas, gdy są to

tylko zapewnienia typu: "Pozostanie po mnie pamięć jako o bohaterze" albo: "Nie mógłbym żyć, gdybym tego nie

zrobił, nie byłbym w stanie żyć ze świadomością, że stchórzyłem". Pamiętaj, iż nie wykluczam jednak innych

możliwości. Nie twierdzę, że nie istnieją czyny pozbawione egoizmu. Być może są. Matka ratująca dziecko - swoje

dziecko na przykład. Ale jak to się dzieje, że nie ratuje dziecka sąsiadów? Bowiem pojawia się tu owo "moje". Oto

żołnierz umierający za swoją ojczyznę. Zaniepokojony jestem wieloma takimi śmierciami. Pytam wówczas samego

siebie: "Czy przypadkiem nie są one wynikiem prania mózgu?" Również rozmaici męczennicy wzbudzają we mnie

przeróżne podejrzenia. Sądzę bowiem, że nierzadko są oni ofiarami prania mózgu. Męczennicy mahometańscy,

hinduscy, buddyjscy, chrześcijańscy są ofiarami prania mózgu!

Oto wbili sobie do głowy, że muszą umrzeć, gdyż śmierć jest czymś wspaniałym. Nie są w stanie pojąć, w czym

rzecz, więc idą na to. Ale uwaga, nie wszyscy są tacy. Nie twierdzę bynajmniej, że wszyscy - choć nie wykluczam i

takiej możliwości.

Wielu komunistów, to również ofiary prania mózgu. No cóż, w to jest wam łatwiej uwierzyć, prawda? Ich mózgi

były do tego stopnia wyprane, że gotowi byli na śmierć. Myślę sobie czasem, że za pomocą tych samych procesów

stworzyć można na przykład św. Franciszka Ksawerego i terrorystę.

Można odbyć trzydziestodniowe rekolekcje i wyjść z nich z miłością ku Chrystusowi, ale bez śladu jakiejkolwiek

samoświadomości. Bez żadnego śladu. Przynieść to może wiele bólu. Osoba taka uważa się bowiem za wielkiego

świętego. Nie chcę tu zniesławiać Franciszka Ksawerego, który prawdopodobnie był wielkim świętym, ale i był też

człowiekiem o trudnym charakterze. Był bardzo kiepskim przełożonym. Naprawdę. Spójrzcie na historyczne fakty, a

przyznacie mi rację. Gdy tylko coś w nadgorliwości swej zdziałał Ksawery, wszystko musiał prostować Ignacy

(Loyola - przyp. red.). Łagodził szkody, jakie ten dobry człowiek wyrządził w swej nietolerancji. Trzeba naprawdę

być bardzo nietolerancyjnym, by osiągnąć to, co on zdołał osiągnąć. Naprzód, naprzód i jeszcze dalej - niezależnie

od tego, ilu jeszcze polegnie po obu stronach drogi. Zwykł wykluczać uczestników swej wspólnoty, którzy później

odwoływali się do Ignacego. A ten miał w zwyczaju mawiać: "Przyjedź do Rzymu, to porozmawiamy o tym". Ignacy

w tajemnicy, cichaczem, przyjmował ich ponownie do wspólnoty. Jaką rolę w postępowaniu Ksawerego odgrywała

samoświadomość? Jakie mamy prawo, by osądzać innych?

Nie wiem. Nie twierdzę, że nie istnieje coś takiego, jak czysta motywacja. Mówię tylko, że zazwyczaj wszystko,

co robimy, przynosi nam jakieś korzyści. Wszystko. Kiedy robisz coś, by zyskać miłość Chrystusa, czy to

samolubstwo? Tak. Gdy podejmujesz zabiegi, by zdobyć czyjąkolwiek miłość, zabiegasz o własne korzyści. Widzę,

że będę ci musiał jeszcze przejrzyściej to wyjaśnić.

Załóżmy, że mieszkasz w Phoenix (stolica Arizony, de Mello nawiązuje do Mormonów - przyp. tłum.) i musisz

wykarmić ponad pięćset dzieci dziennie. Czy z tego powodu czujesz się dobrze? Jasne, że tak. Jakże mógłbyś

czuć się źle, czyniąc tak dobrze. Ale czasami nie jest ci najlepiej. A to dlatego, że są ludzie, którzy robią wszystko,

by nie mieć złego samopoczucia. Swe zachowanie nazywają dobroczynnością. Jednak u podstaw ich działania

leży poczucie winy. Nie czynią tego z miłości, lecz z poczucia winy. Ale dzięki Bogu, ty robisz to z miłości do ludzi.

Odczuwasz przy tym radość. Cudownie! Jesteś zdrową jednostką, kierujesz się bowiem własnym interesem. I to

jest zdrowe.

Pozwólcie, że podsumuję to, co mówiłem o dobroczynności bezinteresownej. Powiedziałem, iż istnieją dwa

rodzaje interesowności. Myślę, że powinienem wymienić trzy. Pierwsza, kiedy czynię coś, co sprawia mi

przyjemność albo raczej - gdy pozwalam sobie na doznawanie przyjemności. Druga, kiedy pozwalam sobie na

przyjemność sprawiania przyjemności innym. Nie powinniście być z tego dumni. Nie sądźcie, że z tego powodu

jesteście wspaniali. Jesteście po prostu przeciętnymi osobami, tyle że o bardziej wyrafinowanym guście. Macie

dobry smak, ale nie świadczy to bynajmniej o stanie waszego ducha. Jako dziecko lubiłeś coca-colę, teraz jesteś

dorosły i cenisz smak chłodnego piwa w upalny dzień. Masz wyrobiony smak. Jako dziecko uwielbiałeś czekoladę,

teraz jesteś starszy i lubisz słuchać symfonii i czytać poezje. Masz tylko bardziej wyrafinowane gusta. Ale ciągle

lubisz przyjemności, choć teraz jest to przyjemność płynąca ze sprawiania innym przyjemności. W końcu mamy

trzeci typ (najgorszy), kiedy robisz coś dobrego tylko po to, by uniknąć złego samopoczucia. Jednak spełnianie

dobra nie daje ci przyjemności, wręcz przeciwnie, wywołuje w tobie negatywne uczucia. Nie cierpisz tego.

Poświęcasz się w imię miłości, ale to ci się nie podoba.

No widzisz, jak mało o sobie wiesz, jeśli sądzisz, że znasz prawdziwe motywy swojego postępowania. O,

gdybym mógł dostać choćby jednego dolara za każdy dobry uczynek, który wywołał we mnie negatywne uczucia,

byłbym dziś milionerem. Bywa przecież i tak:

- Czy mógłbym wpaść do ciebie dziś wieczorem, ojcze?

- Ależ tak, bardzo proszę.

Tymczasem nie chcę się z nim spotkać i nie cierpię tych spotkań. Chcę oglądać telewizję, ale jakże śmiałbym

mu odmówić? Nie umiem powiedzieć - nie. Mówię: "Ależ tak, oczywiście", choć w duchu myślę: "O Boże, muszę to

zrobić". Spotkanie z nim jest dla mnie nieprzyjemne, ale i powiedzenie mu o tym jest także nieprzyjemne - tak więc

wybieram mniejsze zło i mówię:

- Dobrze wpadnij.

I kiedy będzie już po wszystkim, kiedy wyjdzie, będę szczęśliwy. Wreszcie przestanę się fałszywie uśmiechać.

Ale właśnie wchodzi.

- Jak się masz?

- Cudownie - odpowiada i mówi, jak to lubi ze mną pracować, a ja myślę: "O Boże, kiedy wreszcie przejdzie do

rzeczy". W końcu mówi, o co mu chodzi, a ja metaforycznie wyrzucam go z mieszkania, mówiąc:

- Każdy głupek rozwiązałby ten problem samodzielnie - i odsyłam go do literatury przedmiotu. "No, wreszcie się

od niego uwolniłem" - myślę. Następnego ranka przy śniadaniu (ponieważ nie czuję się wobec niego w porządku)

podchodzę doń i mówię:

- No i jak tam.

A on odpowiada: - Całkiem nieźle. I dodaje: - Wie ojciec, to, co wczoraj ojciec mi powiedział, bardzo mi

pomogło. Czy moglibyśmy spotkać się jeszcze dziś po lunchu?

"O Boże!" - westchnąłem w duchu.

Taki sposób spełniania dobrych uczynków jest najgorszy z możliwych. Robisz coś, by uniknąć złego

samopoczucia. Nie masz serca, by komuś powiedzieć, że chcesz być sam. Pragniesz, by mówiono o tobie, że

jesteś dobrym księdzem! Kiedy mówisz: "Nie lubię nikogo ranić", podpowiem ci, byś skończył z tym tłumaczeniem.

Nie wierzę ci! Nie wierzę nikomu, kto wyznaje, że nie lubi ranić innych. Uwielbiamy to robić, szczególnie ranić

niektórych. Kochamy to. A kiedy robi to ktoś inny, cieszymy się niepomiernie. Nie chcemy tak postępować sami, bo

mogłoby się to obrócić przeciwko nam. Aha, a więc o to chodzi. Jeśli kogoś ranimy, zyskujemy złą opinię. Nie będą

nas lubić, będą źle gadać o nas, a tego przecież nie chcemy!

hjdbienek : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz