kwi 10 2009

Potencjał ludzkich zdolności


Komentarze: 0

Psychika siedzi za sterami, a ciało przechodzi samo siebie. Decydującą rolę odgrywają w takich przypadkach warunki progowe, które mogą aktywizować takie wewnętrzne mechanizmy. W pewnym kamieniołomie w Ameryce Łacińskiej gruz skalny był wsypywany do przepaści za pomocą przenośnika taśmowego. Na przenośniku tym uciął sobie w czasie przerwy drzemkę pewien robotnik; kiedy wstrząsy go obudziły, był już tylko kilka metrów od końca przenośnika, który sam się włączył - już nad przepaścią. Z godną podziwu przytomnością umysłu nieszczęśnik ów zaczął biec w kierunku przeciwnym do ruchu taśmy, wołając jednocześnie głośno o pomoc. Po kilku minutach zauważono jego równie groteskową co śmiertelnie niebezpieczną sytuację i wyłączono silnik napędowy. Późniejsze obliczenia wykazały, że robotnik, którego sportowa wydolność była co najwyżejprzeciętna, pobił światowe rekordy wszech czasów w sprincie. Przykład ten pokazuje, że niezwykłe dokonania nie muszą być dziełem ułamków sekund, ale że mogą trwać przez pewien czas - w tym przypadku kilka minut. Nie powodują one również na dalszą metę wypalenia organizmu, jak się błędnie uważa. Aby uruchomić interakcję między ciałem a duchem, która może zdziałać pozornie niemożliwe rzeczy, nie musi koniecznie istnieć rzeczywisty stan zagrożenia. Całkowicie wystarcza, jeśli uwierzymy w realność sytuacji. Robotnicy zatrudnieni przez wielki koncern chemiczny byli na szkoleniach wciąż ostrzegani przed kwasem magazynowanym w określonych kotłach i napominani do zachowywania wszelkich środków ostrożności. Pewnego razu wskutek awarii zawartość jednego z kotłów prysnęła na pewnego robotnika, który trafił do szpitala z objawami ciężkiego oparzenia kwasem. Tyle tylko, że w momencie wypadku w kotle zamiast kwasu była jedynie letnia woda, bo akurat przeprowadzano jego mycie (ranny nie wiedział o tym). Zawodzi tutaj wszelka fizyczna interpretacja, gdyż skóra poszkodowanego zarejestrowała tylko letnią wodę. Jego podświadomość jednak krzyczała: „Kwas, kwas!" Z podobnymi mechanizmami mamy do czynienia codziennie, choć przeważnie nie w tak dramatycznej formie. Każdy zna okropny odgłos, który powstaje, kiedy kreda skrobie po tablicy. Wiemy też, co przy tym odczuwamy: dostajemy gęsiej skórki, przechodzą nas ciarki, wydaje się nam, że odpada nam szkliwo z zębów i dzieją się podobnie mało krzepiące rzeczy. Zapewne mniej uświadamiamy sobie, że większość ludzi reaguje w ten sposób - choć może nie tak silnie - już wtedy, gdy tylko jest mowa o skrobaniu kredą po tablicy. Im bardziej plastyczny jest opis, tym silniejsza reakcja. Jest całkiem prawdopodobne, że niektórzy czytelnicy odczuwają niemiłe wrażenia już nawet tylko czytając wydrukowany tu opis skrobania kredą po tablicy, które go przenikliwy odgłos wprawia w nieznośną wibrację zakończenia naszych nerwów. Jakkolwiek tajemnicze, niezbadane i skryte w mroku ewolucji są takie mechanizmy, nie jesteśmy na nie skazani. Nie dość na tym, można je z powodzeniem wykorzystywać ku naszemu pożytkowi. Co nie oznacza, że musimy je naprawdę rozumieć. Wspomniane już programowanie neurolingwistyczne (NLP) jest krokiem w tym kierunku - jeśli nawet świadomie mechanistycznym. Nie pragnie zresztą być niczym innym. Milton Erickson, jeden ze współtwórców NLP, demonstrował to stale w swojej długoletniej praktyce. Jeden przykład jest szczególnie niezwykły. Informuje o nim psycholog Richard Bandler, entuzjasta metody Ericksona. Przypadek ten był zapewne najkrótszą terapią, jaką kiedykolwiek przeprowadzono. Działo się to w 1957 r. w pewnym szpitalu w Palo Alto (Kalifornia). Milton Erickson - wówczas już stary człowiek poruszający się o dwóch kulach - prowadził terapię przypadków skomplikowanych. Jak w poczekalni gabinetu lekarskiego wielu psychiatrów wraz z podopiecznymi czekało w szpitalnym hallu na swoją kolej. Lekarze wchodzili razem z pacjentami, Erickson wypowiadał kilka powierzchownych słów, wykonywał kilka gestów i na tym koniec. Potem psychiatrzy w rozmowie między sobą przeważnie dochodzili do wniosku, że okrzyczany terapeuta jest szarlatanem. Był to błędny sąd, gdyż specjaliści najwyraźniej nie mogli pojąć, co zrobił ten człowiek, który był specjalistą w jeszcze większym stopniu niż oni. Później orientowali się, że jednak coś się zdarzyło, choć nie było wiadomo co. W ludziach, którzy stanęli przed Ericksonem tylko raz, i to na krótką chwilę, zachodziły aż nazbyt zaskakujące zmiany. Wśród czekających był pewien siedemnastolatek, którego problemem była agresja, nierzadko znajdująca czynne ujście, od wandalizmu do przemocy. W towarzystwie swego terapeuty, pewnego młodego, idealistycznego, prostolinijnego psychologa, siedemnastolatek ów czekał godzinami w szpitalnym hallu. Widział, jak wracali leczeni przed nim - niektórzy przypominali lunatyków - i zastanawiał się, co się stanie z nim samym. Liczył się ze wszystkim, od hipnozy do elektrowstrząsów. Wreszcie nadeszła jego kolej. Psychiatra i jego pacjent weszli do pomieszczenia pełnego widzów. Na środku stał stół, a za nim siedział stary człowiek o kulach. Podeszli do Ericksona, który zapytał: „Dlaczego przyprowadził pan tu tego chłopca?" Psycholog objaśnił jego przypadek. Erickson spojrzał na swojego młodego kolegę i powiedział: „Proszę pójść na miejsce" . Potem skierował wzrok na pacjenta i zapytał: „Czy będziesz zaskoczony, jeśli twoje zachowanie zacznie się zmieniać już w przyszłym tygodniu?" Wściekły i zalękniony młodzieniec odpowiedział: „Będę bardzo zaskoczony!" Na to Erickson: „Możesz odejść". Zmieszany psycholog oddalił się razem ze swoim podopiecznym. Obaj sądzili, że „wielki człowiek" postanowił, iż nie będzie pracował z aspołecznym pacjentem. Zupełnie uszło ich uwagi, że w ciągu tych kilku minut odbyła się terapia. Jak się okazało, siedemnastoletni gniewny chłopiec, który wyrażał swoją frustrację aktami przemocy, już w następnym tygodniu zmienił się do głębi. Stał się nowym człowiekiem w najbardziej dosłownym rozumieniu. Psycholog, który opowiedział Bandlerowi ten epizod, przyznawał bez owijania w bawełnę, że nigdy nie zdołał pojąć, w jaki sposób Milton Erickson w niewiele więcej niż minutę zdołał zainicjować proces powrotu do zdrowia. Przy dobrej woli można by było widzieć tu przeciwwagę do równie skutecznych, ale mniej dobroczynnych zdolności takiego Franza Waltera albo Thimotheusa Castellana. Castellan, Walter i wiele innych „talentów naturalnych" nie przebyli drogi oświecenia, inicjacji, doskonalenia itd., jakakolwiek by ona była, ale całkiem po prostu to umieli. Korzystali więc bez skrupułów ze swej mocy. Na czym ta moc właściwie polega? Gdzie są granice naszych zdolności i jak można je osiągnąć? Jest na to pytanie kilka odpowiedzi. Żaden biolog, antropolog ani lekarz nie może zgodnie z prawdą twierdzić, że potencjał ludzkich zdolności jest zbadany. Poczynając już od cudownych dzieci, których istnienie przyjmujemy jako coś oczywistego, choć jest dostatecznie niezwykłe.

hjdbienek : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz