Synchroniczność
Komentarze: 0
Pojęcie archetypów ma naturę psychologiczną. Zakłada ono, że w każdym z nas - w wyniku ewolucji naszego gatunku - istnieją pewne z góry określone struktury (archetypy), powodujące, że w danej sytuacji Eskimos będzie postępował tak samo jak Hindus czy manager z Wall Street i że zbudzą się w nich obu te same skojarzenia. Można powiedzieć, że są to podstawowe dyspozycje człowieka. Nie mają one bezpośredniego związku z astrologią (pomijając ten aspekt, że być może są odpowiedzialne za jednolitość symboliki wszystkich epok i kontynentów; jako przykłady można wymienić zodiak, religie astralne itd...). O wiele ważniejsza rola przypada synchroniczności. Jej zasadniczą treść można w uproszczeniu określić słowami: Istnieje związek między zjawiskami podobnymi do siebie. Wydaje się, że brzmi to zagadkowo i niezbyt naukowo; ta ocena byłaby jednak równie niesprawiedliwa, co przedwczesna. Jung zakłada istnienie głębokiej zasady porządkującej, na której opiera się rzeczywistość; zasada ta, wyzwolona z ograniczeń przestrzeni i czasu, stwarza ową wieczną i nieskończoną jedność kosmosu, której tak zawzięcie poszukują fizycy kwantowi naszych dni. Zdarzenia, które zbywamy określeniem „dziwne przypadki" i odkładamy ad acta, mogłyby stanowić poszlaki przemawiające na korzyść tej fantastycznej teorii. Któż z nas nie słyszał o takich zdarzeniach? Mówimy wtedy często o „prawie serii", co nie oznacza niczego innego, niż znajdowanie pseudoracjonalnej nazwy dla spraw niewytłumaczalnych. Służy to chyba łatwiejszemu zapominaniu o takich osobliwościach jak np. następująca: Słyszymy przez radio jakieś nazwisko, a potem chcemy przez telefon porozmawiać z przyjacielem. Wykręcamy jednak niewłaściwy numer i uzyskujemy omyłkowo połączenie z osobą, która nazywa się tak samo jak nieznajomy wymieniony w radiowych wiadomościach. Podobnych przypadków jest bez liku; są i takie, które dotyczą słynnych osobistości. Do dziś na przykład pozostaje zagadką, co mogło skłonić Napoleona Bonapartego w dzieciństwie do napisania w szkolnym zeszycie złowróżbnych słów: „Mała Wyspa św. Heleny". Jeszcze dziwniejszy wydaje się inny epizod z życia cesarza Francuzów. U szczytu kariery Napoleon przejeżdżał konno z eskortą oddziału wojska przez okupowaną Austrię. Zachwycony sielankowym krajobrazem niedaleko Baden koło Wiednia, spontanicznie powiedział do towarzyszącego mu marszałka Berthier: „To musiałoby być wspaniałe zakończyć życie w tym miejscu, w Dolinie św. Heleny" . Napoleon miał na myśli - nie wiedząc, gdzie akurat się znajduje - opiewaną przez poetów dolinę św. Heleny, przez którą przepływa rzeka Schwechat. Jej nazwa pochodzi od małego kościoła pod wezwaniem św. Heleny. A więc jednak! Czyż to nie zaskakujące? W porównaniu z tak brzemiennymi w następstwa historycznymi synchronicznościami codzienne przypadki tego rodzaju wydają się banalne, choćby były nie wiedzieć jak niezwykłe. Na przykład „sprawa budyniu rodzynkowego", przypadek z pokaźnego zbioru wprost naszpikowanego synchronicznością, który zgromadził austriacki biolog Paul Kammerer, prowadzący badania statystyczne na przełomie wieków. Największe wrażenie wywarła na nim historia o budyniu rodzynkowym, który przez wiele dziesiątek lat prześladował pewnego Francuza nazwiskiem Dechamps. W dzieciństwie Dechamps został poczęstowany przez niejakiego pana de Fortgibu w Orleanie porcją budyniu rodzynkowego. Dziesięć lat później Dechamps, siedząc w pewnej restauracji w Paryżu, postanowił zamówić budyń rodzynkowy. Okazało się to jednak niemożliwe, ponieważ, jak mu powiedziano, cały budyń był przeznaczony dla pana de Fortgibu. Wiele lat później Dechamps został zaproszony na przyjęcie, gdzie jadł budyń rodzynkowy. Jedząc go, powiedział do przyjaciół, że brakuje tu tylko pana de Fortgibu. W tym momencie otworzyły się drzwi i wszedł bardzo już stary, stojący nad grobem człowiek. Był to pan de Fortgibu, znany Dechampsowi z dzieciństwa; nie był zaproszony na przyjęcie i zjawił się nieoczekiwanie wśród biesiadującego towarzystwa, gdyż podano mu niewłaściwy adres. Wobec takich „wiązek wydarzeń" również Kammerer wysuwał koncepcję istnienia powiązań nie przyczynowych, składających się na harmonię, na której opiera się natura. Albert Einstein uważał wnioski Kammerera za „oryginalne i wcale nie absurdalne". Tak więc wróciliśmy do badaczy tajemniczych przypadków o światowej renomie. W pierwszym szeregu kroczy C.G. Jung. Szeroko znany jest „incydent ze skarabeuszem", który się wydarzył w czasie sesji terapeutycznej u CG. Junga z udziałem pewnej młodej kobiety. Opowiadała ona, że we śnie ukazał się jej taki chrząszcz (Cetonia aurata). Wtedy rozległo się stukanie do okna; kiedy psychiatra spojrzał w tamtym kierunku, przez okno wlatywał właśnie skarabeusz. Nie tak często przytaczane, ale znacznie dziwniejsze wydarzenie miało miejsce w trakcie dyskusji między Freudem a Jungiem w 1909 r. Freud negował właśnie z pasją postrzeganie pozazmysłowe, kiedy w jego biblioteczce nastąpiła eksplozja. „To był katalityczny fenomen eksterioryzacji" - powiedział Jung, na co Freud odrzekł: „Cóż za nonsens". Jung nie dawał się zbić z tropu. „Na dowód mojego twierdzenia przepowiadam, że za chwilę jeszcze raz rozlegnie się podobny łoskot" - oświadczył. Zaraz potem z biblioteczki Freuda zagrzmiała druga detonacja. Po tym wydarzeniu nie kontynuowano tematu (można o tym przeczytać w autobiografii Junga Wspomnienia, sny, myśli, spisanej przez Anielę Jaffe). Synchroniczność, prawo serii, jakkolwiek zechcemy to nazwać, stale powraca myśl o istnieniu ukrytych powiązań... Zwłaszcza urodzony w 1875 inżynier lotnictwa i pisarz J.W. Dunne starał się opracować koncepcję „seryjnego czasu", która w wielu punktach przypomina teorię Junga. Jest godne uwagi, że impulsem, który skłonił Dunne'a do pracy nad tą koncepcją, były jego własne przepowiednie, potwierdzone później przez wydarzenia (ostrzelanie nadmorskiego miasta Lowestoft w Anglii w czasie pierwszej wojny światowej, wybuch wulkanu Mont Pelee na Martynice itd.). Jak się zdaje, mamy tu do czynienia z jednym z tych przypadków, w których „mag" szuka wytłumaczenia dla swoich własnych zdolności. Wróćmy do tematu. Początkowo C.G. Jung starał się wraz z austriackim fizykiem Wolfgangiem Pauli (laureatem Nagrody Nobla i odkrywcą nazwanej od jego nazwiska zasady wykluczenia, która jest jednym z głównych filarów teorii kwantowej) opracować coś w rodzaju nowej zasady przyczynowości. Nie było to proste. Wreszcie wyłoniła się -zrazu niejasna – koncepcja „związku równoczesności i znaczenia". Koncepcja taka byłaby naturalnie w wysokim stopniu ezoteryczna, a ponadto pozwalałaby nawet na usprawiedliwienie symboliki astrologicznej przez analityczną psychologię (tu również znowu wchodziłyby w grę archetypy). Krótko mówiąc, astrologia mogłaby być - także - kolektywnym, historycznym rozpoznawaniem elementarnych struktur podstawowych we wszechświecie. Jak dotąd, można to jeszcze przyjąć. W końcu i psychologia nie jest nauką o zjawiskach wymiernych i łatwo dających się powtarzać. Rodzi się nieuchronnie pytanie, czy synchroniczność może również wytrzymać próbę w kategoriach nagiego przyrodoznawstwa, czy też musi pozostać koncepcją w mniejszym lub większym stopniu filozoficzną. Na pierwszy rzut oka spełnia ona tylko jedno kryterium nowoczesnej nauki, to mianowicie, które sformułował Niels Bohr: jest zwariowana. Kiedy Jung tworzył jej zarys, nie mógł się powoływać na żadne dowody - a jedynie na wspomniane osobliwości i sprzeczności. Postulowana przezeń zasada związków bezprzyczynowych, redukująca przestrzeń i czas do zera, wyjaśnia „prawo serii i przypadku" jak również prekognicję z punktu widzenia teorii poznania, nie czyni tego jednak matematycznie. Brakowało jeszcze kroku wychodzącego poza teorię. Jesteśmy skłonni zakładać, że nigdy nie uda się go zrobić, skoro wydaje się niepodważalne, że na przykład w przypadku przesyłania informacji w przeszłość (prekognicji) nie wchodzi w rachubę żaden mechanizm przyczynowy, a jednocześnie proces ten ze wszech miar należy do synchroniczności (i wiedzy ezoterycznej). Przed Einsteinem, Bohrem, Schrodingerem i innymi gigantami fizyki takie koncepcje pozostawały jedynie grą słów - nawet jeśli pochodziły z ust C.G. Junga. Teraz sprawa wygląda inaczej. Dzisiejsza matematyka zna bezprzyczynowe, bezczasowe równania, których autorami są tacy naukowcy jak David Bohm i John S. Bell, a które dostarczają matematycznego oparcia dla idei C.G. Junga (mimo że nie to było ich pierwotnym celem). Większość tych równań -które opisują całkowicie realne zachowanie się fal, cząstek elementarnych, atomów itd. - obowiązuje bowiem wszechświat na różnych płaszczyznach porządku: wszechświat C.G.Junga. Znany nam wszechświat, zawierający następstwo czasowe, przestrzeń, przyczynę i skutek,jest - jak się zdaje - tylko jednym z aspektów odkrytego teraz większego wszechświata. My tylko najpierw zauważyliśmy takie zjawiska jak przyczynowość i ograniczenie w przestrzeni. To wszystko.
Dodaj komentarz