Teoria elementu magicznego
Komentarze: 0
Nie spierajcie się o to, czy istnieje duch, czy materia. Nie jest to bowiem nic innego jak spór o słowa. Duch i ciało to tylko dwie różne strony tej samej rzeczy. (Spinoza) Ankiety przeprowadzone na amerykańskich uniwersytetach i college'ach wykazały, co zdumiewające, że 65 procent profesorów i nauczycieli uważa pozazmysłowe zdolności i postrzeganie za dowiedzione. Wzrasta liczba naukowych wykładów na tematy nieortodoksyjne, do tego wygłaszają je prominentne postacie. Np. renomowany fizyk amerykański Gerald Feinberg nie zawahał się zaprezentować na Międzynarodowym Kongresie Fizyki Kwantowej i Parapsychologii (!) w Genewie w 1974 r. pracy pod tytułem Erinnerungen an Zukunftiges. Jej tematem była symetria elektromagnetycznych równań Maxwella, z których można wyciągnąć wniosek o przesyłaniu informacji z przyszłości. Sporadycznie to i owo przenika na zewnątrz. Ministerstwo Obrony USA przeprowadziło na Stanford Research Institute eksperymenty z telepatią, a United States Army Missile Research Development Command obiecuje sobie korzyści militarne ze zbadania aury człowieka. W środkach masowego przekazu ustawicznie straszy „fala śmierci" oznaczana mylącym skrótem ELF (extreme law frequencies), za pomocą której podobno Rosjanie uprawiają sabotaż parapsychologiczny. Miałoby tu chodzić o udoskonalenie wynalazku Nicoli Tesli, naukowca pochodzącego z Chorwacji (1856-1943), którego fantastyczne odkrycia nie są dzisiaj ani konsekwentnie wykorzystywane, ani w pełni rozumiane. Jest typowe, że zachód dopiero wtedy przystąpił do intensywnych badań nad możliwością zastosowania PSI do celów wojennych, kiedy rozeszły się wieści o istnieniu za żelazną kurtyną systemów broni psychotronicznej. O ile wolny świat lubuje się w rozgłaszaniu swoich niepowodzeń, o tyle rosyjski niedźwiedź tradycyjnie trzyma swoje sukcesy w tajemnicy. Dopiero głasnost i pieriestrojka spowodowały pojawienie się luk w murze milczenia. Tak np. niedawno po raz pierwszy w gazecie sowieckiej opublikowano horoskop. Nie dość na tym, „Moskowskaja Prawda" posunęła się nawet do prezentacji astrologa jako „mistrza nauk magicznych", mimo że astrologia dotąd w ustroju komunistycznym była napiętnowana jako „pseudonauka". I bez tego wiadomo, że za zamkniętymi drzwiami panował inny duch. W każdym razie bariery między tym, co „poważne", a co „niepoważne", zostały przełamane; musiało do tego dojść, ponieważ te kategorie straciły sens. Jak powiedział Paul K. Feyerabed: Anything goes . Rusza się do szturmu na nowe lądy, których istnienia wcześniej nawet nie poddawano pod dyskusję. Choć opinia publiczna prawie tego nie dostrzega, niepowstrzymanie rośnie obóz naukowców, którzy się zajmują fenomenami ezoteryczno-mistyczno-paranormalnymi. Stale można słyszeć domysły, że wiedza ezoteryczna mogłaby być jednym z aspektów świata kwantowego, można rzec, odwrotną stroną medalu, na którym jest wyryte słowo „rzeczywistość". Ta rzeczywistość manifestuje się z pomocą ducha człowieka (albo jego mózgu) jako katalizatora. Myśl ta przewija się w tej publikacji, łącząc poszczególne elementy puzzli w jedną spójną całość. Jest oto wszechświat i my, dwa stałe punkty, nie będące odrębnymi wielkościami, ale jednością. „Jak w górze, tak na dole". Nasz duch wyrósł z kosmosu i może się z nim znów zjednoczyć. Czyż buddyzm nie powiada: „Jedno we wszystkim i wszystko w jednym"? Do tej myśli przyłączyły się również nauki przyrodnicze. Zasadę stapiania się w jedność z harmoniami stworzenia może przeżyć każdy z nas, także bez medytacji, technik ezoterycznych czy brain machines. Wystarczy po prostu pójść na koncert. W niemal wszystkich symfoniach są takie pasaże, w których wszystkie instrumenty grają razem. Noszą one nazwę „tutti" (po włosku „wszystkie"). Jeśli chcemy, możemy słyszeć wszystkie dźwięki naraz albo - zależnie od chęci - każdy poszczególny instrument odfiltrować z fali dźwięków. Jeśli przestaniemy się koncentrować na skrzypcach, fletach czy innych instrumentach, to znowu zabrzmi wspólny dźwięk całej orkiestry. Taką niewiarygodną zdolność ma prawie każdy z nas, nie zdając sobie sprawy z tego, jak jest niezwykła. Inna okoliczność sprawia, że to wszystko staje się jeszcze bardziej zdumiewające - i nabiera większego znaczenia. Im lepiej gra dana orkiestra, tym łatwiej możemy wyłowić z niej dźwięk poszczególnych instrumentów. Przy doskonałej -harmonijnej - współpracy filharmoników można bez trudu precyzyjnie usłyszeć zarówno instrument pojedynczy, jak też całą orkiestrę. Natomiast kiedy nasz słuch i ducha dręczą dyletanci, to wewnętrzne precyzyjne strojenie w nas zawodzi. W dysharmonię nie możemy się włączyć. Jest ona najwidoczniej sprzeczna z naturą. Obca dla kosmosu i dla nas. Istnieje jeszcze więcej mocnych poszlak na rzecz „Tao fizyki" czy „dynamiki kwantowej wiedzy ezoterycznej". Na każdym kroku naukowcy potykają się o zjawiska naturalne, które mają wszelkie charakterystyczne cechy fenomenów ezoterycznych. Można wymienić: niezlokalizowanie, niezależność od czasu, nieuchwytność, indywidualność,sprzeczność, bezprzyczynowość, nieoznaczoność, subiektywność, ukrycie, dwuaspektowość i wiele innych paraleli między paradoksem kota Erwina Schrodingera a zasadami wypisanymi na szmaragdowej tablicy z Memfis, którą miał pozostawić po sobie Hermes Trismegistos. Co prawda świat nauki formułuje to inaczej. Mówi się o „subatomowym, uniwersalnym systemie inteligencji do przetwarzania informacji". Czyli po prostu o wiedzy kosmicznej. O tym już przecież słyszeliśmy w innym miejscu. Czy nie mogłaby więc istnieć kronika Akasha, która zawiera w sobie cały byt i całą wiedzę? Albo tajemnicza biblioteka na liściach palmowych, w której są zapisane przeszłość i przyszłość? Albo już wspomniana księga Dzyan? Albo Tat twam asi hindusów? Albo, albo, albo... Dziś fizyka w niewypowiedzianych bólach porodowych wydała „rewolucyjną koncepcję", którą nauki ezoteryczne propagują od pokoleń. Chodzi właśnie o ów subatomowy, uniwersalny system inteligencji do przetwarzania informacji, który się znajduje poza kontinuum czasoprzestrzeni (gdzieżby indziej?). Jego przejawem w obrębie naszej czasoprzestrzeni jest po prostu wszystko: elektrony, cząsteczki, góry i doliny, planety i gwiazdy, płazy i oglądający telewizję zamożni mieszczanie. Te świadomie swobodne sformułowania w żaden sposób nie mają uwłaczać nauce, ale pokazać, jak ogromny krok uczyniła „chłodna" nauka szkolna - i to w jakim kierunku. To, co dziś można wyczytać z naukowych publikacji, laikowi kojarzy się z czarami i pseudonauką. Tak zmieniają się czasy. Abyśmy mogli w pełni ocenić pierwiastek ezoteryczny w nauce (jin i jang w postaci czystej) i pierwiastek naukowy w ezoteryce, nie unikniemy podróży przez krainę kwantów. Zasugerowaliśmy już, że teoria kwantowa, która zdruzgotała dobrze naoliwiony zegar kosmiczny XIX wieku, miała znaczenie przełomu kopernikańskiego. Można by go nazwać nawet prowokacyjnie i z pewną przesadą zawróceniem z drogi, gdyż teoria ta wniosła element metafizyczny, mistyczny i do gruntu ezoteryczny. Tylko terminologia brzmi bardziej nowocześnie. Odpowiednie prawa przyrody wydają się jednak bardziej pasować do Mittelerde J.R.R. Tolkiena niż do naszego świata dźwigni, drążków i urzędów finansowych. Co więc staje nam na drodze, kiedy oderwiemy naszą uwagę od makroskopowych spraw dnia powszedniego i zapuścimy wzrok w głąb świata cząstek elementarnych, gdzie berło należy do niepojętych władców i kryje się widmowy budulec naszego „wielkiego świata"? Wspomniane już kwanty. Jak się zdaje, te maleńkie porcje energii skaczą dokoła bezładnie i nieobliczalnie. Nic sobie nie robią z przyczyny i skutku, a ich zachowanie daje się określić jedynie w przybliżeniu, mianowicie przez „prawo przypadku". Opisuje ono przeciętne zachowanie wielkich jednorodnych zbiorów, nie jest natomiast w stanie niczego powiedzieć na temat danej pojedynczej cząstki, cząsteczki - albo indywiduum. A mimo to ten mglisty i niejasny model świata jest jedynym spójnym opisem mikro- i makrokosmosu. Wyjaśnia on sprzeczności, przed którymi musiała skapitulować klasyczna fizyka Newtona, takie jak katastrofa ultrafioletowa, deficyt energii gwiazd - a nawet natura życia. Ten istotnie nowy obraz wszechświata pozwalał przeczuwać niesłychane konsekwencje. A jeśli fizyka kwantowa w ostatecznej konsekwencji obowiązuje we wszystkich bez wyjątku kwestiach? Na przykład w odniesieniu do czasu? Amerykański fizyk David Finklestein zastanawiał się nad tym problemem i nadał hipotetycznemu kwantowi czasu nazwę „chronon". „Teoria chrononu" głosi, że czas nie jest ciągły, ale składa się z szeregu kwantów czasu, nanizanych niczym paciorki na jeden sznurek. Chronon byłby najmniejszym możliwym do określenia przedziałem czasowym, ok. 10 do minus 24 potęgi sekundy (tyle czasu potrzebuje światło na pokonanie najmniejszej znanej odległości). Fascynującym aspektem tej teorii są luki między kwantami czasu. Mogłyby one być wypełnione przez inne elementarne jednostki czasu. Mówiąc wprost: nieskończenie wiele kompletnych wszechświatów mogłoby się zmieścić w lukach prawdopodobieństwa między wydarzeniami kwantowymi naszego wszechświata. Kto wie - być może to jest właśnie ojczyzna duchowych istot i innych zjawisk. Przewidywalne konsekwencje kwantyzacji czasu, od których aż włos się na głowie jeży, spowodowały, że hipoteza chrononu została odrzucona. Spotyka się ją wprawdzie tu i tam w mniej obciążonej zahamowaniami literaturze science fiction (np. w słynnej powieści Alfreda Bestera Die Morder Mohammeds). Niemal jeszcze bardziej przerażające jest wyobrażenie skwantowanej grawitacji. Doprawdy za daleko odeszlibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli tu odtwarzać ten superegzotyczny gmach teorii. W kwintesencji taka teoria oznacza całkowitą utratę wszystkiego, co jest uchwytne, przyczynowe i logiczne. Kosmos po prostu robi już tylko to, co chce. Słynny fizyk angielski, specjalista od czarnych dziur Stephen Hawking obliczył to, co jest nieobliczalne. Ten niezwykły uczony, który wykonuje swoją tytaniczną pracę poznawczą przede wszystkim umysłem, ponieważ jego ciało zaatakowała straszliwa choroba, przedstawił między innymi matematyczny dowód na sformułowaną przez siebie „zasadę nieregularności". Przedstawiając rzecz w skrajnym uproszczeniu, w zasięgu supergrawitacji (a więc w czarnych dziurach i ich otoczeniu) może się wydarzyć dosłownie wszystko: mogą „przypadkowo" powstać dzieła wszystkie Williama Szekspira albo wytrysnąć niewyczerpane źródła coli z rumem. To nieco dziwne wnioski, ale ściśle naukowe. Wszystkich implikacji nie sposób ogarnąć, zmierzają one między innymi w kierunku powstania wszechświata. Zakończmy ten wątek znamiennym żartem pochodzącym z ust człowieka, który na pewno wie, o czym mówi. Pewnego razu Stephen Hawking w ostatniej chwili zmienił tytuł odczytu, który miał wygłosić przed gronem astrofizyków. Pierwotny tytuł Załamanie się fizyki w dziedzinie osobliwości przestrzenno-czasowych (w centrum czarnych dziur) zmienił na Załamanie się f i z y k ó w w dziedzinie osobliwości przestrzenno-czasowych. Bardzo wymowna to zmiana, można powiedzieć. Wszystko to nie stanowi nawet drobnej części „horroru kwantowego", z którym muszą walczyć naukowcy. Nie istnieje już kwestia, czy coś jest tak, czy inaczej. Wszystko jest i tak, i inaczej. Prawdziwe zasady natury są „okultystyczne" (ukryte). Jest to sytuacja patowa, którą trudno uznać za zadowalającą. Co gorsza, kłopotliwy brak związków przyczynowych skłania do deprymującego stwierdzenia, że cała nauka nie może być niczym innym jak tylko woluntarystyczną próbą zaprowadzenia porządku w świecie na siłę, ponieważ człowiek po prostu nie może znieść myśli, że jest wydany na łup subatomowych anarchistów i graczy w kości. A więc nauka przystąpiła do kontrnatarcia. Skleciła z resztek dobrze naoliwionego zegara kosmosu trzy zasadnicze modele świata, które miały przywrócić sens, porządek i przyczynowość. Fakt, że także ezoteryka miała tu znaleźć niszę dla siebie, nie był przez nikogo zamierzony, a jednak tak się stało. Wspomniane trzy modele to: - Interpretacja kopenhaska, - Teoria wielu światów albo światów równoległych , oraz - Koncepcja ukrytych parametrów. Interpretacja kopenhaska wywodzi się od Nielsa Bohra. Swoją nazwę zawdzięcza jego rodzinnemu miastu, gdzie na terenie browaru Carisberg słynny fizyk mieszkał w domu podarowanym mu przez króla. Zgodnie z tą interpretacją matematycznym odzwierciedleniem braku wszelkich związków przyczynowych jest „załamanie się wektora stanu lub też funkcji falowej" . Wektor to matematyczne określenie kierunku i wielkości danej siły i w „normalnej" matematyce przedstawia to, co się zdarzy w następnej kolejności. Niczego podobnego nie mówi „wektor stanu" mechaniki kwantowej. Sygnalizuje on jedynie, co może się stać w następnej kolejności. Między wektorem a wektorem stanu rozwiera się w teorii poznania luka, w której zmieściłby się lotniskowiec. Niels Bohr wypełnił tę lukę, twierdząc, że ów niemiły wektor stanu istnieje jedynie w naszym umyśle. Myśl, jakoby wszechświat realny nie był bynajmniej realny, ale stanowił jedynie odbicie ludzkiego ducha, wydawała się klasycznej fizyce tak groteskowa, że interpretacja kopenhaska została zredukowana do podstawowego stwierdzenia. Brzmi ono mniej więcej tak: „Rzecz sama w sobie pozostaje niedostępna w hiperprzestrzeni i zależnie od tego, jak się ją ogląda (czyli jak zostanie dobrany eksperyment), prezentuje się jako fala lub cząstka. Ani jedno, ani drugie nie jest niczym innym jak cieniem z przypowieści Platona o jaskini". Co ciekawe, Erwin Schrodinger, „wynalazca" funkcji falowej, której kwadrat wartości bezwzględnej podaje prawdopodobieństwo pobytu cząstki elementarnej, nigdy nie chciał zaakceptować wymienionych interpretacji swoich równań. Ów laureat Nagrody Nobla, szczególnie popularny w Austrii, ponieważ jego podobizna zdobi banknot 1000-szylingowy, wyraził swoje niezadowolenie między innymi w słynnym paradoksie kota. Fizyk Bryce De Wiu ujął te wszystkie zastrzeżenia w jednym zdaniu: „Jeśli pójść za interpretacją kopenhaską, powstaje wrażenie, że nawet załamanie się wektora stanu istnieje tylko w naszych wyobrażeniach". Nie kończący się szereg matrioszek, bab w babie. Arthur Eddington, gigant astronomii, blisko związany z Nielsem Bohrem, wyraził to bardziej poetycznie: „Znaleźliśmy dziwne ślady stóp na brzegu nieznanego. Wymyślaliśmy jedną skomplikowaną teorię po drugiej, aby wyjaśnić ich pochodzenie. Wreszcie zrekonstruowaliśmy istotę, która te ślady zostawiła. To nasze własne". Mimo że interpretacji kopenhaskiej nie sposób podważyć matematycznie, to jednak niezupełnie nas zadowala teoria mówiąca, że cegła, która nam właśnie spadła na głowę, istnieje w gruncie rzeczy tylko w naszym umyśle i nigdzie indziej. W jaki jeszcze inny sposób można by było dobrać się do skóry tej „przeklętej kwantowej skakaninie" (jak z niechęcią określił Erwin Schrodinger rezultat swoich własnych równań w liście do Einsteina), załamaniu się przyczynowości i podwójnej naturze rzeczy? Można było sądzić, że drogą wiodącą do tego celu jest teoria światów równoległych albo teoria wielu światów (także i ona prowadzi niechcący na tereny mistyczno-ezoteryczne). Koncepcja ta, nazywana także modelem Everetta, Wheelera i Grahama, pochodzi z literatury science fiction (wielu fizyków uważa, że powinna tam pozostać). Hipoteza ta usuwa kolejny uprzykrzony aspekt fizyki kwantowej, a mianowicie kwestię, dlaczego zawsze mamy do czynienia tylko z jednym rezultatem, gdy tymczasem przecież możliwa jest ich nieskończona gama. Według Hugha Everetta, Johna Archibalda Wheelera i Neila Grahama - trzech słynnych fizyków z nie mniej słynnego Uniwersytetu Princeton - jeśli podrzucimy do góry monetę, to oczywiście w naszym wszechświecie wyląduje ona na jedną albo drugą stronę; to jednak nic nie znaczy, gdyż we wszechświecie sąsiednim jest dokładnie na odwrót. Parzystość jest zapewniona. Wektor stanu musi ulec załamaniu we wszystkich kierunkach, jak wymagają tego równania kwantowe. Przyczyna tkwi w tym, że wszystko, co może się zdarzyć, rzeczywiście się dzieje, tyle że nie w jednym i tym samym wszechświecie. Wspomniany już Bryce De Witt pisał w „Physics Today": „Mam jeszcze świeżo w pamięci szok, którego doznałem przy pierwszym zetknięciu z koncepcją wielu światów". Mimo to De Witt i wielu jego kolegów uważa model Everetta, Wheelera i Grahama za najmniej absurdalne wyjście z problemu niepewności kwantowej. Dotąd poruszaliśmy się wyłącznie na gruncie teorii. Zarówno interpretacja kopenhaska, jak koncepcja wielu światów stanowią interpretacje zdarzeń niewytłumaczalnych, czy raczej niewyobrażalnych. Jest jasne, że jako takie nie dają się one udowodnić. Tak więc to wyłącznie sprawa gustu, czy bardziej się przychylamy do wersji, że wszechświat istnieje tylko w naszych umysłach, czy może łatwiej nam przełknąć teorię, z której wynika, że we wszechświecie równoległym żyjemy np. jako seryjny morderca (albo nie żyjemy wcale). Nie sposób udowodnić ani jednej, ani drugiej teorii. Inaczej jest w przypadku trzeciego modelu: koncepcji ukrytych parametrów (ukrytych czynników). Nie ogranicza się on tylko do interpretacji, ale znajduje też potwierdzenie w praktycznym eksperymencie. A poza tym daje się tu zauważyć jeszcze coś innego: ogniwo łączące naukę z wiedzą ezoteryczną!
Dodaj komentarz