lis 01 2009

WYSŁANNICY POKOJU


Komentarze: 0

Paramity różnią się od naszych codziennych zachowań, ponieważ ich źródlem jest pradżńa. Jest to sposób postrzegania pomagający przezwyciężyć nawyk szukania punktu oparcia. Coś jak czujnik dający sygnał, gdy stajemy się świętoszkowaci i przemądrzali. Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się na obozie treningowym dla duchowych wojowników. Moglibyśmy ćwiczyć się tam w sztuce walki. Czy nie lepiej jednak skupić się na usuwaniu przyczyn wojen? Takie miejsce można by nazwać misją pokojową lub szkołą bodhisattwów. Bodhisattwa to ktoś, kto zobowiązał się kroczyć ścieżką współczucia. Taka szkoła mogłaby być prowadzona przez Matkę Teresę lub Jego Świątobliwość Dalaj Lamę. Najczęściej jednak byliby to nieznani nikomu ludzie, którzy poświęcają swoje życie, by pomóc innym uwolnić się od cierpienia. Program szkolenia obejmowałby medytację i tonglen, oraz naukę sześciu _paramit - czyli spsobów postępowania właściwych bodhisattwom. Paramita_ to "przeprawianie się na drugą stronę". Jest niczym tratwa, za pomocą której dostajemy się na drugi brzeg sansary. Paramity nazywa się także działaniami transcendentalnymi, gdyż przy ich użyciu wykraczamy poza konwencjonalne pojmowanie cnoty i występku. Gdy pokonujemy ograniczenia dualistycznego rozumowania, nasz umysł staje się bardziej elastyczny. Jak w takich warunkach uniknąć moralizowania? Byłby to jeden z głównych problemów tej szkoły. Wraz z jej uczniami różnych narodowości pojawiłoby się wiele sprzecznych opinii na temat tego, co jest etyczne, a co nie, co jest pomocne, a co nie. Trzeba by szybko pomyśleć o nowym kursie - "Jak rozwinąć poczucie humoru"... Trungpa Rinpocze w podobny sposób szkolił swoich uczniów. Kazał nam na przykład nauczyć się na pamięć pewnych pieśni, a kiedy już wszyscy zdołali je opanować, zmieniał słowa. Uczył nas wykonywania pewnych rytualnych ceremonii, bardzo przestrzegając dokładnego stosowania się do ich reguł. Gdy jednak czuliśmy się już na tyle kompetentni, że zaczynaliśmy krytykować innych, zupełnie zmieniał te reguły. Wydawane przez nas podręczniki uczące sposobów praktykowania stawały się nieaktualne już w momencie, gdy opuszczały drukarnię. Po latach takiego treningu człowiek przestaje kurczowo trzymać się czegokolwiek. Jeśli dzisiaj każe nam się robić coś w określony sposób, to robimy to tak dobrze, jak potrafimy. Jeśli jutro każe nam się to robić inaczej, również zabieramy się do tego z pełnym zaangażowaniem. I opadają z nas wszelkie złudzenia, że istnieje jedyna słuszna droga. Medytacja tonglen jest sprawdzonym sposobem przezwyciężenia sztywności poglądów i uelastycznienia umysłu. Sześć paramit uzupełnia ją, sprawiając, że przenika ona wszystkie dziedziny naszego życia. Każde nasze działanie staje się wtedy działaniem na rzecz pokoju. Paramity różnią się od naszych codziennych zachowań, ponieważ ich źródłem jest pradżńa. Jest to sposób postrzegania pomagający przezwyciężyć nawyk szukania punktu oparcia. Coś jak czujnik dający sygnał, gdy stajemy się świętoszkowaci i przemądrzali. Gdy wiedzeni szlachetnymi intencjami służymy sprawie pokoju, nie mamy żadnej pewności, że wszystko się powiedzie. Nie mamy żadnej gwarancji, że nasze starania odniosą pożądany skutek. Jedyne, co nam pozostaje, to wejrzeć głębiej w radość i smutek, śmiech i płacz, nadzieję i strach - we wszystko, co stanowi o życiu i śmierci. Wtedy zdamy sobie sprawę, że lekarstwem na nasze rozterki jest wdzięczność i czuła troska. Nie chodzi o postawę typu: "Mniejsza o mnie, ale gdyby świat dostosował się do moich wyobrażeń, innym żyłoby się lepiej". Chodzi o rzecz dużo prostszą - nie zamierzamy zbawiać świata; zamierzamy natomiast ogarnąć innych swoją refleksją. Pierwszych pięć transcendentalnych działań to szczodrość, dyscyplina, cierpliwość, właściwy wysiłek i medytacja. Są one nierozdzielne z szóstym działaniem - pradżńą, która nie pozwala, by przyczyniały się one do zwiększenia naszego poczucia bezpieczeństwa. Pradżńa to mądrość, zrozumienie, które pomaga wyswobodzić się z niewoli cierpienia towarzyszącego chęci ochrony własnego terytorium. Takie słowa jak szczodrość, dyscyplina, cierpliwość i właściwy wysiłek wielu z nas kojarzą się w określony sposób, przywodząc na myśl litanię nakazów i zakazów, szkolny regulamin lub moralizatorskie ględzenie. Jednak sensem praktykowania paramit nie jest nasze dorastanie do narzuconego sobie ideału. Jeśli sądzimy, że chodzi tu o osiągnięcie jakiegoś poziomu doskonałości, z góry przegrywamy. Używając przenośni, paramity nie są listą przykazań wyrytych na skale, lecz drogą poznawania świata. Pierwszą paramitą jest szczodrość, umiejętność dawania. Gdy czujemy się niedowartościowani, do niczego, zaczynamy gromadzić rzeczy. Jesteśmy pełni obaw - boimy się straty, boimy się, że staniemy się jeszcze biedniejsi niż do tej pory. Nasza chciwość jest czymś przygnębiającym. Możemy nawet zapłakać, gdy zdamy sobie sprawę ze swego przywiązania i pazerności i pojmiemy, jak wielkie cierpienie to powoduje. Szukamy otuchy, lecz zamiast niej wzrasta w nas poczucie winy, niechęć i przeświadczenie, że najpewniej jesteśmy przypadkiem beznadziejnym. Powody agresji i lęku same znikną, gdy pokonamy chęć zatrzymywania wszystkiego tylko dla siebie. Szczodrość sprawia, że patrzymy dalej niż na czubek własnego nosa, że wyświadczamy sobie i światu wielką przysługę, porzucając stare schematy naszych zachowań. Im mocniej doświadczamy pierwotnego bogactwa nas samych i wszystkiego, co nas otacza, tym łatwiej jest nam to uczynić. Pierwotne bogactwo jest w zasięgu ręki. Wystarczy dać sobie chwilę wytchnienia, by ujrzeć chmurę na niebie, szarego ptaszka, by spokojnie odebrać telefon. Można wtedy dostrzec prostotę - rzeczy takie, jakimi są, odczuć zapachy, smaki, emocje, przywołać wspomnienia. Gdy potrafimy po prostu być tu i teraz, bez osądzania, co dobre, a co złe, czujemy się naprawdę bogaci. To bogactwo nie należy ani do nas, ani do innych. Jest dostępne każdemu, w każdym momencie. Ukrywa się w kropli wody, strużce krwi, w rozpaczy i zachwycie. Jest jak słońce, które świeci dla wszystkich bez wyjątku, jak lustro, które odbija wszystko, co się przed nim pojawia. Szczodrość wzbogaca nas do tego stopnia, że mamy ochotę usunąć wszystko, co staje jej na drodze. Pozbywamy się zatem ciemnych okularów, długich płaszczy, pozwalamy się dotknąć i otwieramy się na innych. Taką postawę nazywa się budowaniem zaufania do wszechprzenikającego bogactwa. W życiu codziennym doświadczamy go jako ciepła i elastyczności. Gdy przyjmujemy ślubowanie bodhisattwy, dajemy nauczycielowi prezent. Jest to ważny element ceremonii. Należy ofiarować coś cennego, z czym trudno nam się rozstać. Spędziłem kiedyś cały dzień ze znajomym, który wahał się, co podarować. Gdy tylko coś konkretnego przychodziło mu do głowy, zaraz wzrastało w nim przywiązanie. Po jakimś czasie stał się kłębkiem nerwów. Nie mógł znieść nawet myśli o oddaniu którejkolwiek spośród tak drogich mu rzeczy. Gdy wspomniałem potem o tym zdarzeniu pewnemu nauczycielowi, ten stwierdził, że mój znajomy miał doskonałą okazję, by rozwinąć współczucie - dla siebie samego i wszystkich tych, którzy podobnie jak on tkwią w pułapce przywiązania. Możemy pomagać ludziom, ofiarowując im dobra materialne. Dzielimy się żywnością, dajemy książki lub lekarstwa, a gdy zajdzie taka potrzeba, zapewniamy schronienie. Tak dobrze, jak potrafimy, staramy się pomagać wszystkim, którzy wymagają naszej troski. Jednak prawdziwa przemiana następuje wtedy, gdy na przekór przywiązaniu darujemy coś, z czym rozstanie wydaje nam się niemożliwe. Nasze działania na poziomie zewnętrznym pomagają nam przekształcić głęboko w nas zakorzenione egoistyczne wzorce zachowań. Na tyle, na ile potrafimy tak właśnie dawać, potrafimy też przekazywać tę umiejętność. Nazywamy to darem nieustraszoności. Kiedy doświadczamy rzeczy w całej ich prostocie i dobroci, to nasze kojące uczucie udziela się też innym. Możemy wspólnie podążać tą drogą, dzieląc się doświadczeniem w zdzieraniu masek i zrzucaniu zbroi. Wspólnie odważyć się wyjść z mrocznej kryjówki na otwartą przestrzeń. Możemy też dzielić się dharmą. Stosownie do naszych możliwości uczymy innych medytacji, udostępniamy im książki i nagrania, dostarczamy informacji o wykładach i kursach. Zapoznajemy ich z metodami, dzięki którym inni sami dla siebie odkryją, co pomaga im przezwyciężać przywiązanie, co poszerza horyzonty. Żeby usunąć przyczyny agresji, potrzeba dyscypliny - postępowania łagodnego, lecz konsekwentnego. Dyscyplina jest paramitą dającą nam oparcie, bez którego nie moglibyśmy się rozwijać. Przypomina mi się odosobnienie, które prowadziłem zaraz po tym, jak ukazała się moja publikacja The Wisdom of No Escape ("Mądrość nieustraszoności"). Większość osób zdecydowała wziąć w nim udział, zainspirowana koncepcją maitri przenikającą cały tekst. Trzeciego dnia, gdy siedzieliśmy wszyscy medytując , pewna kobieta nagle poderwała się, wyprostowała i wyciągnęła na podłodze. Gdy potem spytałem ją, dlaczego tak zrobiła, odpowiedziała: "Poczułam się zmęczona, więc pomyślałam, że skoro mamy być dla siebie dobrzy, zrobię sobie przerwę". Wtedy właśnie doszłem do wniosku, że powinienem mówić także o magicznej sile dyscypliny i o nieuleganiu nastrojom. W 1972 roku po raz pierwszy praktykowałem z uczniami Trungpy Rinpocze. Jego działalność dopiero zaczynała się rozwijać. Pamiętam mężczyznę siedzącego aż na trzech poduszkach, które co parę minut obsuwały się, robiąc wiele zamieszania. Wtedy on na powrót je układał i wracał do praktyki. Inna uczennica średnio pięć razy w czasie godzinnej sesji zrywała się i wybiegała z płaczem. Podczas chodzonej medytacji można było zaobserwować tyle ekscentrycznych zachowań, ilu było praktykujących. Ktoś przesadnie zginał nogi w kolanach i przy każdym kroku wypychał ciało ku górze, ktoś inny chodził tyłem. Wszystko to niezmiernie nas rozpraszało, choć w sumie było bardzo zabawne. Wkrótce potem Rinpocze narzucił nam pewne normy postępowania i atmosfera znacznie się uspokoiła. To, co staramy się utrzymać w ryzach, to nie nasze złe skłonności, lecz pragnienie ucieczki od rzeczywistości. Inaczej mówiąc, dyscyplina pozwala nam być tu i teraz, doświadczając bogactwa chwili. Pradżńa łagodzi jej surowość. Dyscyplina nie zabrania nam przecież cieszyć się życiem, nie wymaga, byśmy zawsze i wszędzie sprawowali nad sobą kontrolę. Wręcz przeciwnie, sprawia, że czujemy się na tyle silni, by pozwolić sprawom iść ich własnym torem. Jest jak kuracja odwykowa, która uwalnia nas od starych wzorców zachowań i pomaga płynąć pod prąd, na przekór dawnym przyzwyczajeniom. Na poziomie zewnętrznym dyscyplina może przybrać formę półgodzinnej sesji medytacyjnej lub dwugodzinnego wykładu dharmy. Najlepszym przykładem jest pewnie formalna medytacja. Siadamy w określonej pozycji i stosujemy się do wskazówek najlepiej, jak potrafimy. Staramy się skupić uwagę na wydechu pomimo pojawiających się emocji, wspomnień i ogarniającego nas znudzenia. To nieskomplikowane ćwiczenie jest niczym prośba, by i w naszym życiu pojawiło się doświadczenie pierwotnego bogactwa. Medytujemy więc tak, jak od wieków czynili to wszyscy praktykujący. Praktykując formalną medytację, rozwijamy też współczucie. Na poziomie wewnętrznym dyscyplina oznacza powrót do łagodności, uczciwości, do nieprzywiązywania się. Chodzi o to, by osiągnąć równowagę. Nie możemy być ani zbyt spięci, ani za bardzo rozluźnieni, ani przesadnie zasadniczy, ani też zbyt beztroscy. Dzięki dyscyplinie możemy oprzytomnieć i zwolnić tempo, po prostu żyć. Tylko wtedy możemy uczynić krok naprzód - ku przestrzeni bez punktu odniesienia. Paramita cierpliwości jest tak ważna, gdyż stanowi antidotum na gniew. Uczy kochać i troszczyć się o wszystko, co się pojawia. Nie oznacza to jednak, że mamy znosić przeciwności losu z zaciśniętymi zębami. Jednak w każdej sytuacji, zamiast reagować impulsywnie, możemy postarać się w nią wejrzeć, spróbować otworzyć się i w pełni jej doświadczyć. Agresja - przeciwieństwo cierpliwości - powoduje nami, gdy czujemy, że nas ponosi, gdy szarpiemy się, rozpaczliwie próbując wypełnić pustkę. Droga cierpliwości to otwarcie się na wszystko, co się wydarza, ciekawość tego, zdolność do dziwienia się i zachwytu. Znajoma opowiadała mi, że gdy była dzieckiem, jej babcia, półkrwi Indianka z plemienia Czirokezów, zabierała ją i jej brata do miejsc, gdzie można było obserwować zwierzęta. Mawiała: "Siedź spokojnie, a coś zobaczysz. Bądź cicho, a coś usłyszysz". Nigdy nie użyła słowa cierpliwość, ale właśnie tego się uczyli. Tonglen jest jednym ze sposobów praktykowania cierpliwości. Zdarza się, że nasze życie nabiera tempa, chcemy gdzieś pędzić, koniecznie znaleźć rozwiązanie jakiegoś problemu. Ktoś się na nas wydziera, a my, obrażeni, nie pozostajemy mu dłużni lub pełni jadu knujemy zemstę. Wtedy zamiast odreagować swój gniew i niepokój, możemy wejść z nim w kontakt, doświadczyć świadomie pierwotnej ludzkiej agresji. Jest to właściwy czas, by praktykować tonglen dla wszystkich istot i wysyłać im w odpowiedzi poczucie nieograniczonej przestrzeni, co jeszcze bardziej oczyści atmosferę. Zwiększamy tę przestrzeń w sobie, by móc powstrzymać się od nawykowych reakcji. Nasze słowa i zachowania mogą być zupełnie inne, ponieważ daliśmy sobie czas, by najpierw wejrzeć w sytuację. Jak wszystkie inne paramity, właściwy wysiłek jest procesem, drogą. Gdy staramy się na nią wkroczyć, czasami nam wychodzi, a czasami nie. Wszystko zależy od tego, jaki impuls do działania otrzymujemy, czy zdołaliśmy odnaleźć w sobie iskierkę radości od zawsze tam obecną. Właściwy wysiłek nie polega na zmuszaniu się do czegokolwiek, realizowaniu ambitnych planów czy wygrywaniu wyścigów. Ma on miejsce, gdy na przykład budzimy się w mroźny, zimowym poranek w górskim schronisku. Mamy ochotę iść na wycieczkę, ale najpierw musimy wstać i rozpalić ogień. Chciałoby się dłużej poleżeć pod ciepłą kołdrą, ale wyskakujemy z łóżek, gdyż słońce i śnieg za oknem nęcą nas bardziej niż leniuchowanie. Im więcej w nas przestrzeni, tym więcej miejsca dla inspirującej radości. Właściwy wysiłek pobudza nasz apetyt na oświecenie. Działamy, dajemy, pracujemy akceptując wszystko, co się pojawia. Musimy uświadomić sobie, jak wiele nieszczęść powoduje wspólne nam wszystkim dążenie do uniknięcia bólu i poszukiwanie przyjemności. Musimy zdać sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy ubodzy duchem, gdy odcinamy się od pierwotnej mądrości i współczucia. Wtedy zaczniemy praktykować tak, jak gdyby grunt palił nam się pod nogami, jakby jadowita kobra wpełzła nam na kolana. Nie będziemy mogli myśleć jak wcześniej, że mamy jeszcze mnóstwo czasu na praktykę i możemy odłożyć ją na później. Dzięki pradżni wszystkie te działania powodują, że pozbywamy się mechanizmów obronnych. Zawsze gdy praktykujemy dyscyplinę, szczodrość, właściwy wysiłek czy cierpliwość, zrzucamy z siebie część ciężaru, który nas przytłacza. Paramita medytacji jest następnym etapem tej drogi. Stanowi fundament oświeconego społeczeństwa, spełniającego się inaczej niż przez gorączkowe współzawodnictwo i dorabianie się. Kiedy medytujemy, możemy nawiązać łączność z nieuwarunkowaną, pierwotną przestrzenią, która do niczego nie lgnie i niczego nie odrzuca. Medytacja jest prawdopodobnie jedyną aktywnością, która nie zniekształca i nie upiększa obrazu rzeczywistości. Wszystko może się w niej pojawić i zniknąć. Nie ma ona nic wspólnego z przemocą i agresją. Pozostawienie wolnej przestrzeni dla nieuwarunkowanej otwartości jest podstawą prawdziwej przemiany. Można powiedzieć, że wyznaczamy sobie cel niemożliwy do osiągnięcia. Może to i prawda. Z drugiej strony jednak, im dłużej tkwimy w tej niemożności, tym wyraźniej widzimy, że wszystko jest możliwe. Gdy lgniemy do naszych myśli i wspomnień, czepiamy się tego, co nieuchwytne. Gdy jednak przyjrzymy się dokładniej tym zjawom i pozwolimy im zniknąć, pozostanie przestrzeń - chwila ciszy w potoku słów, przebłysk wolnego od chmur nieba. Jest to nasza prawdziwa natura, mądrość, z którą przyszliśmy na świat, manifestacja pierwotnej otwartości, bogactwa i samej pierwotnej mądrości. Wystarczy spocząć w teraźniejszości, być całkowicie tu i teraz. Gdy rozpraszają nas myśli, tęsknoty, nadzieje i lęki, możemy wciąż na nowo powracać do chwili obecnej. Jesteśmy tu. Podmuchy wiatru unoszą nas gdzieś w dal, lecz na skrzydłach wiatru wracamy wciąż w to samo miejsce. Możemy spocząć w przestrzeni pomiędzy końcem jednej myśli i początkiem następnej. Uczymy się ciągle powracać do teraźniejszości. Z tego właśnie rodzi się współczucie i inspiracja. Szóstą paramitą jest pradżńa, przemieniająca wszystkie inne działania w złoto. Mówi się, że jeśli pięć pozostałych paramit daje nam punkt oparcia, to pradżńa nas go pozbawia. Stajemy się bezdomni, nie mamy gdzie wracać. Dlatego w końcu możemy się rozluźnić, przestać walczyć i kąsać. Nie musimy już stawać po niczyjej stronie. Czasem czujemy niezmierną tęsknotę za naszymi starymi nawykami. Gdy pracujemy nad szczodrością ogarnia nas pragnienie, by coś zatrzymać. Gdy praktykujemy dyscyplinę, mamy ochotę wyrwać się na wolność. Gdy staramy się być cierpliwi, dopada nas chęć, by jednak pognać gdzieś przed siebie. Praktykując właściwy wysiłek, zauważamy jak ogarnia nas lenistwo. Podczas medytacji widzimy, jak gadatliwy i niespokojny jest nasz umysł i jak łatwo się zniechęcamy. Gdy pojawiają się takie uczucia, akceptujemy je, wiedząc, że taka jest ludzka natura. Jest w nas miejsce na pragnienia, podobnie jak i na wszystko inne. Po prostu wytrwale zrzucamy kolejne warstwy osłaniającego nas pancerza, zagłębiając się coraz bardziej w pozbawioną punktu oparcia przestrzeń. Tego właśnie uczymy się w szkole bodhisattwów, tak służymy sprawie pokoju. Świat nas potrzebuje: polityków bodhisattwów, policjantów bodhisattwów, rodziców bodhisattwów, bodhisattwów za kierownicą, w kasie i za ladą. W każdej dziedzinie życia potrzebne są nasze starania, by przekształcić umysł i przynosić pożytek innym, teraz i w przyszłości.

hjdbienek : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz