Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 |
04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 |
11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 |
18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 |
Już myśl Einsteina, że Bóg nie gra w kości, wyrażała odczucia wielu naukowców. Poszukiwali oni supertajnego porządku ukrytego pod powierzchnią chaosu. W 1952 r. dr David Bohm, w owych czasach uważany za najświetniejszego ucznia J. Roberta Oppenheimera, zarysował drogę wyjścia. Ataki Einsteina na anarchię kwantową byłyby zasadne pod jednym warunkiem, mianowicie że istnieje „płaszczyzna subkwantowa", świat ukryty pod pociesznie bezładnym światem kwantów. Ta głęboka płaszczyzna miałaby zawierać meta przyczynowość, za której sprawą wektory stanu załamują się bezprzyczynowo na „środkowej", można powiedzieć, płaszczyźnie kwantowej. Byłoby tak jednak tylko wtedy, gdyby postulowane parametry nie były związane z przestrzenią. Ukryte parametry poza czasem i przestrzenią. Innymi słowy: jeśli natura przestrzeni i czasu jest całkiem inna, niż zakładano. Ściśle biorąc, jeśli wszystko jest związane ze wszystkim, wyzwolone z ograniczeń miejsca i czasu. Zaraz, zaraz, o czymś podobnym była już mowa. No właśnie. Pora teraz na rozwinięcie wielkiego obrazu, mieszczącego w sobie zarówno przyczynowość formatywną pola morfogenetycznego, jak powiązanie „kosmicznego kitu" poza przestrzenią i czasem, wiedzę kosmiczną Hindusów i bezpośrednią łączność z kosmosem za pośrednictwem horoskopu, wahadełka, tarota i innych instrumentów ze szkatułki wiedzy ezoterycznej. Przez wiele lat na całym świecie naukowcy z wyobraźnią liczyli, myśleli i eksperymentowali wytrwale. Szli za zewem Einsteina i Bohma i wypisali na swoich sztandarach: „Znajdźmy świat subkwantowy!" Jak się zdaje, został on znaleziony. A wraz z nim „duch w atomie", wszechogarniająca świadomość mistyki, okultyzmu, wiedzy ezoterycznej i metafizyki. Wiele nazw jednej prawdy. Nie tak szybko. Ten gmach trzeba wznosić cegła po cegle. A więc zrekapitulujmy krótko to, co wiemy, aby później pójść dalej. W 1964 r. dr John S. Bell opracował teorię - nazwanego tak później przez doktora Nicka Herberta – „kitu kosmicznego", która do dzisiaj nie przestaje szokować fizyków. Teoremat Bella jest potwierdzeniem założenia przyjętego przez Davida Bohma, że działania kwantów nie są związane z miejscem, to znaczy, odbywają się nie tu albo tam, ale i tu, i tam. Zarówno to, jak to, co potem jeszcze nastąpiło, ma swoje korzenie w teoretycznym eksperymencie Einsteina, Podolskiego i Rosena (E/P/R), który miał umożliwić obejście zasady nieoznaczoności Heisenberga, pozwalając nam okrężną drogą rzucić okiem jednocześnie na miejsce i impuls cząstki. Stategia eksperymentatorów polegała na dokonaniu pomiaru na cząstce zastępczej. Niech nam tyle wystarczy. Przez pół stulecia nie było doświadczalnego dowodu, a przeciwstawne poglądy Bohra i Einsteina pozostawały teorią (zdaniem Bohra, odrzucane przez Einsteina „widmowe działanie na odległość", któremu eksperyment E/P/R właściwie miał zaprzeczyć, nie stało w sprzeczności z interpretacją kopenhaską). Twierdzenie Bella było pierwszym krokiem do wydania werdyktu sędziowskiego w sporze między gigantami nauki - i do rozwiązania zagadki eksplozji w biblioteczce Freuda, wrażliwości radiestety de Boera i wielu innych fenomenów paranormalnych (ezoterycznych). Naturalnie, nie od razu zostało to dostrzeżone. Dopiero połączenie różnych źródeł daje w wyniku jedną całość. Bell i jego następcy są pierwszym takim źródłem. Nadszedł teraz moment, aby rozpatrzeć szczegółowo to, o czym dotąd tylko napomykaliśmy jako o całościowej, obszernej zasadzie. Prześledźmy krótko drogi myśli, którymi kroczył irlandzki fizyk John Stewart Bell w 1964 r, kiedy wziął urlop w swoim miejscu pracy w CERN, europejskim ośrodku badań jądrowych w Genewie, aby przemyśleć model Davida Bohma. Szukał on mocnych i nieodpartych argumentów na rzecz „namacalnego" istnienia tego rodzaju „rzeczywistości", na której musiało się opierać szaleństwo kwantowe. Taki argument odkrył w czasie swojej wizyty w Stanford Linear Accelerator Center (SLAC) w Stanford (Kalifornia). Stał się on później znany jako twierdzenie Bella, wspomniany już „kit kosmiczny". Bell zdawał sobie sprawę, że Bohm słusznie upierał się przy tym, iż poszukiwany przezeń model rzeczywistości musi być nielokalny, a więc niezależny od przestrzeni. Są na to dowody matematyczne, których sobie oszczędzimy. Faktem jest, że zjawiska kwantowe dają się wyjaśnić jedynie na podstawie natychmiastowego przesyłania informacji. To znowu oznacza, że cała rzeczywistość jest nielokalna. Innymi słowy: bez założenia natychmiastowych powiązań (szybszych od światła) nie da się wyjaśnić, co de facto istnieje. Ta teza nie sprzeciwia się powszechnie uznanej kopenhaskiej interpretacji dwoistości natury. Tkwiąca głęboko rzeczywistość powiązanych ze sobą wielkości, jednak bez specyficznych atrybutów, ukazywałaby określoną „twarz" (fala albo cząstka) dopiero w trakcie pomiaru i zależnie od sposobu jego przeprowadzania. Nie ma tu sprzeczności z poglądami Bohra i Heisenberga ani nawet Einsteina, ponieważ teoria względności postuluje jedynie, że energia nie może rozchodzić się szybciej od światła. Są to kosmiczne puzzle, których wszystkie elementy trafiają na swoje miejsca. Do tej koncepcji przyłączyli się liczni fizycy. Clauser i Freedmann na przykład powołują się na myślowe eksperymenty Bella, wysuwając tezę, że sama obserwacja faktycznie wywołuje zmianę rzeczywistości. Jednak aż do minionego dziesięciolecia poszczególne modele ścierały się ze sobą wyłącznie na gruncie teorii. W grudniu 1982 r. nastąpił przełom. Teoria stała się praktyką. Do rzeczywistości fizycznej wkroczył wielokrotnie wspominany „aspekt Aspecta", zmuszając wielu fizyków do łamania sobie głowy. Alain Aspect, J. Oalibard i G. Roger udowodnili twierdzenie Bella w praktycznym doświadczeniu. „Kit kosmiczny" istnieje, wszystko rzeczywiście wiąże się ze wszystkim, rzeczywistość jest nielokalna, a więc jednocześnie wszędzie. Najpóźniej w tym momencie nieodparcie nasuwa się jedno pytanie: co to za dowód, czego właściwie dokonał zespół Aspecta? Otóż dokonał on rzeczy następującej: naukowcy zmusili źródło światła (składającego się z wapnia) do emisji fotonów (kwantów, czyli cząstek światła). Zrobiono to w taki sposób, aby zawsze para fotonów rozbiegała się w przeciwnych kierunkach. Po przebyciu kilku metrów każdy foton ze swej strony przechodził przez włącznik elektrooptyczny, a następnie filtr polaryzacyjny. Nie zapominajmy, że fotony poruszają się z szybkością światła. Jakakolwiek komunikacja między naszą parą fotonów mogłaby zachodzić tylko z szybkością większą od szybkości światła, ponieważ oddalały się one od siebie. Idźmy dalej; przemyślność konstrukcji Aspecta polegała na tym, by umożliwić wywarcie wpływu na tor ruchu fotonów. W 1976 r. fizycy Fry i Thompson przeprowadzili w Teksasie podobne doświadczenie, nie zdołali jednak uzyskać jednoznacznych rezultatów, ponieważ ich sygnał był za słaby. Inaczej było w eksperymencie Alaina Aspecta, przeprowadzonym w Institut d'Optique Theoretique et Appliquee w Orsay we Francji i na uniwersytecie w Paryżu. Tym razem wynik był jednoznaczny, choć groteskowy: oddziaływanie eksperymentatorów na foton (skierowanie go do określonego filtra polaryzacyjnego, odchylenie toru jego ruchu itd.) wywoływało zmianę w zachowaniu drugiego fotonu, na który nie wywierano wpływu. A przecież poruszał się on z szybkością światła w przeciwnym kierunku. „I to wszystko?" -pomyśli teraz niejeden czytelnik. Czy podskoki jakichś tam cząstek światła miałyby dowodzić, że wszechświat jest wielką wewnętrznie powiązaną całością, w której my też możemy odegrać rolę, jeśli tylko wiemy jak? Oczywiście, to już wszystko; i nie trzeba więcej, bo to nie był tylko eksperyment myślowy. Fizyk kwantowy dr Nick Herbert wyraził następujące zdanie na temat Bella i jego zwolenników: „Twierdzenie Bella zachowa swoją ważność także wtedy jeszcze, gdy teoria kwantowa wyląduje już na śmietniku fizyki w towarzystwie flogistonu, kaloryki i eteru świetlnego. Twierdzeniu temu przeznaczona jest trwałość, ponieważ opiera się ono na twardych faktach". Dziś panuje w znacznym zakresie zgodność poglądów co do tego, że Bell wniósł istotny, o ile nie najistotniejszy wkład w dzieło badania rzeczywistości. Wynikający z jego rozumowania wniosek: „jeśli coś jest związane z przestrzenią, to chodzi o hokus-pokus", pomaga oddzielać ziarno od plew. I nie tylko. Przyjmijmy zamiast „nadświetlnego powiązania w czasoprzestrzeni" Bella sformułowanie prostsze, ale wyrażające dokładnie to samo, że mianowicie cząstki pozostają ze sobą w kontakcie telepatycznym. Także on jest - co dowiedzione -natychmiastowy, a więc szybszy od światła. Pójdźmy jeszcze dalej. Podstawmy na miejsce naszej pary fotonów (albo elektronów) bliźnięta. Na przykład Barbarę Herbert i Daphne Goodship, o których już słyszeliśmy. W ich przypadku, podobnie jak w przypadku innych par bliźniąt, występowały stale zbieżności, których nie można wytłumaczyć podłożem genetycznym (upadek ze schodów i poronienie w przypadku obu młodych kobiet). W świetle twierdzenia Bella i aspektu Aspecta upadek ze schodów jednego z bliźniąt mógłby spowodować taki sam upadek drugiego. Fantastyczne? Jak najbardziej, ale taka to już bywa rzeczywistość. Jednak są jeszcze i inne poszlaki. Przypomnijmy sobie pole morfogenetyczne Ruperta Sheldrake'a, ową przyczynowość formatywną, która sprawia, że następne kryształy powstają szybciej i że kiedy jedna owca odkryje możliwość ucieczki przez ogrodzenie, to wiedzą o tym już wszystkie inne. Podobne zjawiska można stwierdzić także w przypadku szczurów, płazińców, papug i ślimaków albo przy uczeniu się sztuki „seksowania kurcząt" i tradycyjnych wierszy japońskich. Morfogenetyczne pole Sheldrake'a opiera się na wyobrażeniu pioniera jakiejś czynności, który w nieznanym terenie żłobi bruzdy jak narciarz. Pozostańmy przy tej analogii: pierwszy narciarz, który przetarł trasę, umożliwia następnym szybszy zjazd w dół zbocza po swoich śladach. Odnotujmy od razu, że jego ślad stanowi formę informacji przeznaczonej dla innych. Sheldrake postulował pole kształtów, nie mówiąc wszakże, jaka jest jego podstawowa struktura, natura i sposób oddziaływania. Twierdzenie Bella i aspekt Aspecta pomagają przyoblec „szkielet morfogenetyczny" w ciało. Powoli w hipotezie zaznacza się rola czynnika ludzkiego albo przynajmniej bliskiego przyrodzie ożywionej. Według hipotezy Sheldrake'a w sterowaniu bardziej złożonymi zdarzeniami - jak choćby rozwojem embriona albo wzrostem komórki - współdziałają całe systemy pól morfogenetycznych. I nie chodzi tylko o tworzenie się struktur, ale także o ich zachowanie się. To z kolei włącza się harmonijnie w kontekst już wspomnianych sprzeczności problematyki ciała i ducha. Jak wiadomo, nasz mózg niekiedy dalej funkcjonuje, jakby nic się nie stało, również wtedy, kiedy poniósł on wielkie szkody, co można porównać do telewizora, który by w najlepsze pracował mając na poły zniszczone układy elektroniczne. W rzeczywistości to się nie zdarza; organizmy żywe nie są jednak urządzeniami technicznymi, ale czymś znacznie, znacznie więcej. Dotyczy to nie tylko Homo sapiens. Stwierdzono, że u bezkręgowca z gatunku Octopus mimo zniszczenia różnych sekcji pionowego płata mózgu nie zanikały wyuczone nawyki. Trzeba było z tego wyciągnąć wniosek, że pamięć znajduje się wszędzie i nigdzie. Pamięć nie jest tu odpowiednim pojęciem, należałoby raczej mówić o informacji. Amerykański fizjolog i anatom George Ellet Coghill strawił czterdzieści lat na studiowaniu stadium embrionalnego i larwalnego rozwoju systemu nerwowego płaza Amblystoma. Pod koniec życia naukowiec ten doszedł do przekonania, że prymitywny i dalece niezależny układ nerwowy wspomnianego gatunku ma świadomość i odzwierciedla przestrzeń i czas w oderwaniu od właściwych zmysłów. Co więcej, dziełem swego życia Coghill wykazał, że ta wrodzona zdolność musiała być starsza niż filogenetyczny rozwój układu nerwowego i mózgu - u salamandry i człowieka. Niemało tu okazji do przeżycia olśnienia. Posunęliśmy się wprawdzie daleko, ale czy my w ogóle jeszcze maszerujemy w pierwotnym kierunku? Czy przypadkiem nie straciliśmy z oczu celu ezoterycznego? Nie. Powstaje bowiem iście kosmiczny obraz, w którym wiedza ezoteryczna znajduje należne sobie miejsce, a być może nawet odgrywa centralną rolę. Zapamiętajmy: wszechświat jest czymś złożonym i okultystycznym, rodzajem super-super-supermózgu, którego siedziba znajduje się gdzieś na zewnątrz (fizycy mówią: w hiperprzestrzeni, ezoterycy mówią o innych wymiarach albo płaszczyznach bytu. Wiele nazw znaczących prawdopodobnie jedno i to samo). Wszystkie części kosmicznego mózgu wiążą się ze sobą, jeśli nawet tych powiązań nie możemy postrzegać bezpośrednio (eksperyment Aspecta trudno byłoby nazwać postrzeganiem bezpośrednim). Wszystko to przypomina rękę przykrytą zasłoną. Palce tworzą pod nią wypukłości, można powiedzieć: góry. Dla istoty żywej, której ojczyzną jest powierzchnia tkaniny, „góry" nie mają ze sobą związku. Nie może ona rozpoznać ręki pod tkaniną, co najwyżej domyśla się jej istnienia. Podobnie wygląda chyba i nasza sytuacja. To, co uważamy za cząstki elementarne, to mogą być koniuszki „macek" sterczących z hiperprzestrzeni - czy skądkolwiek bądż - w stronę naszej płaszczyzny bytu. Wspomniane macki należą do ukrytego „ciała" rzeczywistości. Jeśli eksperymentujemy z cząstką, jak w doświadczeniu Aspecta, to w rzeczywistości poruszamy całym tworem. Logicznym tego skutkiem, przynajmniej dla autora tej publikacji, byłyby odległe działania. Obraz rzeczywistości jako rodzaj polipa z hiperprzestrzeni może się wydać prozaiczny, ale moim zdaniem wszystko, co powiedziano, do tego się sprowadza. Interpretacja kopenhaska i „kosmiczny kit" Bella w harmonijnym połączeniu. Dobrze, snujmy dalej argumentację. Jeśli wszechświat stanowi coś w rodzaju supermózgu - z tym wyobrażeniem oswaja się coraz więcej fizyków i kosmologów - to co wtedy musi się mieścić wewnątrz tego kosmicznego mózgu? Wiedza. A poprawniej -informacja. Ach, tu już kiedyś byliśmy. Czyż nie przypominamy sobie tezy, że wszystko mogłaby przenikać wiedza, że pływamy w środku tytanicznego oceanu informacji, do którego nawet można się włączyć? Racja, słyszeliśmy o tym, podobnie jak o tym, że nasz duch może stać się tubą tej wiedzy kosmicznej przy zastosowaniu najróżniejszych metod i środków pomocniczych. Teraz jednak powoli zaczynamy pojmować, dlaczego tak może być. Co prawda, to wciąż jeszcze początki. Bell i Aspect wydobyli na światło dzienne hardware – „technikę" - wszechświata, co jednak z software, oprogramowaniem, duchem? Naszym duchem? Spotykamy go w innych źródłach. Bell i jego następcy są tylko jednym ze źródeł, jak wspomnieliśmy (jeśli nawet równie obfitym, jak fascynującym). W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych matematyk Charles Muses, badacz LSD dr Timothy Leary oraz znany przyjaciel roślin i ekspert od wykrywaczy kłamstwa Clive Backster wystąpili z twierdzeniem, jakoby siedliskiem świadomości był nie tylko mózg i podobne struktury, ale także komórki, cząsteczki, atomy - i jeszcze bardziej elementarne cząstki. Co znamienne, fizyk dr Evans Harris Walker, którego główną domeną było konstruowanie nowych rodzajów broni, jako pierwszy opracował na tej bazie pełną fizykę kwantową. Wspólnie z cytowanym już fizykiem kwantowym, doktorem Nickiem Herbertem, dr Walker oświadczył w pewnej rozprawie naukowej, co następuje: 1 Istnieje płaszczyzna subkwantowa. Jest ona siedliskiem ukrytych parametrów, które „regulują wszystko". 2 Rzeczy, które się dzieją na tej najgłębszej ze wszystkich płaszczyzn, są elementami czującego bytu. 3 Tak więc nasza świadomość kontroluje zdarzenia fizyczne za pomocą praw mechaniki kwantowej. Nie ulega kwestii, że punkt 3 można odkryć w ezoterycznych tekstach i naukach mądrości - jeśli nawet nie dokładnie w takich słowach. W każdym razie chyba nie było bardziej prowokacyjnego twierdzenia, odkąd Jezus zawołał: „Ja rzekłem: Bogami jesteście" (J 10.34). Wracajmy do hard science. Również ona dochodzi do tego samego radykalnego wniosku: To my jesteśmy ukrytymi parametrami - albo ich częścią. Człowiek jest zatem dosłownie „kowalem losu", i to nie tylko w przenośnym rozumieniu. To my tworzymy rzeczywistość, jak mówi dyrektor Center for Theoretical Physics uniwersytetu stanowego w Austin (Teksas), John Archibald Wheeler, unisono z wielowymiarowym Setem Jane Roberts. Tenże Wheeler w 1979 r. na kongresie American Association for the Advancement of Science wywołał tumult, żądając wypędzenia wszystkich badaczy zjawisk paranormalnych ze świątyń nauki. Miał dla nich tylko jedną pogardliwą nazwę: „Pseudos". Poznaliśmy już przecież „stwarzanie przez nas rzeczywistości" na płaszczyźnie cząstek elementarnych, w formie dualizmu falowo -korpuskularnego. Naprawdę? Oczywiście. Pomyślmy tylko: czołowi fizycy kwantowi, wśród nich Wheeler, zakładają, że np. elektrony nie istnieją naprawdę. To my je tylko wprowadzamy do rzeczywistości przez obserwację i pomiar i w dodatku decydujemy, czy mają występować jako fale czy cząstki. Innymi słowy, tworzymy „elektron" dopiero przez obserwację, gdyż nie obserwowany nie ma on ani miejsca, ani impulsu. To wygląda na matematyczne dzielenie włosa na czworo; jednak John A. Wheeler (i inni) poszli jeszcze dalej. Ponieważ nasz wszechświat składa się z cząstek, kreujemy go przez obserwację. Wynikają stąd rzeczy potworne. Fizycy John Barrow i Frank Tipler ujęli to w następujących słowach: „Możemy obecnie użyczać istnienia tylko bardzo skromnym rzeczom, na przykład spinowi elektronów. Stwarzanie większej rzeczywistości może być zastrzeżone dla istot żywych, których świadomość jest większa". Co prawda, nie istnieje prawo natury, które by nam zabraniało uzyskania takiej większej świadomości. Pod tym względem ważna rola mogłaby przypaść w udziale wiedzy ezoterycznej. Na taką możliwość wskazują przeżycia olśnienia. Nachodzą one mistyków i ezoteryków w rezultacie ich praktyk, ale nie tylko ich. Na progu do tamtego świata, w sytuacjach ekstremalnych i z setek innych powodów możemy nagle „poczuć jedność z całym wszechświatem, zrozumieć wszystko, być zarazem największym i najmniejszym" i przeżywać podobne, nie dające się nawet opisać doświadczenia. Są również alternatywne drogi, z którymi jednak powinno się zachować najwyższą ostrożność i rozwagę. Michael Hutchinson opisuje w swojej książce Megabrain „maszynę mózgu" o nazwie Transcutaneous ElektroNeural Stimulator (czyli mniej więcej „przekraczający skórę stymulator elektro-nerwowy") , którą opracował fizjolog mózgu Joseph Light. Wysyła ona elektryczne prądy do mózgu. Wynalazca wybrał częstotliwość 7,83 Hz, którą wykazują również drgania pola elektrycznego między Ziemią a jonosferą. Hutchinson dał się podłączyć do maszyny, ale sądził, że ona nie działa. Był jednak w błędzie, o czym pisze tak: Poczułem się, jakbym pękał w szwach, pełen podziwu i podniecenia. W jednej chwili szereg tematów naukowych, którymi się zajmowałem - były wśród nich takie jak związek między syntezą protein a pamięcią, biochemiczne podłoże nałogów i inne - jakby sam z siebie ułożył się w jedną całość. W moim umyśle dokonało się zjednoczenie i zrozumiałem rzeczy dla mnie nowe. Czułem, że mój mózg pracuje szybciej i skuteczniej niż kiedykolwiek przedtem. Idee rodziły się z taką szybkością, że ledwo mogłem je pojąć. Nie sposób zaprzeczyć, że ten opis ma charakter mistyczny. Jedność, roztopienie się w czymś większym, ale również groźba utonięcia w oceanie informacji, jeśli nie jesteśmy przygotowani. Zabawna przestroga: „człowiek może oszaleć przez popielniczkę", ma wielusetletnią tradycję. I nie bez racji, gdyż taki wgląd w kosmiczną całość, w dosłownym sensie większą rzeczywistość, może wywrzeć wpływ na życie codzienne, i to nie zawsze w sposób pozytywny. Zaczynamy nie dowierzać normalnej świadomości, wszystko wydaje się płaskie, puste i skrajnie zredukowane. Tęsknimy za oświeceniem, które niosą przeżycia „Eureka!",jak to nazwał Arthur Koestler. Wszystko to nie jest wolne od problemów i uświadamia nam, dlaczego inicjacja i inne procedury zbliżenia się do poszerzonej świadomości wymagają wiele czasu, dyscypliny i kontemplacji. Wiedza ezoteryczna ma tę świadomość, natomiast samorealizatorzy i pobudzacze mózgu nie zawsze. Najwidoczniej można się wspinać na coraz wyższe szczeble świadomości. Od wizji sennych do mentalnego ogarnięcia przestrzeni i czasu, co z powodzeniem można nazwać płaszczyzną „magiczną". Uspieński i inni mistycy mówią o tym, że dla inicjowanego - czy jakkolwiek inaczej zechcemy nazwać osobę, która przy trzeźwych zmysłach może zająć swoje miejsce w „świadomości kosmicznej" - wewnętrzne staje się zewnętrznym i na odwrót. Inicjowany jest całym wszechświatem, a równocześnie pojedynczym atomem. Przestrzeń i czas okazują się złudzeniem (co ostatnio stwierdziła również nauka). Nauki mądrości na całym świecie i we wszystkich czasach mówią o odwiecznych, istniejących prawdach, do których racjonalny człowiek zbliża się z trudem krętymi drogami. Te kręte drogi to liczby, słowa, teorie, procedury itd. A przecież wszystkie odpowiedzi istnieją już od dawna, trzeba je tylko umieć rozpoznać. Niekiedy jest to możliwe także bez mistycznego przeszkolenia. Słynny pisarz angielski Robert Ranke Graves (Ja, Klaudiusz) mógł za swych szkolnych lat intuicyjnie sprowadzać do swego ducha wiadomości podręcznikowe i rozwiązania zadań szkolnych, mimo że według jego własnych słów był słaby w matematyce, posiadał jedynie fragmentaryczną wiedzę o gramatyce greckiej, a na temat historii Anglii miał tylko mgliste pojęcie. Jego metoda jednak pozwalała mu „obserwować z boku" to, co niejasne i bez związku, po czym nagle pojawiał się sens, związek i jasność. Opisuje on swoją ówczesną sztukę jako „superlogikę", pozwalającą dokonać błyskawicznego przeskoku z pytania na odpowiedź. Pośrodku nie było nic. Niczym mentalne przejście kwantowe albo „olśnienie", jeśli ktoś woli pozostać przy starych określeniach. Takich przypadków jak ten jest całe mnóstwo. Poeci i myśliciele wszystkich epok wręcz wołają, że jesteśmy więźniami naszych ograniczonych zmysłów. Goethe, Shelley, Proust i wielu innych uskarżają się na nieuchronność tej ciasnoty, pisząc żarliwie o dalekich, rozległych lądach, które wydają się nieosiągalne. Mistycy i ezoterycy dążą ku tym lądom, nie zawsze łagodną drogą. Ponieważ oświecenie (od krótkiego przebłysku aż do świadomego wnikania w większe sfery) wymaga pewnego „wstrząśnięcia", toteż niektóre techniki ezoteryczne tak robią. Na przykład na kontrowersyjny system Gurdżijewa składa się seria szoków, które nazywał on „budzikami", ponieważ mają one obudzić „śpiącą maszynę, człowieka". Gurdżijew nie certował się przy aplikowaniu stymulatorów, które miały popędzić jego zwolenników do przejścia od ich stanu mechanicznej drzemki do wyższej świadomości; wpadał np. do sypialni swoich uczniów i strzelał palcami, na który to sygnał wszyscy zrywali się z łóżek i przyjmowali skomplikowane postawy ciała. Ta końska kuracja wprawdzie przynosiła sukcesy, ale i szkody psychiczne. Skrajności, jak wiadomo, kryją w sobie pułapki. W każdym razie mistyczne doświadczenie jest najwidoczniej odwróceniem owego wrogiego naturze procesu, któremu nadaliśmy nazwę „postęp" i o którym już Sokrates powiedział trafnie i gorzko: „Filozof spędza życie na usiłowaniu rozdzielenia ducha i ciała". Jeśli to wszystko na chłodno wziąć w rachubę, to pozostanie tylko - ze wszech miar pocieszający wniosek, że zanieczyszczenie środowiska, przestępczość, deklaracje podatkowe i wiadomości wieczorne to jeszcze nie wszystko. Wprawdzie wciąż jeszcze nie wiemy dokładnie, dlaczego właściwie tu jesteśmy, ale byt nie musi być tak bezsensowny, jak nauka jeszcze w XIX w. niewzruszenie twierdziła. Dzisiaj również najbardziej abstrakcyjna ze wszystkich nauk nosi cechy mistyczne, jest mistyką par excellence. Tak więc wracamy do tworzonej przez nas rzeczywistości, za czym przemawia fizyka kwantowa. To my usztywniamy to bezkształtne coś ukrytej rzeczywistości i zmuszamy je do przyjęcia postaci w formie elektronu albo dynamiki jako fala elektronowa. My i nikt inny (co naturalnie w żadnym razie nie ma oznaczać, że stworzyliśmy się sami. Nie powinno się pomijać tego aspektu nowej fizyki, który należy nazwać religijnym. Jaskrawy, w dosłownym sensie bezbożny materializm jest passe). Teraz pójdziemy za ciosem, jednak zauważmy: im bardziej zagłębiamy się w roztrząsanie naukowych kwestii, tym bardziej filozoficzna staje się koncepcja zasadnicza. Dr Evan Harris Walker i dr Nick Herbert nie zadowolili się wypowiedzią, że jesteśmy ukrytymi parametrami, do których należy ostatnie słowo. Wychodząc od swojej interpretacji obaj naukowcy opracowali równanie służące do przewidywania wymiaru wahań kwantowych, które powoduje duch człowieka, jak sądzą. Związane z tym eksperymenty praktyczne prowadził przez ponad dwadzieścia lat inżynier elektrotechnik Haakon Forwald. I kto by się spodziewał, z całą jasnością potwierdziły one przewidywania. Znaczące rezultaty uzyskiwane w niezliczonych eksperymentach psychokinezy (rzuty kośćmi, karty a la Blanks, Rhine/Zener itd.) przyznały im rację. Tak więc rusztowanie stoi pewnie, a jego ogólna konstrukcja jest następująca: Wszystko jest przyczyną wszystkiego (przypomnijmy sobie suficką przypowieść o Nasrudinie). Każde zdarzenie kwantowe następuje na podstawie innego zdarzenia kwantowego, które zaszło na podstawie pierwszego zdarzenia kwantowego itd. - aż do totalnego szaleństwa. Ta koncepcja, która daje się udowodnić, ale nie zrozumieć, pozbawia znaczenia każdą znaną nam formę przyczynowości. Jej miejsce zajmuje superprzyczynowość, działająca we wszystkich kierunkach. Przez przestrzeń i czas. Częścią tych wszystkich osobliwości jesteśmy my: nosiciele ducha, kółka zębate „wszechświata informacji", współtwórcy rzeczywistości. Innymi słowy: Wszyscy jesteśmy (w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości) powiązani niezależnie od miejsca i czasu. To wyobrażenie zazębia się z innymi wyobrażeniami fizyki kwantowej i nie wyklucza żadnego z przykładowych przypadków przedstawionych na początku tej części. Tak jest: Rafael Gonzales mógł mieć sen przedstawiający jego własne zamordowanie, a Lady Rhys Williams mogła usłyszeć przez radio wiadomość o zwycięstwie Goldwatera, choć przekazano ją dopiero siedem godzin później. Arnold Toynbee mógł bezcieleśnie przenieść się w przeszłość, a Susi Bauer z Nowego Jorku do Milwaukee. Zgiełk bitewny mógł rozbrzmiewać w Edgehill koło Keinton, a uderzenie pioruna jako przyczyna śmierci mogło przechodzić z pokolenia na pokolenie. Ba, nawet radioniczna maszyna Abramsa-Drown-de la Warr traci nieco ze swej dziwaczności. Według doktora Herberta tylko ta koncepcja uniwersalnego wpływu jest w stanie pogodzić ze sobą eksperyment E/P/R, twierdzenie Bella, załamujące się wektory stanu, przejścia kwantowe, bezprzyczynowośći paradoks obserwatora, a jednocześnie ostatecznie wypędzić precz przypadek. Inni fizycy myślą tak samo. Jeszcze raz powtórzmy, do czego się wszystko (ostatecznie) sprowadza: Jedynym ukrytym parametrem jest świadomość, swobodnie się przemieszczająca i wszechobecna w przestrzeni i czasie. To wręcz zmusza do postawienia zarzutu: Jeśli jest tak rzeczywiście, to dlaczego my tego nie zauważamy? Dlaczego zazwyczaj mamy nieomylne poczucie, że nasza świadomość jest zlokalizowana za naszymi czołami i nie możemy sprawić, aby zgodnie z naszym kaprysem wędrowała sobie dokoła (przynajmniej nie w formie namacalnej)? Po pierwsze, to poczucie wcale nie jest tak naturalne, jak może się wydawać. Sufici i hindusi wykonują ćwiczenia w celu przemieszczania świadomości po całym ciele, a Chińczycy od zawsze byli zdania, że znajduje się ona w środku ciężkości ciała (ten pogląd jest podstawą dalekowschodnich sztuk walki, jak kungfu, karate, aikido itd.). Co ciekawe, chiński ideogram oznaczający sens, duszę, rozum, jest rysunkiem przedstawiającym wątrobę i serce, co niekoniecznie musi świadczyć o niewiedzy (wystarczy choćby pomyśleć o akupunkturze i podobnie skutecznej wiedzy tajemnej). Ponadto zachodnia psychologia odkryła, że doświadczenia z dzieciństwa decydują, jak odczuwamy samych siebie. Nie istnieje coś takiego jak przyrodzone siedlisko świadomości własnej jaźni. Jest to nam tylko wpojone. Moglibyśmy z pewnością dokonywać zdumiewających czynów, gdybyśmy nie wiedzieli, że nie możemy. Mówi się np. o pewnej klinice terapeutycznej „gdzieś w Ameryce", do której są przyjmowane tylko małe dzieci (bez rodziców) po utracie części ciała wskutek wypadku itd. Podobno odrastają im np. palce, i to tylko i wyłącznie dzięki temu, że pacjenci jeszcze nie zdążyli się nauczyć, jak bardzo jest to niemożliwe. Jak powiedzieliśmy, to tylko pogłoska - jeśli jednak chodzi o samą zasadę, to mieszcząca się w granicach tego, co wyobrażalne. Ja sam nie zdołałem dowiedzieć się na ten temat niczego więcej.
Nie spierajcie się o to, czy istnieje duch, czy materia. Nie jest to bowiem nic innego jak spór o słowa. Duch i ciało to tylko dwie różne strony tej samej rzeczy. (Spinoza) Ankiety przeprowadzone na amerykańskich uniwersytetach i college'ach wykazały, co zdumiewające, że 65 procent profesorów i nauczycieli uważa pozazmysłowe zdolności i postrzeganie za dowiedzione. Wzrasta liczba naukowych wykładów na tematy nieortodoksyjne, do tego wygłaszają je prominentne postacie. Np. renomowany fizyk amerykański Gerald Feinberg nie zawahał się zaprezentować na Międzynarodowym Kongresie Fizyki Kwantowej i Parapsychologii (!) w Genewie w 1974 r. pracy pod tytułem Erinnerungen an Zukunftiges. Jej tematem była symetria elektromagnetycznych równań Maxwella, z których można wyciągnąć wniosek o przesyłaniu informacji z przyszłości. Sporadycznie to i owo przenika na zewnątrz. Ministerstwo Obrony USA przeprowadziło na Stanford Research Institute eksperymenty z telepatią, a United States Army Missile Research Development Command obiecuje sobie korzyści militarne ze zbadania aury człowieka. W środkach masowego przekazu ustawicznie straszy „fala śmierci" oznaczana mylącym skrótem ELF (extreme law frequencies), za pomocą której podobno Rosjanie uprawiają sabotaż parapsychologiczny. Miałoby tu chodzić o udoskonalenie wynalazku Nicoli Tesli, naukowca pochodzącego z Chorwacji (1856-1943), którego fantastyczne odkrycia nie są dzisiaj ani konsekwentnie wykorzystywane, ani w pełni rozumiane. Jest typowe, że zachód dopiero wtedy przystąpił do intensywnych badań nad możliwością zastosowania PSI do celów wojennych, kiedy rozeszły się wieści o istnieniu za żelazną kurtyną systemów broni psychotronicznej. O ile wolny świat lubuje się w rozgłaszaniu swoich niepowodzeń, o tyle rosyjski niedźwiedź tradycyjnie trzyma swoje sukcesy w tajemnicy. Dopiero głasnost i pieriestrojka spowodowały pojawienie się luk w murze milczenia. Tak np. niedawno po raz pierwszy w gazecie sowieckiej opublikowano horoskop. Nie dość na tym, „Moskowskaja Prawda" posunęła się nawet do prezentacji astrologa jako „mistrza nauk magicznych", mimo że astrologia dotąd w ustroju komunistycznym była napiętnowana jako „pseudonauka". I bez tego wiadomo, że za zamkniętymi drzwiami panował inny duch. W każdym razie bariery między tym, co „poważne", a co „niepoważne", zostały przełamane; musiało do tego dojść, ponieważ te kategorie straciły sens. Jak powiedział Paul K. Feyerabed: Anything goes . Rusza się do szturmu na nowe lądy, których istnienia wcześniej nawet nie poddawano pod dyskusję. Choć opinia publiczna prawie tego nie dostrzega, niepowstrzymanie rośnie obóz naukowców, którzy się zajmują fenomenami ezoteryczno-mistyczno-paranormalnymi. Stale można słyszeć domysły, że wiedza ezoteryczna mogłaby być jednym z aspektów świata kwantowego, można rzec, odwrotną stroną medalu, na którym jest wyryte słowo „rzeczywistość". Ta rzeczywistość manifestuje się z pomocą ducha człowieka (albo jego mózgu) jako katalizatora. Myśl ta przewija się w tej publikacji, łącząc poszczególne elementy puzzli w jedną spójną całość. Jest oto wszechświat i my, dwa stałe punkty, nie będące odrębnymi wielkościami, ale jednością. „Jak w górze, tak na dole". Nasz duch wyrósł z kosmosu i może się z nim znów zjednoczyć. Czyż buddyzm nie powiada: „Jedno we wszystkim i wszystko w jednym"? Do tej myśli przyłączyły się również nauki przyrodnicze. Zasadę stapiania się w jedność z harmoniami stworzenia może przeżyć każdy z nas, także bez medytacji, technik ezoterycznych czy brain machines. Wystarczy po prostu pójść na koncert. W niemal wszystkich symfoniach są takie pasaże, w których wszystkie instrumenty grają razem. Noszą one nazwę „tutti" (po włosku „wszystkie"). Jeśli chcemy, możemy słyszeć wszystkie dźwięki naraz albo - zależnie od chęci - każdy poszczególny instrument odfiltrować z fali dźwięków. Jeśli przestaniemy się koncentrować na skrzypcach, fletach czy innych instrumentach, to znowu zabrzmi wspólny dźwięk całej orkiestry. Taką niewiarygodną zdolność ma prawie każdy z nas, nie zdając sobie sprawy z tego, jak jest niezwykła. Inna okoliczność sprawia, że to wszystko staje się jeszcze bardziej zdumiewające - i nabiera większego znaczenia. Im lepiej gra dana orkiestra, tym łatwiej możemy wyłowić z niej dźwięk poszczególnych instrumentów. Przy doskonałej -harmonijnej - współpracy filharmoników można bez trudu precyzyjnie usłyszeć zarówno instrument pojedynczy, jak też całą orkiestrę. Natomiast kiedy nasz słuch i ducha dręczą dyletanci, to wewnętrzne precyzyjne strojenie w nas zawodzi. W dysharmonię nie możemy się włączyć. Jest ona najwidoczniej sprzeczna z naturą. Obca dla kosmosu i dla nas. Istnieje jeszcze więcej mocnych poszlak na rzecz „Tao fizyki" czy „dynamiki kwantowej wiedzy ezoterycznej". Na każdym kroku naukowcy potykają się o zjawiska naturalne, które mają wszelkie charakterystyczne cechy fenomenów ezoterycznych. Można wymienić: niezlokalizowanie, niezależność od czasu, nieuchwytność, indywidualność,sprzeczność, bezprzyczynowość, nieoznaczoność, subiektywność, ukrycie, dwuaspektowość i wiele innych paraleli między paradoksem kota Erwina Schrodingera a zasadami wypisanymi na szmaragdowej tablicy z Memfis, którą miał pozostawić po sobie Hermes Trismegistos. Co prawda świat nauki formułuje to inaczej. Mówi się o „subatomowym, uniwersalnym systemie inteligencji do przetwarzania informacji". Czyli po prostu o wiedzy kosmicznej. O tym już przecież słyszeliśmy w innym miejscu. Czy nie mogłaby więc istnieć kronika Akasha, która zawiera w sobie cały byt i całą wiedzę? Albo tajemnicza biblioteka na liściach palmowych, w której są zapisane przeszłość i przyszłość? Albo już wspomniana księga Dzyan? Albo Tat twam asi hindusów? Albo, albo, albo... Dziś fizyka w niewypowiedzianych bólach porodowych wydała „rewolucyjną koncepcję", którą nauki ezoteryczne propagują od pokoleń. Chodzi właśnie o ów subatomowy, uniwersalny system inteligencji do przetwarzania informacji, który się znajduje poza kontinuum czasoprzestrzeni (gdzieżby indziej?). Jego przejawem w obrębie naszej czasoprzestrzeni jest po prostu wszystko: elektrony, cząsteczki, góry i doliny, planety i gwiazdy, płazy i oglądający telewizję zamożni mieszczanie. Te świadomie swobodne sformułowania w żaden sposób nie mają uwłaczać nauce, ale pokazać, jak ogromny krok uczyniła „chłodna" nauka szkolna - i to w jakim kierunku. To, co dziś można wyczytać z naukowych publikacji, laikowi kojarzy się z czarami i pseudonauką. Tak zmieniają się czasy. Abyśmy mogli w pełni ocenić pierwiastek ezoteryczny w nauce (jin i jang w postaci czystej) i pierwiastek naukowy w ezoteryce, nie unikniemy podróży przez krainę kwantów. Zasugerowaliśmy już, że teoria kwantowa, która zdruzgotała dobrze naoliwiony zegar kosmiczny XIX wieku, miała znaczenie przełomu kopernikańskiego. Można by go nazwać nawet prowokacyjnie i z pewną przesadą zawróceniem z drogi, gdyż teoria ta wniosła element metafizyczny, mistyczny i do gruntu ezoteryczny. Tylko terminologia brzmi bardziej nowocześnie. Odpowiednie prawa przyrody wydają się jednak bardziej pasować do Mittelerde J.R.R. Tolkiena niż do naszego świata dźwigni, drążków i urzędów finansowych. Co więc staje nam na drodze, kiedy oderwiemy naszą uwagę od makroskopowych spraw dnia powszedniego i zapuścimy wzrok w głąb świata cząstek elementarnych, gdzie berło należy do niepojętych władców i kryje się widmowy budulec naszego „wielkiego świata"? Wspomniane już kwanty. Jak się zdaje, te maleńkie porcje energii skaczą dokoła bezładnie i nieobliczalnie. Nic sobie nie robią z przyczyny i skutku, a ich zachowanie daje się określić jedynie w przybliżeniu, mianowicie przez „prawo przypadku". Opisuje ono przeciętne zachowanie wielkich jednorodnych zbiorów, nie jest natomiast w stanie niczego powiedzieć na temat danej pojedynczej cząstki, cząsteczki - albo indywiduum. A mimo to ten mglisty i niejasny model świata jest jedynym spójnym opisem mikro- i makrokosmosu. Wyjaśnia on sprzeczności, przed którymi musiała skapitulować klasyczna fizyka Newtona, takie jak katastrofa ultrafioletowa, deficyt energii gwiazd - a nawet natura życia. Ten istotnie nowy obraz wszechświata pozwalał przeczuwać niesłychane konsekwencje. A jeśli fizyka kwantowa w ostatecznej konsekwencji obowiązuje we wszystkich bez wyjątku kwestiach? Na przykład w odniesieniu do czasu? Amerykański fizyk David Finklestein zastanawiał się nad tym problemem i nadał hipotetycznemu kwantowi czasu nazwę „chronon". „Teoria chrononu" głosi, że czas nie jest ciągły, ale składa się z szeregu kwantów czasu, nanizanych niczym paciorki na jeden sznurek. Chronon byłby najmniejszym możliwym do określenia przedziałem czasowym, ok. 10 do minus 24 potęgi sekundy (tyle czasu potrzebuje światło na pokonanie najmniejszej znanej odległości). Fascynującym aspektem tej teorii są luki między kwantami czasu. Mogłyby one być wypełnione przez inne elementarne jednostki czasu. Mówiąc wprost: nieskończenie wiele kompletnych wszechświatów mogłoby się zmieścić w lukach prawdopodobieństwa między wydarzeniami kwantowymi naszego wszechświata. Kto wie - być może to jest właśnie ojczyzna duchowych istot i innych zjawisk. Przewidywalne konsekwencje kwantyzacji czasu, od których aż włos się na głowie jeży, spowodowały, że hipoteza chrononu została odrzucona. Spotyka się ją wprawdzie tu i tam w mniej obciążonej zahamowaniami literaturze science fiction (np. w słynnej powieści Alfreda Bestera Die Morder Mohammeds). Niemal jeszcze bardziej przerażające jest wyobrażenie skwantowanej grawitacji. Doprawdy za daleko odeszlibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli tu odtwarzać ten superegzotyczny gmach teorii. W kwintesencji taka teoria oznacza całkowitą utratę wszystkiego, co jest uchwytne, przyczynowe i logiczne. Kosmos po prostu robi już tylko to, co chce. Słynny fizyk angielski, specjalista od czarnych dziur Stephen Hawking obliczył to, co jest nieobliczalne. Ten niezwykły uczony, który wykonuje swoją tytaniczną pracę poznawczą przede wszystkim umysłem, ponieważ jego ciało zaatakowała straszliwa choroba, przedstawił między innymi matematyczny dowód na sformułowaną przez siebie „zasadę nieregularności". Przedstawiając rzecz w skrajnym uproszczeniu, w zasięgu supergrawitacji (a więc w czarnych dziurach i ich otoczeniu) może się wydarzyć dosłownie wszystko: mogą „przypadkowo" powstać dzieła wszystkie Williama Szekspira albo wytrysnąć niewyczerpane źródła coli z rumem. To nieco dziwne wnioski, ale ściśle naukowe. Wszystkich implikacji nie sposób ogarnąć, zmierzają one między innymi w kierunku powstania wszechświata. Zakończmy ten wątek znamiennym żartem pochodzącym z ust człowieka, który na pewno wie, o czym mówi. Pewnego razu Stephen Hawking w ostatniej chwili zmienił tytuł odczytu, który miał wygłosić przed gronem astrofizyków. Pierwotny tytuł Załamanie się fizyki w dziedzinie osobliwości przestrzenno-czasowych (w centrum czarnych dziur) zmienił na Załamanie się f i z y k ó w w dziedzinie osobliwości przestrzenno-czasowych. Bardzo wymowna to zmiana, można powiedzieć. Wszystko to nie stanowi nawet drobnej części „horroru kwantowego", z którym muszą walczyć naukowcy. Nie istnieje już kwestia, czy coś jest tak, czy inaczej. Wszystko jest i tak, i inaczej. Prawdziwe zasady natury są „okultystyczne" (ukryte). Jest to sytuacja patowa, którą trudno uznać za zadowalającą. Co gorsza, kłopotliwy brak związków przyczynowych skłania do deprymującego stwierdzenia, że cała nauka nie może być niczym innym jak tylko woluntarystyczną próbą zaprowadzenia porządku w świecie na siłę, ponieważ człowiek po prostu nie może znieść myśli, że jest wydany na łup subatomowych anarchistów i graczy w kości. A więc nauka przystąpiła do kontrnatarcia. Skleciła z resztek dobrze naoliwionego zegara kosmosu trzy zasadnicze modele świata, które miały przywrócić sens, porządek i przyczynowość. Fakt, że także ezoteryka miała tu znaleźć niszę dla siebie, nie był przez nikogo zamierzony, a jednak tak się stało. Wspomniane trzy modele to: - Interpretacja kopenhaska, - Teoria wielu światów albo światów równoległych , oraz - Koncepcja ukrytych parametrów. Interpretacja kopenhaska wywodzi się od Nielsa Bohra. Swoją nazwę zawdzięcza jego rodzinnemu miastu, gdzie na terenie browaru Carisberg słynny fizyk mieszkał w domu podarowanym mu przez króla. Zgodnie z tą interpretacją matematycznym odzwierciedleniem braku wszelkich związków przyczynowych jest „załamanie się wektora stanu lub też funkcji falowej" . Wektor to matematyczne określenie kierunku i wielkości danej siły i w „normalnej" matematyce przedstawia to, co się zdarzy w następnej kolejności. Niczego podobnego nie mówi „wektor stanu" mechaniki kwantowej. Sygnalizuje on jedynie, co może się stać w następnej kolejności. Między wektorem a wektorem stanu rozwiera się w teorii poznania luka, w której zmieściłby się lotniskowiec. Niels Bohr wypełnił tę lukę, twierdząc, że ów niemiły wektor stanu istnieje jedynie w naszym umyśle. Myśl, jakoby wszechświat realny nie był bynajmniej realny, ale stanowił jedynie odbicie ludzkiego ducha, wydawała się klasycznej fizyce tak groteskowa, że interpretacja kopenhaska została zredukowana do podstawowego stwierdzenia. Brzmi ono mniej więcej tak: „Rzecz sama w sobie pozostaje niedostępna w hiperprzestrzeni i zależnie od tego, jak się ją ogląda (czyli jak zostanie dobrany eksperyment), prezentuje się jako fala lub cząstka. Ani jedno, ani drugie nie jest niczym innym jak cieniem z przypowieści Platona o jaskini". Co ciekawe, Erwin Schrodinger, „wynalazca" funkcji falowej, której kwadrat wartości bezwzględnej podaje prawdopodobieństwo pobytu cząstki elementarnej, nigdy nie chciał zaakceptować wymienionych interpretacji swoich równań. Ów laureat Nagrody Nobla, szczególnie popularny w Austrii, ponieważ jego podobizna zdobi banknot 1000-szylingowy, wyraził swoje niezadowolenie między innymi w słynnym paradoksie kota. Fizyk Bryce De Wiu ujął te wszystkie zastrzeżenia w jednym zdaniu: „Jeśli pójść za interpretacją kopenhaską, powstaje wrażenie, że nawet załamanie się wektora stanu istnieje tylko w naszych wyobrażeniach". Nie kończący się szereg matrioszek, bab w babie. Arthur Eddington, gigant astronomii, blisko związany z Nielsem Bohrem, wyraził to bardziej poetycznie: „Znaleźliśmy dziwne ślady stóp na brzegu nieznanego. Wymyślaliśmy jedną skomplikowaną teorię po drugiej, aby wyjaśnić ich pochodzenie. Wreszcie zrekonstruowaliśmy istotę, która te ślady zostawiła. To nasze własne". Mimo że interpretacji kopenhaskiej nie sposób podważyć matematycznie, to jednak niezupełnie nas zadowala teoria mówiąca, że cegła, która nam właśnie spadła na głowę, istnieje w gruncie rzeczy tylko w naszym umyśle i nigdzie indziej. W jaki jeszcze inny sposób można by było dobrać się do skóry tej „przeklętej kwantowej skakaninie" (jak z niechęcią określił Erwin Schrodinger rezultat swoich własnych równań w liście do Einsteina), załamaniu się przyczynowości i podwójnej naturze rzeczy? Można było sądzić, że drogą wiodącą do tego celu jest teoria światów równoległych albo teoria wielu światów (także i ona prowadzi niechcący na tereny mistyczno-ezoteryczne). Koncepcja ta, nazywana także modelem Everetta, Wheelera i Grahama, pochodzi z literatury science fiction (wielu fizyków uważa, że powinna tam pozostać). Hipoteza ta usuwa kolejny uprzykrzony aspekt fizyki kwantowej, a mianowicie kwestię, dlaczego zawsze mamy do czynienia tylko z jednym rezultatem, gdy tymczasem przecież możliwa jest ich nieskończona gama. Według Hugha Everetta, Johna Archibalda Wheelera i Neila Grahama - trzech słynnych fizyków z nie mniej słynnego Uniwersytetu Princeton - jeśli podrzucimy do góry monetę, to oczywiście w naszym wszechświecie wyląduje ona na jedną albo drugą stronę; to jednak nic nie znaczy, gdyż we wszechświecie sąsiednim jest dokładnie na odwrót. Parzystość jest zapewniona. Wektor stanu musi ulec załamaniu we wszystkich kierunkach, jak wymagają tego równania kwantowe. Przyczyna tkwi w tym, że wszystko, co może się zdarzyć, rzeczywiście się dzieje, tyle że nie w jednym i tym samym wszechświecie. Wspomniany już Bryce De Witt pisał w „Physics Today": „Mam jeszcze świeżo w pamięci szok, którego doznałem przy pierwszym zetknięciu z koncepcją wielu światów". Mimo to De Witt i wielu jego kolegów uważa model Everetta, Wheelera i Grahama za najmniej absurdalne wyjście z problemu niepewności kwantowej. Dotąd poruszaliśmy się wyłącznie na gruncie teorii. Zarówno interpretacja kopenhaska, jak koncepcja wielu światów stanowią interpretacje zdarzeń niewytłumaczalnych, czy raczej niewyobrażalnych. Jest jasne, że jako takie nie dają się one udowodnić. Tak więc to wyłącznie sprawa gustu, czy bardziej się przychylamy do wersji, że wszechświat istnieje tylko w naszych umysłach, czy może łatwiej nam przełknąć teorię, z której wynika, że we wszechświecie równoległym żyjemy np. jako seryjny morderca (albo nie żyjemy wcale). Nie sposób udowodnić ani jednej, ani drugiej teorii. Inaczej jest w przypadku trzeciego modelu: koncepcji ukrytych parametrów (ukrytych czynników). Nie ogranicza się on tylko do interpretacji, ale znajduje też potwierdzenie w praktycznym eksperymencie. A poza tym daje się tu zauważyć jeszcze coś innego: ogniwo łączące naukę z wiedzą ezoteryczną!