Kategoria

Homo Sapiens, strona 4


sty 11 2011 ŚWIADOMOŚĆ
Komentarze: 0

 

Olbrzymie białe obłoki, jak morskie bałwany pieniste, unosiły się na krańcach cichego błękitu nieba. O paręset stóp niżej jaśniał szafir zaginającej się łukiem zatoki, a daleko na horyzoncie rysował się stały ląd. Był cichy jasny wieczór; hen na widnokręgu widniał słup dymu z sunącego statku. Pomarańczowe gaje rozciągały się aż do stóp góry na której staliśmy, a mocny zapach pomarańczowego kwiecia napełniał powietrze. Wieczór stopniowo błękitniał, jak to się działo zawsze w tych górach; samo powietrze zdawało się błękitne, a jaskrawa biel pobliskich domów traciła swą ostrość w tej delikatnej niebieskawej poświacie. Szafir morza zdawał się zalewać ląd i otulać go swą barwą, a góry jaśniały również przejrzystą błękitnością. Był to widok jak z bajki; chwila niezmiernej ciszy. Choć dochodziły nas różne wieczorne głosy z oddali, cisza je połykała, zlewały się z nią i myśmy również w niej zatonęli. Dziwną miała własność ta cisza, zdawała się odnawiać rzecz wszelką i zmywać z niej kurz i ból wieków i odświeżać jej serce. I oczy nasze również ta cisza spłukała, a myśl wgarnęła w siebie i roztopiła. Ryk osła dał się słyszeć z oddali, echa roznosiły się po dolinie, a cisza przyjmowała je wszystkie. Dzień się kończył śmiercią wszystkich wczorajszych dni, a w śmierci tej taiło się odrodzenie, wolne od smutku przeszłości. Z bezmiaru tej ciszy wyłaniało się nowe życie.

W pokoju gdzieśmy się wkrótce znaleźli, gość czekał na rozmowę; siedział na pozór spokojnie, ale czuć w nim było ukryte napięcie. Pochodził z miasta, wskazywało na to świetnie leżące na nim ubranie, które zupełnie nie pasowało do tej zapadłej wioszczyny i skromnego pokoju. Począł opowiadać o swych zejściach, o trudnościach swego zawodu, o troskach rodzinnego życia i natarczywości pożądań. Twierdził iż ma dość rozsądku by z tymi trudnościami dawać sobie rady, bezradny był jedynie wobec zmysłowych żądz. Był żonaty, miał dzieci, ale to nie wystarczało. Jego życie seksualne stało się ostatnio zawiłym problemem i dręczyło go do szaleństwa. Radził się lekarzy i psychoanalityków, ale rady ich nie rozwiewały trudności, a przecie chce i musi dotrzeć do jej sedna.

Jakże nam spieszno do rozwiązania wszystkich naszych zagadnień! Jak uporczywie szukamy odpowiedzi, wyjścia, środków zaradczych! Nigdy nie staramy się przyjrzeć danej sprawie czy trudności uważnie, a w podnieceniu i pośpiechu chwytamy się pierwszej lepszej odpowiedzi nieodmiennie przez własne pragnienia podyktowanej. Sami stwarzamy problem, a rozwiązania szukamy poza sobą. Goniąc za rozwiązaniem unikamy uważnego zbadania samego zagadnienia, właśnie o tą ucieczkę najczęściej nam idzie. Wówczas odpowiedź staje się najważniejsza, a nie pytanie. Ale odpowiedź nie jest czymś od pytania oddzielnym, rozwiązanie kryje się w samym zagadnieniu, nie gdzieś poza nim. A gdy odpowiedź oddzielamy od sedna problemu tworzymy nowe trudności i nowe powstają, pytania, np.: jak zrozumieć odpowiedź, jak ją rozwinąć, jak teoretyczne ujęcie zastosować w praktyce itd. A że uporczywe szukanie odpowiedzi jest oddalaniem się od samego zagadnienia, przeto gubimy się niebawem wśród własnych tworów - pojęć, przekonań, ideałów i przeżyć i oddajemy cześć tym "domorosłym bóstwom", a stąd popadamy w coraz większy zamęt i znużenie. Jest stosunkowo łatwo dojść do jakiegoś określonego wniosku, ale jest bardzo trudno zrozumieć całość zagadnienia; wymaga to zupełnie innego podejścia, w którym nie będzie się ukrywać nawet najlżejsza chęć uzyskania natychmiastowej odpowiedzi.

Nie można czatować na odpowiedź, trzeba być wolnym od tej chęci aby móc w pełni zrozumieć dane zagadnienie. Tylko ta wolność umożliwia łatwe skupienie uwagi, gdyż myśli nie rozpraszają wówczas żadne drugorzędne tematy. Dopóki jest w nas opór wobec jakiegoś problemu, dopóty nie jesteśmy w stanie ogarnąć go zrozumieniem, bowiem ten sprzeciw rozprasza uwagę. Zrozumienie może przyjść dopiero gdy nawiąże się kontakt i bezpośrednie obcowanie z daną sprawą, a te się nie ustalą póki jest w nas sprzeciw, protest, walka czy lęk, albo bierne poddanie się. Trzeba przede wszystkim ustalić nasz właściwy do danego problemu stosunek, jest to pierwszy krok ku zrozumieniu go; ale jak może taki stosunek zaistnieć jeśli nam chodzi o to, aby czym prędzej danej kwestii się pozbyć, wszak chęć znalezienia jak najszybszej odpowiedzi jest właśnie tym. Odpowiedni stosunek to bezpośrednie spokojne "obcowanie", a nie jest ono możliwe póki w nas trwa czynny lub bierny opór wobec problemu. Rodzaj naszego podejścia do zagadnienia jest ważniejszy od niego samego, gdyż nasze podejście je warunkuje i ono określa jego rozwiązanie i cel. Środki i cel nie są różne od naszego stosunku, a ten decyduje o losie zagadnienia. Czyli najważniejszym w tym wszystkim jest nasz stosunek, nasze podejście do rzeczy, gdyż zawarte w nim przesądy, lęki i oczekiwania nieuchronnie problem zabarwiają. Bezstronne, spokojne, - od wartościowania wolne - zdawanie sobie sprawy z rodzaju naszego podejścia stworzy żywy kontakt z zagadnieniem. Jest ono wytworem naszego "ja", więc przede wszystkim to "ja" musimy zrozumieć; "ja" i "mój problem" czy trudność, nie są to dwa różne, oddzielne od siebie procesy. Ja sam jestem problemem który zachodzi mi drogę.

Działania naszego "ja" są zastraszająco jednostajne; jakże są nudne, błahe, denerwujące, bezsensowne! Jego sprzeczne, wciąż ze sobą walczące pożądania, nadzieje, oczekiwania i żale, wszystkie jego zniechęcenia, jego zdobycze i majaki pochłaniają i niewolą nas, a przecie są nieważkie i beztreściowe, a wszystkie jego odruchy i działania wiodą do znużenia. Ciągle się wspina i ciągle zsuwa się w dół, wciąż za czymś goni i rozbija o przeszkody, wciąż zdobywa i wciąż traci, i wciąż usiłuje wyrwać się z tego męczącego kręgu małostek. Ucieka w zewnętrzną działalność, w rozkoszne złudzenia, w pijaństwo czy rozpustę, chwyta się książki, radia, studiów, sztuki, zabawy itd. Jego zdolność tworzenia złud jakże jest złożona a niewyczerpana! Te "domowego wyrobu" ułudy są przezeń ciągle tworzone, są to własne wyobrażenia ideałów, bałwochwalcze koncepcje o mistrzach, guru, zbawicielach, o przyszłości jako o środku do samo wywyższenia się, do ekspansji itd. A usiłując ujść od tej nużącej jednostajności nasze "ja" goni za wewnętrznymi i zewnętrznymi wrażeniami i wciąż się nimi podnieca. Zastępują one samowyrzeczenie i samozaparcie się i w tych środkach zastępczych zatraca się. I czasem mu się to nawet udaje, ale wkrótce zwiększa to tylko jego znużenie. Goni za tymi namiastkami, to za jedną, to za po drugą, a każda z nich stwarza nową, jej właściwą trudność, rozterkę, cierpienie.

Szukamy zapomnienia się wewnątrz i na zewnątrz: jedni zwracają się do religii, inni do pracy, czy jakiejś działalności. Ale nie ma sposobu na zapomnienia o swym "ja". Wewnętrzny czy zewnętrzny zgiełk może je przytłumić, ale za chwilę znów podnosi głowę, w innej ukazuje się postaci, odrębną przybiera maskę; gdyż to, co się stłumi grozi zawsze wybuchem i musi znaleźć ujście. Zapominanie się w zmysłowych rozkoszach czy w alkoholu, w studiach, czy w religii, więzi nas, i stajemy się uzależnieni od tych ucieczek, to od czego się uzależniamy urasta w zagadnienie. Jeśli spodziewamy się znaleźć oswobodzenie się od siebie, samo zapomnienie i szczęście w trunku, uwielbieniu, czy w mistrzu, to na czym polegamy, od czego się uzależniamy, zmienia się w trudność, w złożone zagadnienie. Uzależnianie się rodzi chęć posiadania, zawiść, lęk i wówczas ten lęk i jego przezwyciężenie stają się palącą troską.

W naszym poszukiwaniu zadowolenia i szczęścia wciąż stwarzamy różne problemy i trudności i wpadamy w ich sieci. Znajdujemy pewne zadowolenie w zapomnieniu się jakie nam daje życie seksualne, więc używamy go jako środka do osiągnięcia pożądanego stanu. Zadowolenie czy szczęście z pomocą czegoś, lub dzięki czemuś, nieuniknienie sprowadza udrękę i konflikty, gdyż środki stają się wówczas ważniejsze od samego celu; tj. szczęścia.

Jeśli piękno tego krzesła które stoi przede mną daje mi zadowolenie, tedy staje się ono ogromnie dla mnie ważne, chcę je ochraniać i bronić przed innymi, i w tym wysiłku i walce radość z jego piękna jaką na początku odczuwałem zatraca się i zapomina, zostaję po prostu sam ze zwykłym krzesłem. Samo w sobie krzesło ma niewielkie znaczenie, to ja nadałem mu ogromną wagę czyniąc zeń środek ku mojej radości. W tym wypadku środek zastępuje to, czego miał nam dostarczać, innymi słowy staje się namiastką przyjemności. Gdy środkiem do szczęścia jest dla mnie człowiek, tarcia, rozterki, cierpienie zwiększają się niepomiernie. Jeśli stosunek mój z człowiekiem opiera się na używaniu go ku czemuś, czyli na robieniu z niego narzędzia służącego moim celom, czyż może on wyjść poza najbardziej zewnętrzny i powierzchowny? poza taki który może istnieć pomiędzy tym, który używa czegoś, a używanym przedmiotem? Jeśli używam ciebie dla dostarczenia sobie przyjemności, czyż nawiązuję z  tobą prawdziwym jakikolwiek kontakt i żywy stosunek? Istotny stosunek to obcowanie z drugim człowiekiem, to "komunia" z nim, na różnych poziomach, w różnych psychologicznych sferach; a czyż istnieje prawdziwy kontakt i obcowanie gdy ja ciebie używam tylko jako narzędzia dla zaspokojenia mej przyjemności, lub tęsknoty do szczęścia? W takim używaniu ku czemuś drugiego człowieka czy nie kryje się raczej chęć wyodrębnienia się od niego, spodziewając się znaleźć w tym zadowolenie? I to oddzielanie się nazywam stosunkiem do niego; ale w istocie nie ma w tym żadnego z nim kontaktu, tym mniej obcowania. To obcowanie, aż do jednoczenia się - komunii wewnętrznej - może istnieć tylko wówczas gdy nie ma w nas ani odrobiny lęku, a tam gdzie jest używanie, czyli wyzyskiwanie drugiego człowieka, a więc i uzależnianie się od niego, tam zakrada się zawsze przejmujący strach i ból. Nic nie może istnieć w odosobnieniu, więc usiłowania naszego "ja" do wyodrębnienia się i oddzielenia, prowadzi tylko do jego zahamowań i jałowej udręki. Chcąc uciec od poczucia własnej niecałkowitości, szukamy wypełnienia siebie w ideach, poglądach, ludziach i rzeczach; i powracamy do punktu z któregoś my wyszli - uciekamy się do środków zastępczych, do namiastek.

Trudności i zawiłe problemy będą istnieć zawsze tam gdzie "ja" bierze górę; a na to aby sobie jasno uświadomić co jest, a co nie jest ruchem i wyrazem naszego "ja", potrzeba nieustannej czujności. Owa czujność nie jest wyćwiczoną uwagą, jest wszechstronną jasnością myśli, wolną od wyborów i wartościowań - czyli czystą świadomością. Wyrobiona uwaga tylko zasila nasze "ja", staje się znów namiastką i uzależnieniem się. Zaś jasna świadomość nie jest umyślnie wywoływana ani wyrobiona przez ćwiczenia i praktyki; jest to ogarnianie zagadnienia w jego całości, zarówno w powierzchniowej jak głębszej, ukrytej postaci. Chcąc aby się nam odsłoniły te głębsze pokłady trzeba zrozumieć wpierw widzialną, zewnętrzną stronę problemu; ale owo ukryte nie ujawni się zanim powierzchniowy umysł nie ucichnie i nie uspokoi się. Werbalizacja - rozpraszanie się w słowach - zdradza słabą i płytką umysłowość, a przeżycia które zawsze lubimy gromadzić, wciąż się powtarzają. Jasna świadomość nie jest sprawą postanowienia, ani woli. gdyż trzymanie się ustalonego wolą kierunku wywołuje opór i sprzyja wyłączności. Świadomość - wolna od wartościowania - to ciche obserwowanie tego co jest; a w tej bezstronnej cichości całokształt zagadnienia sam się przed nami rozwija i daje się wszech ogólnie i wszechstronnie zrozumieć.

Żadne zagadnienie nie może znaleźć rozwiązania jeśli rozpatrywać je będziemy tylko na jednym - jemu właściwym - poziomie i jest ono zjawiskiem wielce złożonym, więc trzeba ogarnąć rozumieniem całość jego procesu, wszystkie jego postacie i przemiany. Starać się rozwiązać problem tylko na jednym poziomie, czy to fizycznym czy psychologicznym, to zapraszać nowe zawiłości i udręki. By mógł w pełni się przed nami odsłonić, potrzeba jasnej świadomości, tej czujnej odbiorczości która ukazuje nam od razu całokształt danego procesu.

Miłość nie jest wrażeniem ani emocją. Wrażenia dają początek myślom poprzez symbole i słowa. Emocje i myśli zastępują miłość, zajmują w nas jej miejsce. Ale należą one do intelektu, podobnie jak żądze zmysłowe, które intelekt rozbudza i podtrzymuje wspomnieniami dawniej doznanych rozkoszy. Intelekt podnieca namiętności i popędy zmysłowe, wywołując w pamięci obrazy przeżytego i sam się nimi rozkoszując. Umysł składa się z rozmaitych, a sprzecznych pożądań, pragnień, zainteresowań, z całą im właściwą gamą wrażeń; te zderzają się ze sobą gdy jedno lub drugie zaczyna brać górę nad innymi, i tak się tworzy złożony, niepokojący problem. Jedne wrażenia są przyjemne inne przykre, a nasze "ja" trzyma się pierwszych uparcie i staje się ich niewolnikiem. Te więzy są źródłem nowych zagadnień i trudności, gdyż "ja" jest kłębkiem sprzecznych wrażeń. Unikanie wrażeń przykrych jest także niewolą, której towarzyszą specyficzne trudności i złudzenia. To umysł nasz, to "ja" jest twórcą tych niezliczonych problemów, toteż nie może ich nigdy rozwiązać. Ale miłość nie należy do sfery "ja", nie ma z intelektem nic wspólnego; gdy jednak intelekt zaczyna się wtrącać, rodzą się wrażenia, które lubi nazywać miłością. Tę oto "intelektualną miłość" można roztrząsać, myśleć, porównywać, ubierać w dowolne szaty. Umysł może się delektować obrazami doznanych w przeszłości, jak i przewidywanych w przyszłości rozkoszy, a tym samym podsycać żądzę, na jakimkolwiek poziomie.

Miłość nie może istnieć w polu działania intelektu. Umysł jest polem lęków i kalkulacji, zawiści i żądzy władzy, porównań i sprzeciwów, więc dla miłości nie ma tam miejsca. Zarówno zazdrość jak i pycha należą do intelektu, ale one - to nie miłość. Miłość i procesy intelektualne nie mają żadnego punktu stycznego więc nigdy nie mogą się spotkać. Gdzie wrażenia przeważają tam nie ma miejsca na miłość. Wówczas tylko ruchy myślowe wypełniają serce, a miłość staje się "niewiadomą", nieznanym za którym się tęskni, które się czci. Zostaje uznana za ideał, a w ideały się wierzy i ich się używa. I oto intelekt zapanowuje wszechwładnie, a miłość to już tylko słowo, wrażenie, mit. Można ją wówczas porównywać, mówić: "ja kocham więcej, ty kochasz mniej" itd. Prawdziwa miłość nie jest osobista, ani też bezosobista; miłość jest stanem bytu w którym wrażenie jako myśl nie istnieje.

hjdbienek : :
sty 09 2011 SAMOOBRONA
Komentarze: 0

 

Był to człowiek znany, zajmował stanowisko które dawało mu dużo sposobności do szkodzenia innym, czego też nieraz nie omieszkał bez wahania robić. Był przebiegły, płytki, małoduszny, pracował dla własnej korzyści jedynie. Powiedział mi iż nie chodzi mu o omawianie żadnych zagadnień, po prostu tak się złożyło że tu przyszedł, więc oto jest. Ze wszystkiego co mówił i czego nie domawiał wynikało jasno iż miał ogromne ambicje, że lubił narzucać swe poglądy innym i urabiać ich na własną modłę; był brutalny gdy mu się to opłacało, a uprzejmy gdy chciał coś uzyskać. Okazywał względy ludziom na wyższych od siebie stanowiskach; równych sobie traktował z nieco wyniosłą tolerancją, a niższych niemal nie zauważał; nie raczył np. nawet spojrzeć na kierowcę samochodu który go przywiózł. Był majętny i to w nim wyrobiło podejrzliwość; przyjaciół miał niewielu. O dzieciach swych mówił jakby miały służyć tylko jego rozrywce, bo - dodawał - "nie mogę znieść samotności".

Ktoś wyrządził mu niegdyś dużą krzywdę, a że nie mógł mu tym samym odpłacić, gdyż człowiek ów był po za jego zasięgiem, przeto wynagradzał to sobie wywierając niejako swą zemstę na tych, których mógł dosięgnąć. Sam nie rozumiał dlaczego nieraz bez żadnej widocznej przyczyny bywał brutalny, dlaczego chciał często dokuczyć tym, których, jak twierdził, kocha. Powoli, w miarę mówienia, jakby odtajał, i zdawał się być niemal życzliwy. Oczywiście była to życzliwość chwilowa, która znikłaby natychmiast gdyby napotkała opór, albo gdyby od niej czegoś zażądano. Ale że nic się od niego nie chciało, był swobodny i na krótką chwilę nawet serdeczny.

Chęć wyrządzenia komuś krzywdy, dokuczenia słowem, gestem, czy też sięgając jeszcze głębiej, zaznacza się silnie u wielu ludzi, jest rzeczą częstą i zastraszająco przyjemną. Sama obawa aby nas ktoś nie dotknął wywołuje chęć dokuczenia innym; czyli urażanie i krzywdzenie jest rodzajem obrony siebie. Owa samoobrona przybiera nieraz dziwne formy, zależnie od okoliczności i charakteru człowieka.

O, jakże łatwo jest ranić ludzi! Jak wielkiej potrzeba dobroci i subtelności by nigdy nikogo nie ukrzywdzić!

Ranimy  innych bo sami jesteśmy poranieni przez nasze własne walki, rozterki, cierpienie. Im większą jest nasza wewnętrzna męka tym żywszą chęć dokuczenia innym. Niepokój i chaos wewnętrzny skłania nas do szukania jakiejś zewnętrznej ochrony, a im bardziej bronimy siebie tym większą jest nasza brutalność wobec innych.

O co nam tak bardzo chodzi? co staramy się tak ochraniać i bronić? Oczywiście nasze pojęcie o sobie, na każdym poziomie i w każdej sferze. Gdybyśmy nie chronili tego pojęcia, tego centrum zaborczości i gromadzenia, "ja" i "moje" przestałoby istnieć. I bylibyśmy wówczas niesłychanie wrażliwi, bezbronni, otwarci, czujnie świadomi wszelkich odruchów i przejawów naszej psychiki, zarówno w jej powierzchniowych jak i utajonych warstwach. Zazwyczaj wcale nie pragniemy odkrywania ścieżek i chodów naszego "ja", przeto bronimy się przed wszystkim co może naruszyć nasze pojęcie o sobie; to pojęcie jest niezmiernie płytkie, ale że większość z nas żyje na powierzchni siebie, więc zadawalają nas ułudy.

Chęć dokuczenia innym jest głęboko zakorzenionym instynktem. Żywimy w sobie urazy, niechęci, pragnienie odwetu, a nagromadzenie ich wzmaga naszą żywotność i poczucie aktywności; a to, co się w ten sposób nagromadzi musi znaleźć wyładowanie, toteż znajduje ujście w gniewie, złości, obelgach, lekceważeniu, zaciętości, albo też w ich odwrotnościach, np. umyślnie przyjętej uprzejmości, wyrabianej łagodności itp. Właśnie to gromadzenie żalów, uraz, goryczy i żądzy odwetu wymaga antidotum w postaci przebaczenia; przebaczenie jest niepotrzebne tam, gdzie się nie zachowuje żalu, ani poczucia krzywdy.

Co jest przyczyną że tak skrzętnie przechowujemy w pamięci pochlebstwa i obelgi, krzywdy i serdeczności? Bez tego gromadzenia różnych wzruszeń i ich reakcji, po prostu nie istniejemy; jesteśmy niczym jeśli nie mamy imienia, przywiązań, wierzeń, przekonań. I właśnie lęk przed tą nicością zmusza nas do gromadzenia, i tenże - świadomy lub nieświadomy - strach, pomimo całej naszej zachłanności w gromadzeniu, sprowadza w nasze życie rozkład i spustoszenie. Jeśli potrafimy zobaczyć ten strach w całej jego prawdzie, ta prawda nas odeń oswobodzi; ale nie uczyni tego żadne rozmyślne postanowienie przezwyciężenia go i zdobycia wolności.

W istocie jesteśmy niczym. Możemy posiadać imię, tytuł, własności, majątek, władzę i sławę, ale pomimo tych wszystkich ochraniających nas dóbr, jesteśmy jako nic. Możemy nie być świadomi tej pustki, tej nicości, albo po prostu nie chcieć w nią spojrzeć i ją uświadomić, ale ona  wciąż jest, cokolwiek byśmy robili aby jej nie widzieć i od niej ujść. Możemy starać się od niej uciec w najróżniejszy sposób; przez osobiste lub kolektywne okrucieństwo; przez jednostkowe lub wspólne rytuały i modlitwy; albo też przez zdobywanie wiedzy, lub oddawanie się rozrywkom; ale czy we śnie czy na jawie pustka w nas nieodmiennie trwa. Poznać nasz do tej nicości stosunek i nasz przed nią strach, możemy tylko przez zdawanie sobie sprawy - a bez chęci wartościowania - z naszych ciągłych ucieczek.Nasz stosunek do owej pustki nie jest stosunkiem odrębnej indywidualnej istoty, nie jesteśmybadaczem który ją obserwuje; bez nas czyli bez myśliciela, bez obserwatora nie ma jej, znika.Myśliciel i owa nicość to jedno; my i owa pustka to jedno łączne zjawisko, a nie dwa odrębne,niezależne od siebie procesy. Jeśli ja - obserwujący, myśliciel - obawiam się do niej zbliżyć jako do czegoś co mi jest przeciwne i wrogie, tedy wszelki ruch jaki ku niej uczynię doprowadzi nieuniknienie do nowego złudzenia, a więc do nowych rozterek i męki. Ale gdy przyjdzie ku nam odkrywcze przeżycie że pustka to my sami, wówczas strach - który trwa tylko dopóki myśliciel uważa iż jest od swych myśli oddzielny i stara się wejść z nimi w jakiś stosunek odpada i znika, i dopiero wtedy myśl może zupełnie ucichnąć; a w tej ciszy, w tym spokoju, objawia się Prawda.

hjdbienek : :
sty 08 2011 POJĘCIE A FAKT
Komentarze: 0

 

Była od wielu lat zamężna, ale nie mieli dzieci, nie mogła ich mieć, i głęboko nad tym cierpiała. Każda z jej sióstr miała liczne potomstwo, czemuż tylko ona jedna była jak pod klątwą? Wydano ją za mąż bardzo wcześnie, wedle panującego zwyczaju; i wiele musiała przejść, lecz miewała również okresy cichej radości. Maż jej miał posadę w jakimś wielkim przedsiębiorstwie, czy urzędzie państwowym. On także cierpiał nad tym że nie mieli dzieci, ale ostatnio zdawał się już godzić z losem; zresztą, -- dodała - był lak bardzo zajęty. Nie trudno było wywnioskować że trzymała go w ręku, chociaż niezbyt twardo. Opierała się na nim, więc z konieczności musiała mieć nad nim przewagę. Nie mając dzieci w nim szukała wypełnienia; spotykało ją jednak rozczarowanie, gdyż mąż był słaby, nie dawał jej oparcia, musiała sama decydować o wszystkim. W biurze - mówiła z uśmiechem - uważano go za pedanta, surowego i wymagającego; ale w domu był łatwy i uległy. Chciała aby się dociągał do jej pojęć, usiłowała nagiąć go - oczywiście łagodnie - do pewnych ram jej własnych wyobrażeń; ale się to nie udawało. W rezultacie nie miała nikogo na kim by mogła się oprzeć, nie miała kogo kochać.

 

Wyobrażenia są dla nas ważniejsze od faktów; własne pojęcia o tym jakim ktoś powinien być, ma większe znaczenie aniżeli to, jakim jest. Przyszłość więcej nas zwykle interesuje i pociąga niż teraźniejszość. Obraz, symbol, maję większa wagę niż to, co faktycznie istnieje; staramy się wciąż nad tym co jest wznosić jakieś nadbudówki idei, wzorów, wyobrażeń, i tym sposobem stwarzamy sprzeczność pomiędzy tym co jest, a tym co powinno by być. Ale owo "powinno" to wyobraźnia, fikcja, i pomiędzy tą ułudą a aktualnością powstaje starcie; sprzeczność ta nie istnieje w samych faktach, istnieje w nas. Nasze własne majaki przemawiają do nas więcej aniżeli to co jest; twory wyobraźni pociągają nas i zadawalają więcej aniżeli to, co rzeczywiście istnieje, toteż się ich z uporem trzymamy. I oto fikcji nadajemy realność i uważamy za prawdę, a to co jest w istocie prawdą zdaje się nam złudą; i chwytają nas tryby starć pomiędzy wyobrażaną rzeczywistością a domniemaną ułudą.

Dlaczego, dobrowolnie czy nieświadomie, trzymamy się uparcie pojęć - tych tworów wyobraźni - a odsuwamy, czy się odwracamy, od tego co jest? Oto pojęcie, wzór, schemat, są projekcją naszej własnej psychiki, lubowanie się nimi jest rodzajem samouwielbienia i wyrazem tęsknoty do własnej trwałości. Pojęcie, idea staje się źródłem energii potrzebnej do rządzenia, kierowania, urabiania innych, a utwierdzania siebie, i wśród tych pojęć - rzutowanych przez naszą psychikę - nasze "ja" nie może nigdy ucichnąć i zniknąć; czyli wzory i idee tylko wzmacniają i rozszerzają to "ja"; a my i to uważamy za miłość. Kocham syna czy męża i chcę go widzieć takim, jakim się mnie podoba, czyli chcę aby był czymś innym niż jest.

Jeśli chcemy zrozumieć to, co jest, musimy odsunąć wzory, idee i majaki wyobraźni; owo oddalenie ich jest trudne tylko wtedy, gdy w nas nic nie woła o zrozumienie tego co jest. Rozterka istnieje w nas, starcie zachodzi pomiędzy fikcją a tym, co jest, gdyż pierwsze - ten własny twór - daje nam większe zadowolenie aniżeli to, co rzeczywiście istnieje. Dopiero gdy musimy stanąć przed tym co jest twarzą w twarz, ów obraz ulega rozbiciu; więc idzie tu nie tyle o zagadnienie jak uwolnić się od tworów własnej wyobraźni, ile o spojrzenie "prosto w oczy" temu co jest. Możemy temu sprostać dopiero gdy zrozumiemy cały proces samozadowolenia, czyli ruchy i  ścieżki naszego "ja"

Wszystkim nam idzie o samowypełnienie, choć może każdemu w inny sposób: jedni szukają go we władzy, inni w majątku, jeszcze inni w dzieciach, mężu, ojczyźnie, czy ideologii, albo w służeniu, w ofierze, czy też w przewodzeniu innym, lub odwrotnie w poddaniu się im. Ale czy samowypełnienie w ogóle istnieje i jest osiągalne? Wszak przedmiot w którym szukamy  wypełnienia jest zawsze przez nas samych obrany, jest projekcją naszego "ja", więc można powiedzieć że tęsknota do wypełnienia jest tylko odmianą żądzy przedłużenia ciągłości swego bytu. Świadomie lub nieświadomie sami wybieramy różne sposoby ku samowypełnieniu, a wybór nasz wypływa z chęci znalezienia trwałego zadowolenia, innymi słowy dążenie do samowypełnienia jest pogonią za utrwaleniem naszych pragnień. Pragnienia i tęsknoty są zawsze przemijające, nie posiadają stałego punktu oparcia, mogą utrzymywać przez pewien czas przedmiot którego się chwytają, ale same w sobie nie posiadają trwałości. Jesteśmy tego instynktownie świadomi, więc usiłujemy nadać trwałość jakiejś idei, wierzeniu, jakimś rzeczom czy związkom z ludźmi; ale że i to jest niemożliwe, stwarzamy doznającego, obserwatora, jako trwałą, nieprzemijającą istność, owo "ja" odrębne i od pragnień oddzielne, myśliciela wyodrębnionego od swych myśli. Ale to oddzielanie jest najoczywiściej sztuczne, nieprawdziwe, i wiedzie do niekończących się złudzeń.

Dążenie do trwałości jest podstawą nieustannej tęsknoty do samowypełnienia; ale nasze "ja" nie może nigdy zdobyć tego upragnionego stanu, bowiem samo jest znikome i przemijające, więc i to w czym szuka wypełnienia jest z konieczności nietrwałe, znikome. Trwanie, tj. ciągłość "ja", to upadek i rozkład, ciągłość nie zawiera w sobie czynnika przemiany, ani jednego tchnienia "nowego". "Ja" musi skończyć się aby  prawdziwie nowe mogło się objawić. Bo "ja" jest pojęciem, wyobrażeniem, ideą, jest ono kłębkiem wspomnień, a każde dalsze szukanie samowypełnienia jest tylko dalszym ciągiem, snuciem ciągłości pojęć i przeżyć. Przeżycia zawsze nas ograniczają i uwarunkowują; podmiot doznający zawsze się oddziela i wyodrębnia od doświadczanego; więc trzeba wyzbyć się przeżyć, i uwolnić od ich pożądania.

Pragnienie samowypełnienia jest jednym więcej sposobem przykrywania wewnętrznej pustki i ubóstwa, tai się, w nim zawsze smutek i ból.

hjdbienek : :
sty 05 2011 SŁOWA
Komentarze: 0

Był bardzo oczytany, a choć niezamożny, uważał się za bogatego w wiedzę, i to mu dawało niemało radości. Dużo czasu spędzał nad książkami, chętnie też przebywał sam ze sobą. Żona go odumarła, a dwoje dzieci umieścił u krewnych; był niemal zadowolony z takiego obrotu rodzinnych spraw, oszczędzało mu to kłopotów i trosk. Był dziwnie samowystarczalny, niezależny i spokojnie stanowczy. Przybył z daleka aby omówić kwestię medytacji, a zwłaszcza używania pewnych sanskryckich strof, których ciągłe powtarzanie znacznie pomagało - jego zdaniem - w uspokojeniu umysłu. Twierdził również iż w samych słowach kryje się pewna magia, ale trzeba je właściwie wymawiać i odpowiednio śpiewnie recytować. Zostały nam przekazane z pradawnych czasów; samo piękno tych słów w ich przedziwnym rytmie i kadencji wytwarzało atmosferę niezmiernie dla skupienia pomocną.

I poczuł śpiewać. Miał głos przyjemny, głęboki i miękki, czuło się w nim rozmiłowanie w słowach i treści intonowanych strof. Śpiewna recytacja płynęła swobodnie zdradzając długą praktykę, i wielką żarliwość. Porywał go ten śpiew, zatracał się w nim, wszystko inne przestawało dlań istnieć.

A z pola dobiegł głos fujarki, nieśmiały, niewprawnie dobywany, ale jasny i czysty. Grajek siedział w głębokim cieniu rozłożystego drzewa, a za nim w oddali rysowały się przymglone kontury gór. Dalekie milczące góry, te strofy rytmiczne, i głos fujarki zdawały się spotykać i spływać w jedno; to cichnąć, to na nowo wznosić się dźwiękiem. W pobliżu śmignęły z głośnym wrzaskiem zielone papużki, i znów wzbił się głęboki i mocny głos śpiewnych sanskryckich strof i dźwięk fujarki z oddali. Był to wczesny ranek, słońce zaledwie złociło wierzchołki drzew. Ludzie śpieszyli ze swych wiosek ku miastu, śmiejąc się i gawędząc wesoło; a że fujarka i intonowane strofy brzmiały dość donośnie, niejeden zatrzymywał się aby posłuchać, a niektórzy przysiadali na skraju drogi pociągnięci pięknem tonów i urodą poranka. Czaru muzyki oraz inkantacji nie naruszył wcale gwizd przechodzącego opodal pociągu; wszystkie dźwięki zdawały się łączyć, spływać w jedno i wypełniać powietrze. Nawet głośne krakanie wron nie było dysonansem i nie przerywało harmonii.

Dźwięk słów ma dziwną nad nami władzę; jakie ważne stały się dla nas niektóre wyrazy - Bóg, kraj, ojczyzna, kapłan, demokracja, rewolucja... Żyjemy słowami i lubujemy się wrażeniem jakie w nas wywołują; i one to, te wrażenia, tak dużego, tak nadmiernego nabierają znaczenia. Słowa, bogate w treść dawnych zapomnianych przeżyć cieszą nas, a radują tym bardziej gdy zastępują lub przysłaniają to co jest. Zapełniamy pustkę wewnętrzną słowem, dźwiękiem, lub zgiełkiem działania, ruchu, akcji; muzyka i śpiew stają się także wielce miłą ucieczką od własnej małości i nudy naszego życia. Słowa przepełniają nasze biblioteki; a rozmowom naszym nie ma końca. Wydaje się iż nie mamy odwagi pozostać bez książki w ręku, bez żadnego zajęcia, sami ze sobą. A gdy się zdarzy że jesteśmy sami, umysł jest niespokojny, myśl błądzi, przeskakuje z przedmiotu na przedmiot, zwraca się ku wspomnieniom, przeżuwa troski, zgryzoty, strapienia, wciąż o coś walczy, czegoś się dopomina; więc właściwie nigdy nie jesteśmy sami ze sobą, w ciszy.

Wprawdzie  powtarzanie słów, modlitwy, śpiewu, może uciszyć myśl, ukołysać ją do snu łagodnie i nieznacznie - jak środkiem nasennym - albo silnym rozkazem zmusić ją do spokoju, można nawet mieć w tym stanie wizje i sny; ale myśl którą do spokoju przymusza jakaś dyscyplina, czy usypia rytuał lub powtarzane wersety i śpiew, nie będzie nigdy bystra, uważna, wolna, czujnie wrażliwa. Takie tłumienie lub ukołysanie myśli - delikatnie czy surowo - nie jest bynajmniej medytacją. Przyjemnie jest śpiewać święte strofy sanskryckie, albo słuchać kogoś kto w tej sztuce jest mistrzem, i jedno i drugie dostarcza tak miłego wrażenia; ale wrażenia żywią się poprzednimi i domagają się następnych wrażeń, i prowadzą do ułud. Większość z nas lubi żyć złudzeniami; jakże miło jest znajdywać wciąż głębsze ułudy! A im szerszy zakreślają krąg tym bardziej się ich trzymamy, lęk przed ich utratą skłania nas do przykrywania rzeczywistego, tego co jest, lub wręcz do zaprzeczania mu. Ale nie oznacza to bynajmniej że nie stać nas na zrozumienie tego co jest; jednak odsuwamy je w obawie iż rozwieją się nasze ulubione złudzenia. Wpadać coraz głębiej w sieć ułudy nie jest bynajmniej medytacją; jak nie jest nią upiększanie i złocenie krat naszego więzienia. Dopiero czujne zdawanie sobie sprawy  - bez chęci wyboru ani osądu - z ruchów umysłu - twórcy ułudy - jest początkiem prawdziwej medytacji.

Jakże dziwną się wydaje ta nasza łatwość wynajdywania różnych środków zastępczych - namiastek - i zadawalania się nimi, zamiast szukać wartości prawdziwych i rzeczywistych. Symbol, słowo, obraz, większego nabierają znaczenia aniżeli rzeczy same w sobie; i wokół tych symboli wznosimy całe gmachy ułudy, wzmacniając je wiedzą i doświadczeniem; a doświadczenie na ułudzie oparte jest przeszkodą w zrozumieniu prawdy. Używamy imion i słów nie tylko dla przekazywania myśli innym, ale i dla utrwalania naszych przeżyć, bo to wzmaga poczucie siebie, naszego "ja"; a gdy raz ten proces pochwyci nas w swe tryby, coraz trudniej się staje "puścić" swoje doznania, czyli wychylić się po za obwód swego "ja". A przecie tak ważne jest pozwolić umrzeć wczorajszym przeżyciom i dzisiejszym wrażeniom, inaczej wszystko zaczyna się powtarzać i jest ciągłe odgrzewanie starego. Powtarzanie tych samych słów, rytuałów, czynności, jest puste i jałowe; nigdy nie może przynieść odnowienia. Umieranie w dawnych przeżyciach - to twórczość.

hjdbienek : :
sty 03 2011 WIERNOŚĆ ZASADOM
Komentarze: 0

Przed domem ścielił się skrawek trawnika obrzeżony jaskrawymi kwiatami, znakomicie utrzymany wielkim staraniem, bo słońce z całej mocy wypalało trawę i kwiaty. Za tym uroczym ogródkiem ciągnęły się domy, a dalej połyskiwało niebieskie morze z białym żaglem. Z okna rozpościerał się widok na ogród, domy i szczyty drzew. Wczesnym rankiem i wieczorem morze przyjemnie koiło wzrok.  W ciągu dnia jaskrawy odblask od wody trudny był do zniesienia; lecz żagiel nie znikał nawet w samo południe. Słońce o zachodzie zatapiało się w falach, znacząc czerwono lśniącą smugę. Bez zmierzchu, nad horyzontem zapalała się wieczorna gwiazda i rychło nikła. Tuż przed odejściem wieczoru zjawiał się cienki sierp młodego księżyca i zaraz także pogrążał się w ruchliwym morzu. Nad wodami zapadały ciemności.

Mówił długo o Bogu, o swych porannych i wieczornych modlitwach, postach, ślubach, o palących żądzach. Wyrażał się jasno i precyzyjnie. Bez wahań znajdował właściwe słowa. Umysł miał doskonale wyćwiczony, jak tego wymagał jego zawód. Oczy błyszczały bardzo przytomnie, choć była w nim jakaś sztywność. Z całej postawy przebijała nieustępliwa stanowczość i brak giętkości. Czuło się jego potężną wolę i choć się łatwo uśmiechał, wola nie traciła napięcia, czujna i dominująca. Życie miał bardzo uregulowane, a od swych ustalonych nawyków odstępował tylko z rozmysłem. Bez woli - powiedział - nie ma cnoty; wola jest konieczna, aby przełamać zło. Walka dobra ze złem jest ustawiczna i tylko wola może utrzymać zło w szachu. Miał też w sobie pewną subtelność, bo uśmiechał się, patrząc na trawnik i barwne kwiaty, lecz nigdy nie pozwalał swemu umysłowi zapuszczać się poza granice zakreślone przez wolę. Chociaż starannie unikał ostrych słów, gniewu i wszelkich przejawów zniecierpliwienia, jego wola nadawała mu szczególny rys gwałtowności. Piękno gotów był zaakceptować, jeśli zgadzało się z jego planami; lecz zawsze w tle był lęk przed zmysłowością i związanym z nią bólem, nad którym starał się zapanować. Był oczytany i gładki w obejściu, lecz jego wola towarzyszyła mu jak cień.

Wierność zasadom nigdy nie może być prosta; wierność zasadom  jest pożywką dla woli, a wola nie potrafi odsłonić obyczajów  jaźni.

Poznawanie siebie nie jest wynikiem działania woli. Samopoznanie zjawia się, gdy obecna jest czujność na reakcje wobec tego co życie niesie. Wola odcina te spontaniczne reakcje, a tylko one mogą ujawnić strukturę jaźni. Wola stanowi samą istotę pragnienia; jest przeszkodą w jego zrozumieniu. Wola nigdy nie może być bierna; a tylko w bierności, w czujnej ciszy może pojawić się prawda. Konflikt ma miejsce zawsze między pragnieniami, na każdym możliwym ich poziomie. Umacnianie jednego pragnienia wobec innych rodzi tylko narastający opór, a opór ten jest wolą. Zrozumienie nigdy nie może nastąpić dzięki przeciwstawianiu się. Ważne jest nie to, aby pokonać jakieś pragnienie, lecz to, aby pragnienie zrozumieć.

Pragnienie aby osiągnąć, zyskać coś, jest podłożem dla wierności zasadom; a to dążenie, powierzchowne czy głębokie, sprzyja przystosowywaniu się, co jest  zaczątkiem lęku. Lęk ogranicza samopoznanie do tego co już zostało doświadczone i tak ginie sposobność wyjścia poza doświadczenie. Powstaje w ten sposób ograniczona samowiedza, która poszerza tylko i pogłębia poczucie 'ja', przenosząc je z czasem na coraz to inne poziomy, a konflikt i ból wciąż trwają.

Możesz z rozmysłem zapomnieć o sobie, czy zatracić się w jakiejś działalności, w uprawianiu ogrodu, w ideologii, w rozniecaniu w społeczeństwie ostrych nastrojów wojennych; lecz oto utożsamiłeś się z krajem, z ideą, z działalnością, z bóstwem. Im bardziej wzniosłe utożsamienie, tym szczelniejsza zasłona okrywa twój konflikt i ból. Owo pragnienie zjednoczenia się z wybranym przedmiotem rodzi właściwy dla wierności zasadom konflikt, który zupełnie zaprzecza prostocie. Możesz posypywać głowę popiołem, ubierać się bardzo skromnie, zostać żebrzącym pielgrzymem, jednak nie na tym polega prostota.

Prostota i wierność zasadom nie mogą iść nigdy w parze. Ktoś kto się z czymś utożsamił, na jakimkolwiek poziomie, może być temu wierny, lecz nie jest prosty. Wola bycia kimś jest wręcz przeciwieństwem prostoty. Prostota pojawia się wraz z wolnością od zachłannego dążenia do osiągnięć. Osiągnięcie polega na utożsamieniu się, zaś utożsamianie się jest wyrazem woli.

Prostota to czujna, bierna uważność, w której nie ma miejsca na obserwatora utrwalającego w pamięci obserwację. Samo - analiza uniemożliwia  tego rodzaju negatywną czujność; w przypadku analizy obecny jest zawsze motyw - aby być wolnym, aby zrozumieć, aby coś uzyskać - a to pragnienie jedynie umacnia świadomość odrębnego 'ja'. Także introspekcyjne wnioski unieruchamiają nurt poznawania jego natury.

hjdbienek : :
sty 01 2011 WŁADZA
Komentarze: 0

 

 

Był to człowiek ubogi ale zdolny i rozsądny; zdawał się chętnie poprzestawać na tym co posiadał, nie był też obciążony rodziną. Często do mnie zachodził by podyskutować i podzielić się swymi marzeniami o przyszłości; był zawsze ochoczy i pełen zapału, skromny w swych potrzebach i rozrywkach, chętny w oddawaniu ludziom drobnych usług. Twierdził ze nie nęcą go pieniądze ani wygodne życie, ale z lubością snuł plany co by zrobił gdyby miał duże środki, jak pomagałby tej czy innej dobrej sprawie, założyłby np. wzorową szkołę, itp. Wyglądał na marzyciela; łatwo unosił się własnym entuzjazmem i dawał się porywać przez zapał innych.

Przeszło parę lat. Pewnego dnia znów mnie odwiedził; ale nie był to już ten sam człowiek. Dziwna zaszła w nim zmiana. Znikł marzycielski wyraz oczu, był to dziś człowiek praktyczny i trzeźwy, szorstki w wypowiadaniu swych przekonań, surowy niemal brutalny w sądach. W licznych podróżach podczas ostatnich lat zdobył wyszukaną ogładę i spryt, umiał też wywierać na ludzi pewien urok gdy mu na tym specjalnie zależało. Odziedziczył niemałą sumę, którą mu się udało parokrotnie powiększyć, i ... stał się innym człowiekiem. Rzadko teraz do mnie zachodzi, a gdy się czasem spotykamy jest daleki i zamknięty w sobie.

Zarówno ubóstwo jak i bogactwo stanowią więzy. Człowiek wciąż pamiętający o tym że jest ubogi, albo bogaty, staje się igraszką warunków i okoliczności. l jeden i drugi łatwo się deprawują, gdyż obaj gonią za tym, co zawsze demoralizuje tj. za władzą. Władza ma o wiele większy na człowieka wpływ aniżeli własność, większą przedstawia siłę niż bogactwo i ideologie. Wprawdzie te ostatnie dają nam władzę, ale można jedno i drugie odrzucić, a nie pozbyć się wcale żądzy władzy. Władzę nad ludźmi można zdobyć różnymi sposobami - cnotliwością, prostotą życia, wyrzeczeniem, albo też przy pomocy politycznych partii; ale są to tylko środki zastępcze i nie powinny nas łudzić. Pożądanie stanowiska, sławy, wpływu, - czyli władzy - władzy którą się zdobywa zarówno agresywnością jak pokorą, ascetyzmem jak wiedzą, wyzyskiem czy zaparciem się siebie - jest w nas subtelne, nieodparte, niemal instynktowne. Powodzenie, w jakiejkolwiek formie, daje zawsze władzę, a porażki są jeno przeciwieństwem powodzenia. Władza i powodzenie czynią z nas niewolników, a to jest zaprzeczeniem cnoty. Prawdziwa cnota niesie wolność; ale nie jest ona czymś co się da zdobywać. Każde powodzenie, indywidualne czy zbiorowe, staje się środkiem do zdobycia władzy. Trzeba nam więc unikać powodzenia światowego, jak i mocy która płynie z samoopanowania i ascezy, gdyż jedno i drugie wypacza rozumienie. Żądza powodzenia zaprzecza "ubóstwu ducha", a bez pokory jakże by się mogło zrodzić rozumienie? Człowiek któremu świetnie się powodzi staje się twardy, ciasny i egocentryczny; przygniata go poczucie własnej ważności, licznych odpowiedzialności jakie niesie, zdobyczy i wspomnień.

Trzeba być wolnym zarówno od własnowolnie przyjmowanych zobowiązań, jak i od brzemienia osiągnięć, bowiem to, co jest obarczone jakimś ciężarem nie może być chyże i bystre, a rozumienie wymaga szybkiego i giętkiego umysłu. Ludzie którym się wszędzie świetnie powodzi nie poznają miłosierdzia, albowiem  nie są zdolni go odkryć największego piękna życia jakim jest miłość.

Żądza powodzenia jest pewną formą pożądania władzy i chęci rządzenia; rządzić znaczy posiadać; a posiadanie prowadzi do izolowania się. I właśnie tego wyodrębniania się, czyli oddzielania od innych większość z nas pragnie, poszukuje go przez pracę, stosunki z ludźmi, imię, ideologie. W odosobnieniu jest pewna siła, ale ten rodzaj siły wytwarza zawsze tarcia, antagonizmy, cierpienie; bo odosobnienie się wynika z lęku, a strach kładzie kres wszelkim żywym pomiędzy ludźmi stosunkom. A powinny one prowadzić do prawdziwego obcowania; czy są one miłe czy ciężkie dają nam zawsze sposobność do zapomnienia o sobie, o naszym "ja". Odosabnianie się to właśnie przejaw "ja" - naszej małej osobowości - a każdy  jej ruch niesie tarcia i udręki.

hjdbienek : :
sty 01 2011 Story of Stuff [LEKTOR PL] (cz.3/3)
Komentarze: 0

hjdbienek : :
gru 30 2010 ODDZIELNOŚĆ
Komentarze: 0

Był to drobny, agresywny człowieczek, profesor na jednym z uniwersytetów. Tyle się naczytał że trudno mu było rozpoznać gdzie się zaczynały jego własne myśli, a gdzie się kończyły cudze. Opowiadał iż przez długi czas był zapalonym nacjonalistą i dość dużo z tego powodu wycierpiał; był również w swoim czasie bardzo nabożny, ale teraz odrzucił cały ten balast i - dzięki Bogu - był wolny od takich przesadów.

Dowodził, z dużą dozą namiętności, iż wszystkie psychologiczne wykłady i dyskusje tylko otumaniają ludzi, gdyż najważniejszą rzeczą, jest ekonomiczna reorganizacja społeczeństwa; wszak człowiek żyje przede wszystkim chlebem, a dopiero potem może cieszyć się wszystkim innym. Musi przyjść gwałtowna rewolucja, by stworzyć nowe społeczeństwo, w którym zapanuje całkowita równość; jakość użytych po temu środków nie ma żadnego znaczenia, byle osiągnąć cel. Jeśli zajdzie potrzeba - mówił - będziemy umyślnie siać chaos i zamęt, a potem uchwycimy władzę w swe ręce i wprowadzimy na świecie właściwy społeczny ład. Kooperacja jest rzeczą konieczną, a wszelki wyzysk przez jednostki musi raz na zawsze ustać.

Dużo mówił o przyszłości, którą - jak twierdził - doskonale widzi; człowiek jest wytworem środowiska, więc urobi się go odpowiednio dla owej przyszłości, i poświęci się wszystko dla tego nowego społeczeństwa, które się już wkrótce wytworzy. Cóż znaczy, - mówił - niszczenie ludzi teraźniejszych, wobec wielkiej przyszłości, którą tak dobrze znamy!

Można studiować historię i dowolnie oświetlać historyczne fakty,  zależnie od naszych przekonań i przesądów; ale twierdzić że się zna przyszłość to być całkowicie pod władzą ułudy. Człowiek nie jest wytworem tylko jednej kategorii wpływów, jest on istotą niezmiernie złożoną, a podkreślanie jednych wpływów z pominięciem lub pomniejszaniem działania innych, grozi utratą równowagi, co musi wywołać jeszcze większy chaos i mękę. Psychika człowieka przedstawia proces złożony, wielostronny i niepodzielny. Całokształt jego istoty musi być wzięty pod uwagę i zrozumiany, a nie tylko cząstka, choćby w danej chwili wydawała się nam niezmiernie ważna. Poświęcanie teraźniejszości dla przyszłości jest szaleństwem ludzi upojonych żądzą władzy, a władza jest zgubna. Ludzie ci uzurpują prawo do kierowania losami innych, oni to już dziś stworzyli uprzywilejowaną klasę nowych arcykapłanów.

Środki i cel nie są czymś od siebie oddzielnym, stanowią jedno łączne zjawisko; środki stwarzają cel; gwałt nigdy nie zrodzi pokoju; policyjne państwo nie wychowa pokój miłującego obywatela, a przymus nie sprowadzi wolności. Społecznej równości nie ustanowią wszechwładne rządy jednej partii, nie wyda jej również dyktatura. Wszystko to jest jasne i oczywiste.

Oddzielności jednostki nie zniweczy jednoczenie się jej i utożsamienie z zespołem czy z ideologią; identyfikowanie się z czymś poza sobą, czyli podstawianie jakichś  zastępczych wartości nie rozwiąże problemu; nie da się też poczucia oddzielności stłumić. Tłumienie albo podstawianie czegoś zastępczego by to poczucie osłabić lub zagłuszyć, może działać tylko przez pewien czas, a potem wybucha ono ze zdwojoną siłą. Lęk może je na chwilę odsunąć w cień, ale samo zagadnienie będzie nadal trwać. A nie idzie tu o to, jak się pozbyć tego zmysłu oddzielności, a raczej idzie nam o zbadanie dlaczego każdy z nas nadaje mu tak duże znaczenie. Ci sami ludzie którzy chcą zaprowadzić równość w społeczeństwie, swymi władczymi czynami wywołują jeszcze większe podziały.

Mój sąsiad jest czymś innym ode mnie, a ja czymś różnym od innych ludzi, to jest fakt; ale dlaczego nadajemy temu poczuciu odrębności, wraz ze wszystkimi fatalnymi jego skutkami, tak duże wagę? Choć mamy wszyscy wiele wspólnych cech i podobieństw, jesteśmy zarazem inni i do siebie niepodobni; i właśnie ta inność, ta odmienność wydaje się każdemu z nas rzeczą tak doniosłą; cenimy tę inność - rodziny, imienia, własności, i tę świadomość że jesteśmy odrębną jednostką. Ten zmysł rozdzielności, to wybujałe poczucie indywidualizmu wyrządziły już tak wiele szkody i zła, że zrodziło się w nas, przez reakcję, pragnienie zespołowej pracy, wspólnej akcji, nawet gotowość poświęcenia jednostki na rzecz całości itp. Zorganizowane religie próbowały już niejednokrotnie poddawać wolę jednostek jakiejś nadrzędnej całości: a teraz partie polityczne biorąc na siebie zadania  państwa, robią wszystko co się da by jednostkę indywidualne ograniczyć i zniwelować.

Dlaczego tak się uporczywie trzymamy tego poczucia oddzielności? Wrażenia nasze są odrębne, a najczęściej żyjemy wrażeniami, sami jesteśmy niejako pasmem wrażeń; gdy odebrać nam przyjemne czy smutne wrażenia cóż z nas pozostanie? To one są dla nas tak ważne, a identyfikujemy je z odrębnością naszej osoby. Życie prywatne i obywatelskie - społeczne - dostarczają nam różnych odmiennych wrażeń, skupiających się na rozmaitych poziomach, a gdy się one ze sobą nie zgadzają następuje starcie. A że wrażenia i emocje, czy to w życiu prywatnym czy publicznym, przeciwstawiają się sobie zawsze, bo w samej ich naturze tkwią sprzeczności, przeto zderzenie jest nieuniknione. Dopóki pragniemy zdobyć władzę, lub też posiąść pokorę, zderzenia i starcia z konieczności będą trwać, a one właśnie stwarzają nie kończące się prywatne i  społeczne udręki. Nieustanne pragnienie stania się kimś większym - wywyższenia się, - lub odwrotnie kimś nieznacznym i niezauważanym, daje nam poczucie odrębności i nieodłącznej od niej oddzielności.

Jeśli potrafimy stanąć przed tym faktem twarzą w twarz, odważnie weń spojrzeć i wniknąć, nie potępiając przy tym ani usprawiedliwiając, odkryjemy że przecież wrażenia emocjonalne nie stanowię całości naszego życia. Wówczas umysł jako pamięć - a pamięć należy także do dziedziny wrażeniowo-emocjonalnej - uspokaja się, uśmierzają się jego rozterki i dopiero gdy w nim zapanuje prawdziwy spokój, pojawia się możliwość kochania bez powrotu ku sobie, bez poczucia "ja" i "moje". A bez tej miłości kolektywne działanie będzie zawsze przymusem, który rodzi wciąż nowe antagonizmy i strach, co też jest  głównym podłożem jednostkowych i społecznych nieszczęść i walk.

hjdbienek : :
gru 28 2010 ZŁOŚĆ
Komentarze: 0



Nawet na tej wysokości upal był nieznośny. Wszystkie okiennice były rozpalone. Równy warkot motoru był niemal kojący i wielu pasażerów drzemało w swych fotelach. Ziemia daleko w dole pod nami skrzyła się w tym upale niekończącym się brązem, przeplatanym od czasu do czasu łatami zieleni. Wkrótce lądowaliśmy; żar stał się prawie nie do zniesienia, była to prawdziwa męka; nawet w cieniu budynku zdawało się że głowa pęknie. Był to środek lała, a kraj prawie pustynny. Wznieśliśmy się niebawem znów, samolot wzbijał się coraz wyżej, chcąc dotrzeć do strefy świeżych wiatrów. Pilot podciągał maszynę wyżej i wyżej.

Dwóch nowych pasażerów zajęło przeciwległe miejsca. Rozmawiali tak głośno iż musiało się słyszeć każde słowo. Zaczęli mówić dość spokojnie, ale wkrótce głosy nabrzmiały gniewem; były to pretensje i urazy tak częste w zażyłych stosunkach. Tak się unosili iż zapominali że nie są sami, reszta pasażerów dla nich nie istniała, w swym zacietrzewieniu nie widzieli nikogo po za sobą.

Złość i gniew mają zawsze tą cechę izolowania ludzi; podobnie jak smutek oddzielają nas od innych, i, przynajmniej na pewien czas, przecinają wszelką możliwość porozumienia. Gniew daje nam chwilowo swoistąsiłę i żywotność, właśnie dzięki temu oddzieleniu się i jakby odrzuceniu w siebie; ale tai się w nim także jakaś dziwna rozpacz. Odosobnienie jest zawsze rozpaczą. Złość wyrażająca się rozczarowaniem, zazdrością, chęcią dokuczenia komuś, jest gwałtownym wyładowaniem energii, które nam chwilowo sprawia przyjemność bo usprawiedliwiamy w nim siebie. Gdy potępiamy innych kryje się w tym zwykle usprawiedliwianie siebie. Bez pewnego rodzaju zadowolenia z własnej osoby - cnoty swojej, czy prawości - lub też odwrotnie: bez poniżania czy niedoceniania siebie, czymże jesteśmy? Używamy wszelkich środków dla samoutwierdzenia; a gniew jak i nienawiść są jednym z najłatwiejszych po temu sposobów. Zwykłe rozgniewanie się - nagły wybuch gniewu o którym w chwilę później się zapomina - jest jednak czymś zupełnie innym aniżeli świadomie żywiona i myślą zasilana złość, która szuka sposobności by dokuczyć, zranić, zaszkodzić. Zwykłe zirytowanie się może mieć po prostu fizjologiczne przyczyny, które łatwo usunąć; ale złość wyrastająca z psychologicznego podłoża jest o wiele bardziej złożona i trudniejsza do zrozumienia, a co za tym idzie i do pozbycia się jej.

Większość z nas nie ma nic przeciw wybuchom gniewu, znajdujemy dla nich zawsze jakieś usprawiedliwienie. Dlaczegóż nie mamy się oburzać gdy np. ktoś źle postępuje w stosunku do kogoś, albo nas samych? l powstaje w nas gniew tak zwanego "świętego oburzenia". Nigdy nie stwierdzamy po prostu "jestem zły" i koniec; a wchodzimy w wielce złożone tłumaczenia przyczyn naszego gniewu, czy oburzenia. Nigdy nie przyznajemy że ogarnia nas zazdrość czy gorycz, a staramy się od razu wytłumaczyć je i usprawiedliwić. Mówimy że miłości zawsze towarzyszy zazdrość, lub że postępowanie czyjeś zupełnie słusznie nas rozgoryczyło.

I właśnie takie wyrozumowane tłumaczenie słowne, czy też myślowe, podtrzymuje i zakorzenia w nas złość, nadając jej celowość i siłę. Tłumaczenie, ciche czy głośne, staje się jakby tarczą, zasłoną która chroni nas przez koniecznością ujrzenia siebie takimi jakimi jesteśmy. Lubimy aby nas chwalono, miłe nam są pochlebstwa, wciąż się czegoś dla siebie spodziewamy, a gdy to nie przychodzi czujemy się rozczarowani, budzi się w nas gorycz lub zawiść. l wówczas gwałtownie albo spokojnie obwiniamy kogoś innego, mówimy że to on jest winien naszemu rozgoryczeniu.

I ten inny staje się bardzo ważny, bo od niego zależy nasze samopoczucie, radość, siła; dzięki niemu coś osiągamy, spodziewamy się jakiegoś dla siebie wypełnienia; więc tak niezwykłą nadajemy mu wagę, że musimy go chronić, posiadać. I oto on staje się naszą ucieczką przed sobą; a gdy nagle czujemy się odrzuceni w siebie z powrotem, ogarnia nas lęk spojrzenia we własny stan i ten strach zmienia się w złość, która różne przybiera formy - zawodu, rozczarowania, pretensji, goryczy, zazdrości, itp.

Żywienie przez dłuższy czas złości w postaci żalu czy pretensji do kogoś, wymaga antidotum, neutralizującego czynnika w postaci przebaczenia; ale owo narastanie złości jest o wiele bardziej znaczące i ważkie niż przebaczenie. Przebaczenie staje się zgoła niepotrzebne tam, gdzie się nie gromadzi złość; a jest niezmiernie ważne tam, gdzie rośnie pretensja, uraza, żal. Natomiast gdy nie ma poczucia krzywdy, ani też upodobania w pochlebstwach, a jednocześnie i twardej obojętności, rodzi się samorzutnie współczucie i miłosierdzie.

Żadne działanie woli nie może nas uwolnić od złości, gdyż w samej woli kryje się gwałtowność. Wola wykwita z pragnień, z żądzy stania się czymś; a pożądanie w samej swej naturze jest zdobywcze i władcze. Tłumić złość wysiłkiem woli to przenosić ją tylko na inną płaszczyznę, nadając jej inne miana, ale to nie zmienia faktu iż pozostaje ona tym czym była. tj. tym samym gniewem.

Aby się uwolnić od gniewu - co nie oznacza bynajmniej kultywowania jego odwrotności w postaci łagodnej słodyczy - trzeba przede wszystkim zrozumieć pożądanie. Nie istnieje żaden duchowy element zastępczy, stanowiący przeciwwagę pożądania; toteż nie można pożądań ani tłumić, ani uwznioślić.

Musi w nas powstać ciche i bezstronne - nie przechylające się na żadną stronę w wyborze - zdawanie sobie sprawy z pożądań, a ta, niejako odbiorcza ich świadomość, zmieni się w bezpośrednie doznawanie, bez podmiotu, bez doznającego, który swoim przeżyciom nadaje imiona i nazwy.

hjdbienek : :
gru 27 2010 Story of Stuff [LEKTOR PL] (cz.2/3)
Komentarze: 0

hjdbienek : :