Kategoria

Homo Sapiens, strona 65


lut 27 2009 Hipoteza obserwatora
Komentarze: 0

Nie będziemy jeszcze w tym miejscu mówić o nowej dyscyplinie, jaką jest biofizyka, która definiuje życie jako konieczne następstwo wzajemnych oddziaływań między gwiazdami a planetami, mimo że należy to do tematu. Równie stare jak przekonanie o powiązaniu człowieka z kosmosem są mity o „wtajemniczonych", którzy posiedli władzę nad materią. Legendy te pochodzą z najróżniejszych źródeł, a ich podstawowa substancja jest dziwnie jednolita: „człowiek-bóg wyposażony w kształtującą siłę". Substancję tę można by - w nowoczesnym sformułowaniu - rozumieć jako przekonanie, że świadomość kształtuje rzeczywistość (występujące od sufizmu do materiału Seta). Ale takie twierdzenie jest chyba zbyt absurdalne? Wcale nie jest! Hipoteza obserwatora, wysuwana przez fizykę kwantową, znaczy ni mniej, ni więcej tylko tyle, że bez obserwatora rzeczywistość nie istnieje, czy też że jest on w stanie zmieniać ją przez sposób swojej obserwacji. Ta koncepcja, wręcz sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem, jest jedyną zdolną spójnie opisać rzeczywistość. Znajduje ona potwierdzenie eksperymentalne, wyjaśnia dualizm korpuskularno-falowy, paradoks podwójnej szczeliny i katastrofę ultrafioletową. Zgodnie z nią płoną gwiazdy i powstają przedmioty tak konkretne, jak tranzystory czy lodówki. Kiedy Asaph Hall, astronom amerykański, odkrył w 1877 r. księżyce Marsa, ogarnęło go takie przerażenie, że nazwał je Phobos i Deimos (Trwoga i Lęk). Reakcja ta miała dwojaką przyczynę. Po pierwsze, Hall zupełnie nie potrafił pojąć, jak to było możliwe, że pisarz angielski Jonathan Swift (1667 - 1745, autor Podróży Guliwera) w tomie Podróż do Laputy pisał o dwóch księżycach Marsa, ściśle podając ich odległość i orbity. Po drugie, astronoma przerażał fakt, że oba satelity wyłoniły się z mroku nagle (jeszcze poprzedniej nocy nie można ich było wypatrzeć przez teleskopy silniejsze niż używany przez HalIa). Czy mamy tu do czynienia z przypadkiem prekognicji (u Swifta) i z potwierdzeniem wtedy jeszcze nie znanej hipotezy obserwatora (księżyce się „pojawiły", ponieważ Hall" w nie wierzył")? Nie będziemy bliżej roztrząsać tego zagadnienia. Jedno wszakże jest pewne, że istnieje zarówno opowiadanie Swifta, jak satelity Marsa Phobos i Deimos, i że tego zbiegu okoliczności nie da się wyjaśnić. Porzućmy teraz rojące się od błędnych ogników tereny nauki i zajmijmy się sprawami nieco bliższymi ziemi, a mianowicie historią; w dodatku taką, w której uczestniczyły miliony jeszcze żyjących ludzi. Które dzieło historyczne, omawiające okres III Rzeszy, wspomina o tym, że w czasie owych dwunastu lat panowania hitlerowców nowo przyjmowani pracownicy musieli podpisywać następujące oświadczenie: „Przysięgam, że uznaję słuszność kosmogonii lodowej?" W swoim światowym bestsellerze pt. The Morning ofthe Magicians Francuzi Louis Pauwels i Jacques Bergier dowiedli przekonywająco, że na krótki czas w środku Europy rozkwitła „Rzesza Okultystyczna", której władcy wierzyli w czary i stosowali środki techniki dla wspomagania magii, a magię w celu udoskonalenia techniki. Sprawy te przeszły nie zauważone przez większość ziomków, zignorował je Trybunał Norymberski (wszystko jedno z jakich przyczyn), a poważna historiografia mimo przygniatającej oczywistości pominęła je milczeniem. Ten szczególnie frapujący przykład (również wybrany ze względu na swoją bliskość historyczną) pokazuje, że także w dziedzinie historii panuje taki sam zamęt, do jakiego przynajmniej niekiedy przyznają się fizyka, psychologia, archeologia i inne dziedziny wiedzy. Można by wyliczyć dalsze przykłady. Rodzi się zatem pytanie, jakie logiczne konsekwencje wynikają z owego zamętu, który przy gruntownym zbadaniu można odkryć wszędzie. Czy permanentne potwierdzanie, że prawie nic de facto nie jest takie, jak nam się przedstawia (czy też jest nam przedstawiane), coś nam daje? Czy teraz lepiej rozumiemy świat, czy nasze życie ma więcej sensu i łatwiej nam pokonywać kłopoty dnia codziennego? Albo inaczej: Czy należałoby może przyznać pierwszeństwo zupełnie niematerialnej - a więc ezoterycznej - wizji świata? Nie ma podstaw do takiego radykalizmu. Jedynym celem powinno być poznanie, bez względu na to, jakie jest jego pochodzenie. Wzbogaca ono życie jednostki i może być instrumentem pomocy i samopomocy. Ważne jest jedynie, aby unikać jednakowego traktowania tego, co fantastyczne, i tego, co absurdalne. Zresztą po co, skoro sama rzeczywistość jest dostatecznie fantastyczna. Jest też bardziej odporna, niż sądzą niektórzy, i nie potrzebuje obrony. Nikt nie jest powołany do tego, by klasyfikować przejawy rzeczywistości jako „wiarygodne" i „niewiarygodne". Można je dzielić tylko na prawdziwe i nieprawdziwe. A prawdziwe bywa często właśnie to, co egzotyczne, nie zaś to, co się zgadza z rozsądkiem. Naukowcy kwalifikujący złożone prace do annałów nauki i innych szacownych publikacji stają coraz częściej przed problemem, że to, co dziś się kłóci ze zdrowym rozsądkiem, jutro może być podstawą rewolucyjnej wizji świata (dlatego też publikuje się o wiele więcej prac niezrozumiałych niż zrozumiałych; w przypadku niezrozumiałych istnieje bowiem zawsze ryzyko, że mogą być słuszne). Np. „perwersyjny" pogląd Nielsa Bohra, że rzeczywistość wcale nie jest czymś niezależnym i stabilnym, doprowadził do rozwoju fizyki kwantowej. Teoria ta wprawdzie niczego nie wyjaśnia zadowalająco, jednak pozwala przynajmniej obliczyć tyle dotąd nie rozwikłanych fenomenów, że dziś jest uważana za najbardziej efektywną naukową teorię wszystkich czasów. Co prawda, fizyka kwantowa ma niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Sam Bohr powiadał, że jeśli ktoś nie jest nią zaszokowany, to znaczy, że jej nie zrozumiał. On też wypowiedział następujące zdanie do pewnego młodego fizyka: „Pańska teoria jest zwariowana, ale nie na tyle zwariowana, aby była prawdziwa". Pewne powiedzenie jeszcze dobitniej wyraża ten dylemat. Pytanie: „Jaka jest różnica między rzeczywistością a fikcją?" Odpowiedź: „Fikcja musi mieć sens". Jest to podejście wolne od dogmatów, cyniczne, ale fair, które także wiedzy ezoterycznej nie odmawia zasłużonej szansy na udowodnienie siebie samej. Naturalnie przy bliższym rozpatrzeniu niejedno trzeba będzie od razu odrzucić, nie wszystko jednak. W każdym razie chłodny, porządkujący umysł badacza nie powinien a priori negować ezoterycznych fenomenów, zjawisk i nauk. Mogliśmy wszak zorientować się już wstępnie, jak zwodnicza bywa „pewna wiedza" we wszystkich dziedzinach.

hjdbienek : :
lut 26 2009 Coś się dzieje
Komentarze: 0

Coś się dzieje - i to na wszystkich „frontach". Do opinii publicznej przenikają, można sądzić, wysterylizowane, wstępnie posortowane i ocenzurowane wiadomości. Nie dość na tym. Na przykład wiele spośród największych odkryć w dziejach ludzkości wykorzystano, co dziwne, dopiero po długim terminie oczekiwania - pięćdziesięciu lat i więcej. Antybiotyki odkryto już w 1910 r., jednak zastosowano je dopiero w latach czterdziestych. Energia jądrowa była już znana w 1919 r., ale każdy wie, kiedy faktycznie zaczęła swój „triumfalny pochód". W latach dwudziestych w pełni rozwinięte były teorie fizyczno-matematyczne na temat rezonatorów wnękowych, równowagi termicznej (statystyka Bosego-Einsteina lub Boltzmanna) i entropii. Gdyby kontynuowano prace nad nimi, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że lasery i nadprzewodniki weszłyby do zastosowania już w 1930 r., co nie tylko pchnęłoby naprzód teorię informacji, ale i zaoszczędziło technice telekomunikacyjnej dziesiątków lat prób po omacku. Od 1970/71 r. geriatria mogłaby skutecznie zwalczać starzenie się. Jeszcze bardziej niepojęte wydaje się niezmącone uśpienie rewolucyjnych zasad - w niektórych przypadkach trwające całe stulecia; oto przykłady: sformułowanie mechaniki lotu śmigłowca przez Leonarda da Vinci (realizacja ok. 1930); zagubiona (?) wiedza starożytności; zignorowane odkrycie przez Mendla w 1866 r. praw dziedziczenia, które zaczęto uznawać dopiero po 1900 r. wobec dokonanych niezależnie od siebie ponownych odkryć Corrensa, de Vriesa i Tschermaka. Wyliczenie to można by kontynuować jeszcze długo. Oczywiście, interesujące jest pytanie, co z tego wszystkiego wynika? Czy występuje tu zmowa milczenia, czy całkiem po prostu zatriumfowała ignorancja człowieka? Prawdopodobnie ani jedno, ani drugie, albo i jedno, i drugie. Krótko mówiąc: Nic nie jest pewne - i nigdy nie będzie. Nie można uchwycić rzeczywistości całościowo, ale co najwyżej w postaci wycinków. Tu tkwi sedno sprawy i klucz do poszerzenia horyzontu. Nie mamy zamiaru wysuwać tezy, że wszystkie zapomniane odkrycia, dokumenty, wynalazki itp. były (i są) celowo trzymane pod kluczem, chcemy jedynie powiedzieć, że nasza „pewna wiedza" stanowi jedynie wierzchołek góry lodowej. Nie wiemy, jak wielka jest część niepoznawalna - jednak ona istnieje. Nie jest naszym zamiarem dociekać np., co się stało z rewolucyjną tajną bronią III Rzeszy, która została potajemnie wywieziona przez zwycięskie mocarstwa (wśród nich nadal nie znany metal o wymownej nazwie „gąbka powietrzna", działa pneumatyczne wystrzeliwujące wiry zjonizowanego gazu, który miał powodować wybuchy samolotów, zdalnie sterowane myśliwce przechwytujące Messerschmitta o nazwach „Krach" i „Donner", projektory pól elektrostatycznych itd.). Wszystkie te rzeczy, o których więcej nie słyszano - zwłaszcza rewolucyjna konstrukcja tuneli aerodynamicznych - mają tyle wspólnego ze znanymi na całym świecie udoskonalonymi rakietami z Peenemünde, co kusza z karabinem maszynowym. Nie będziemy dociekać, czy ZSRR* faktycznie przygotowuje się do wojny parapsychologicznej albo czy prawdą jest, że Pentagon ukrywa zwłoki załogi o karłowatym wzroście z rozbitego UFO w bazie lotniczej Wright Patterson w Dayton (Ohio), na terenie poligonu lotniczego Roswell na pustyni w Nowym Meksyku albo gdziekolwiek indziej. Zrezygnujemy również ze zgłębiania kwestii, jaki cel naprawdę miała operacja wojsk USA o kryptonimie Highjump, przeprowadzona w 1947 r. na Antarktydzie. Według oficjalnej wersji zadaniem zgrupowania składającego się z trzynastu okrętów wojennych, lotniskowca, dwóch okrętów pomocniczych, sześciu dwusilnikowych transportowców R4D, sześciu łodzi latających Martin PMB, sześciu śmigłowców i 4000 uzbrojonych po zęby marines pod komendą weterana bieguna południowego, admirała Richarda Evelyna Byrda, było wykonanie mapy wybrzeża Antarktydy(!). Dziwnym trafem te jedyne w swoim rodzaju geodezyjne siły zbrojne uformowano w trzy kolumny uderzeniowe nacierające w kierunku Ziemi Królowej Maud, dawniej domeny Norwegii, którą zaanektowały Niemcy hitlerowskie. Z przyczyn, których nie podano do publicznej wiadomości, ta „ekspedycja geologiczna" zakończyła się katastrofą. Okręty nie powróciły, a żołnierze zginęli. To, co nastąpiło potem, służyło jak zawsze dezinformacji opinii publicznej. Innymi słowy, była to jedna z ukrytych stron rzeczywistości... Dość o tym, można by o niej pisać bez końca, odbiegając od tematu książki. To, co należało wykazać, stało się natychmiast widoczne: Wystarczy zupełnie dowolnie usunąć kilka cegieł z budowli „pewnych faktów", a za każdym razem przekonamy się, że za nimi kryje się druga budowla. Nie będziemy na razie rozważać kwestii, czy niebezpieczne tematy (jak w przytoczonych przykładach) ulegają „automatycznemu kamuflażowi". Nie można wprawdzie poznać w całości ukrytej drugiej budowli, ale w równie małym stopniu można zaprzeczyć jej istnieniu. Nie mamy zamiaru tego robić, wprost przeciwnie - uczynimy następny, konsekwentny krok. Przyjrzymy się temu, czego być nie powinno (i co chyba tylko z tego względu, a nie z żadnego innego jest taktownie przemilczane), i poszukamy przejawów realności tego, co fantastyczne. Tym razem w przeszłości, która się okazuje zdumiewająco nowoczesna... W mitologii greckiej występuje Proteus, bożek morski, znający przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Umiał on przybierać różne postacie, co pozwalało mu unikać odpowiedzi na pytania ludzi. Dopiero po jego schwytaniu i zmuszeniu do zachowania jednej postaci, można było w sposób pewny określić przyszłość. To tylko legenda - a jednak każdego fizyka naszych czasów natychmiast uderzy osobliwe podobieństwo do zjawiska załamywania się funkcji falowej (albo wektora czasu) w mechanice kwantowej. Przypadek (cokolwiek miałoby to znaczyć). Zwolennicy najróżniejszych kierunków ezoterycznych, okultystycznych, filozoficznych albo religijnych - od hermetyków do wyznawców lodowej kosmogonii Horbigera -reprezentują pogląd, że człowiek jest nierozłącznie związany z wszechświatem. Wszystko z wszystkim się wiąże i oddziałuje na siebie nawzajem. Procesy kosmiczne mają odpowiedniki na Ziemi, nie wyłączając mikrokosmosu cząsteczek, a nawet tańca fal cząstek elementarnych. „Jak w górze, tak na dole", czytamy u Hermesa Trismegistosa i w Księdze Zohar. Dziwnym zrządzeniem losu naukowcy naszego stulecia, wśród nich Albert Einstein, wysunęli tezę, że istotnie każda cząstka elementarna w kosmosie w niewytłumaczalny sposób i z szybkością większą od szybkości światła komunikuje się z każdą inną cząstką. Nawet jak na Einsteina jest to śmiałe stwierdzenie. Inni uczeni, jak choćby John S. Bell, podążyli tym tropem, tworząc np. teorię „kosmicznego kitu". No cóż, teorie. W grudniu 1982 r. fizycy Alain Aspect, J. Dalibard i G. Roger dowiedli praktycznie słuszności tej abstrakcyjnie matematycznej koncepcji wprost ezoterycznych powiązań wszystkiego ze wszystkim. Jak w górze, tak na dole.

hjdbienek : :
lut 26 2009 W poszukiwaniu „rozleglejszej wiedzy"...
Komentarze: 0

Nauka jest budowlą wzniesioną z faktów, podobnie jak dom jest budowlą wzniesioną z cegieł; jednak samo nagromadzenie faktów ma równie mało wspólnego z nauką, co sterta cegieł z domem. Z pewnością jest trudno - i z każdym dniem coraz trudniej - nadać sens swemu życiu albo w ogóle odkryć jakiś sens w świecie. Palące pytanie: „Po co właściwie to wszystko?", albo zostaje bez odpowiedzi, albo skłania do udzielania odpowiedzi tak różnych, że prawie nie sposób ich ze sobą pogodzić. Jedynym stałym punktem naszego bytu jest - jak się zdaje - potrzeba odkrycia takiego punktu. Innymi słowy, takiej wizji świata, która się „na coś zda". Czysta nauka nie jest przy tym zbyt pomocna. Co gorsza, jak się zdaje, woła ona gromkim głosem „Stój!" wobec każdej myśli zmierzającej w „niepoważnym" kierunku, zawsze gotowa do popierania czystego materializmu argumentami zimnymi jak lód i jasnymi jak szkło. Jak się rzekło, tak się tylko wydaje. Naprawdę bowiem obraz wszechświata według dzisiejszego stanu nauk przyrodniczych jest jeszcze bardziej dziwny, niż zawsze się obawialiśmy, ani o włos bardziej konkretny od reinkarnacji, aury czy karmy. Jedyna różnica polega prawdopodobnie na tym, że zjawiska fizyczne dają się wyrazić metodami matematycznymi, ezoteryczne nie; ale to już wszystko. Przyznał to nie kto inny tylko sam Albert Einstein już wiele dziesiątków lat temu. Powiedział on: „Pojęcia i podstawowe prawa, na których opiera się teoria, są dowolnymi wytworami ducha człowieka, których nie da się usprawiedliwić ani naturą ducha ludzkiego, ani w żaden inny sposób a priori. Jeśli twierdzenia matematyki odnoszą się do rzeczywistości, nie są pewne; a jeśli są pewne, nie dotyczą rzeczywistości". Można to wyrazić w bardziej prowokujący sposób: Coś może być dokładnie takie, jakim się nam przedstawia, albo dokładnie na odwrót. Wiedzieć nie będziemy tego nigdy. Fizyka jest nauką elementarną, być może najbardziej elementarną ze wszystkich nauk. Jej podstawowa teza o niepoznawalności „rzeczy samej w sobie" powinna właściwie obowiązywać we wszystkich dziedzinach - od historii do archeologii, od biologii do medycyny, od teorii ewolucji do psychologii itd. Czy powinniśmy zatem wyrzucić wiedzę odziedziczoną po ojcach jak zbędny balast i zastąpić ją czymś innym? Nie, nie powinniśmy tego robić. Oznaczałoby to bowiem tylko zamianę jednego poddaństwa na inne. Bardziej sensowne jest odrzucenie przeświadczenia, że nie może istnieć to, co istnieć nie powinno, i zastanowienie się nad tym, co istnieje de facto (jeśli nawet sprzeciwia się to utartym koncepcjom nauki). Prawdopodobnie istnieje niewidzialna historia (tak zatytułowała Margret Boveri, niemiecki entomolog, drugą część swego obszernego dzieła historycznego pt. Der Verrat im 20. Jahrhundert), niewidzialna nauka, istnieją niewidzialne społeczeństwa, niewidzialne istoty, niewidzialne siły i niewidzialne struktury wszelkiego rodzaju. Krótko mówiąc, istnieje niewidzialna - inna - rzeczywistość, która nam się objawia jedynie w postaci maleńkich elementów puzzli. Każdy z nas ma dostęp do innych elementów i konstruuje z nich inny obraz kryjącej się za nimi rzeczywistości. (Nowoczesna fizyka kwantowa nie mówi zresztą niczego innego.) Teraz pozostaje jeszcze tylko krytyczne pytanie: Czy istnieją takie elementy, z których można złożyć rzeczywistość fantastyczną? Istnieją. Oczywiście, nie są one uporządkowane i starannie poukładane, przypominają raczej kolorowe kule dokładnie wymieszane w worku. Jednak także beznamiętne przyrodoznawstwo nie jest w stanie zaproponować mniej chaotycznej wizji kosmosu, przeciwnie, stokroć bardziej dziwaczną. „Słowem się tnie jak ostrza świstem"*, zauważa Mefistofeles w pierwszej części Fausta Goethego, zwracając się pośrednio do każdego, kto jest rzecznikiem większej - w ostatecznym sensie także ezoterycznej - prawdy, aby zaprezentował fakty. Spróbujmy zatem walczyć faktami w obronie tej wizji świata. Jest to możliwe, ale nie takie proste. Punkty wyjścia można znaleźć wszędzie i nigdzie. Pełen chaosu jest już świat widzialny, „oficjalny". Dlatego najlepiej chyba będzie nawet się nie zbliżać do ukrytej Drugiej Rzeczywistości, posługując się mechanistycznym porządkiem choćby Izaaka Newtona (który i w oczach uznanej nauki w specjalnych dziedzinach odsłużył już swoje). Zamiast tego rozłóżmy najróżnorodniejsze odłamki ukrytej rzeczywistości równoległej. Rzeczywistości, która wyraźnie kłóci się ze znaną nam oficjalną wersją (czy to w historii, w działalności badawczej, czy gdzie indziej). Jeśli będziemy patrzeć bez uprzedzeń, to tu i ówdzie zwrócą naszą uwagę sprzeczności; rozbieżności między prostoliniowym, przyczynowym i odartym z tajemnicy światopoglądem rodem z podręcznika a tym, co zdaje się dziać „tam, na zewnątrz".

hjdbienek : :
lut 26 2009 Rzeczywistość jest fantastyczna.
Komentarze: 0

Profesor Cesare Lambroso połamał sobie dosłownie zęby usiłując rozgryźć zagadkę pewnej dziewczyny, która widziała uszami, a zmysł powonienia miała w brodzie albo w piętach; podobnie jak innej kobiety, poddanej doświadczeniom, która z uporem twierdziła, że widzi 33 robaki we własnych jelitach. W czasie przeprowadzonej operacji wydobyto z niej dokładnie 33 robaki. Źródłem podobnych frustracji była pewna pani nazwiskiem Friedericke Hauffe, której lekarz Justinus Kerner przez trzy lata daremnie starał się dociec, jakie sztuczki stosuje jego pacjentka, kiedy czyta książki, rozłożone na własnym brzuchu, zwrócone pismem w dół. Takich i podobnych przykładów jest bez liku. Ani bezlitosne światło nauki, ani chłodny racjonalizm nie są w stanie spowodować ich zniknięcia. Nawet ucieczka na podejrzane tereny peryferyjne, jak parapsychologia, nie daje możliwości choćby tylko zaklasyfikowania niepożądanych faktów. Sromotną klęską kończą się więc próby wyjaśnienia niewytłumaczalnych przypadków prekognicji przez nieco mniej dziwaczną telepatię. Spotkanie Churchilla z chiromancją trzeba rozpatrywać na innej płaszczyźnie. Podobnie jak przypadek pewnego muzyka, który jadąc taksówką przez Bayswater Road w Londynie nagle wiedział, że za niecałą minutę inna taksówka zderzy się z jego pojazdem. Nawet gdyby przechwycił on myśli sprawcy wypadku, to i tak nie mogła być w nich zawarta wiadomość o przyszłym zderzeniu (wtedy sprawca raczej uniknąłby spotkania ze swoim blaszanym vis a vis). Odpowiedzi na pytanie o istotę tych dziwnych zdarzeń można znaleźć jedynie w ramach poszerzonego obrazu świata. W uzyskaniu całościowej wizji świata przeszkadzają nam prawdopodobnie nie tyle ograniczenia narzucone przez naturę, co raczej nasza własna mała wiara. Amerykański psycholog i lekarz William James (1842-1910, starszy brat pisarza Henry Jamesa) eksperymentując z gazem rozweselającym stwierdził, że nasza normalna świadomość na jawie jest tylko szczególną formą świadomości, gdy tymczasem wokół nas czają się niezliczone formy całkiem innej świadomości. Niejedno przemawia za tym, że nasz rozwój, czy raczej ewolucja, sprawia, iż coraz głębiej wrastamy w tę świadomość. Nawet zakres naszego widzenia barw jeszcze dwa tysiące lat temu był mniejszy niż dziś. Arystoteles mówił o trójbarwnej tęczy, podobnie Ksenofanes. Homer nie rozróżniał barwy morza i wina, a Demokryt, twórca pojęcia atomu, musiał się zadowalać barwą czarną, białą, czerwoną i żółtą. W języku praindoeuropejskim w ogóle nie występują nazwy kolorów. Wszystkie barwy, których ludzie antyku w przeciwieństwie do nas nie byli w stanie postrzegać, istniały także dwa tysiące lat temu. Ksenofanes i inni słynni myśliciele nic o nich nie wiedzieli, mogli - co najwyżej - przeczuwać ich istnienie. Nieodparcie nasuwa się analogia, którą wyraża pytanie: Co jeszcze tam „na zewnątrz" pozostaje do dziś nieuchwytne dla naszych zmysłów? Nie dość na tym; czy mamy możliwość przekroczenia progu obszerniejszej rzeczywistości, a jeśli tak, to w jaki sposób tego dokonać? Dr K. Szamburnanda, gubernator Rajasthan i nauczyciel sanskrytu i jogi, jest przekonany, że możemy się uwolnić z pęt jednostronnego ukierunkowania na zaspokajanie popędu, uważanego na Zachodzie za treść życia. Nie ulega kwestii, że nie jest to łatwe przedsięwzięcie; sprawa nie jest jednak beznadziejna, jeśli zna się drogę albo sądzi, że ją zna. Wiedza ezoteryczna mogłaby być jedną z takich dróg, może nawet tą właściwą. Coraz więcej ludzi wyznaje dziś pogląd, że wiedza ezoteryczna pozwoli im wejść zarówno w regiony ukryte w nas samych, jak i znajdujące się tam „na zewnątrz". Obecny wzrost popularności wiedzy ezoterycznej pod wieloma względami wynika z poczucia zagubienia w naszej zmechanizowanej, wyzutej z głębszych treści teraźniejszości. Takie stwierdzenie jednak niczego naprawdę nie wyjaśnia, a już najmniej dotyka istoty wiedzy ezoterycznej, która bynajmniej nie jest przebrzmiała. Kto poważnie zajmuje się myślą ezoteryczną i ezoterycznymi fenomenami, ten stwierdzi, że cofa się jedynie chronologicznie; jeśli zaś idzie o osobiste horyzonty, postępuje naprzód, ku szerszej wizji świata, która prawdopodobnie była bliższa generacjom naszych przodków niż dzisiejszych skomputeryzowanych specjalistów. Pragniemy się zmierzyć z ową inną wiedzą, z której zawsze mogliśmy czerpać i z której czerpali ezoterycy wszystkich epok. Zachowując nastawienie pozytywne, ale nie bezkrytyczne, rzeczowe, ale bez klapek na oczach, wybiegając śmiało myślą naprzód, ale bez popadania w bezpodstawne spekulacje, chcemy doprowadzić do spotkania tego, co prastare i rewolucyjnie nowe... W trakcie moich wysiłków nad opracowaniem (z konieczności wybiórczego) całościowego obrazu wiedzy ezoterycznej, sam nauczyłem się takich rzeczy, których przedtem nie przeczuwałem; zapragnąłem więc, aby czytelnik uczestniczył w tej stopniowej ewolucji. Aby podobnie jak ja poczuł tchnienie innej, obszerniejszej rzeczywistości, gdy choćby tylko trochę uniesie się zasłona skrywająca misterium świata, pozwalając przeczuć to coś więcej poza jedzeniem i piciem, rozmnażaniem się i zabijaniem, życiem i umieraniem, co od tysiącleci wypełnia życie Homo sapiens. Stan otaczającego nas świata pokazuje, że rosnącej w lawinowym tempie górze wiedzy odpowiada co najwyżej pagórek mądrości (czy raczej trudna do zauważenia wypukłość terenu). Osobliwe, że jesteśmy jeszcze z tego dumni. Pielęgnowane przez całe pokolenia przekonanie, że natura jest wielkim, bijącym sercem, a każde zdarzenie ma w niej swoje znaczenie i wiąże się z wszystkimi innymi zdarzeniami, zostało zarzucone, a ignorancję czczono jako postęp. Dopiero w naszym stuleciu znowu zmienia się sposób myślenia - albo wraca dawniejszy. Dziewiętnastowieczni naukowcy odrzucili jako śmieszny pogląd, jakoby istniał związek między znakami na niebie a zdobyciem Anglii przez wikingów w roku 1066, co wyrażają 72 sceny słynnego gobelinu z Bayeux w Calvados w Normandii. Dziś z równań nowej fizyki wyłania się „gobelin przestrzeni i czasu", obejmujący cały wszechświat, człowieka i kosmos, przestrzeń i czas, wczoraj, dziś i jutro. Jeśli wymieniamy całkiem konkretny gobelin jednym tchem z „gobelinem" matematycznej abstrakcji, to mamy do czynienia tylko z grą słów, której nie należy brać na serio. Natomiast bardzo serio należy traktować myśl, która jest w tym zawarta: wielusetletni rozłam między mechanistyczną, naukową a duchowo-filozoficzną wizją świata nie tylko przestał się pogłębiać, ale nawet zapoczątkowano jego przezwyciężenie. Trzeba było zdać sobie sprawę, że rozdrabnianie wiedzy na poszczególne dyscypliny prowadzi donikąd. Ostatecznym jego rezultatem byłby „absolutny specjalista", który wie wszystko o niczym. Wniosek ten nie jest tak nowoczesny, jak by się zdawało. Zawsze istnieli naukowcy, którzy umieli wzrokiem sięgać ponad przegródkami i domyślali się pod powierzchnią rzeczy czegoś więcej niż tylko sprężyn, kół zębatych i dźwigni. O wiele dłużej jednak istnieje wiedza ezoteryczna i jej wyznawcy. Na ich sztandarach była wypisana całość i harmonia. Nigdy nie próbowali rozkładać wielkiej tajemnicy świata na małe tajemnice nadające się do zaszufladkowania, ponieważ wiedzieli, że nie jest to możliwe. Nigdy nie dręczył ich przymus konkretności, jeśli nie była ona możliwa. Tego rodzaju sztuczki pozostały domeną trzeźwego przyrodoznawstwa, które próbowało je stosować aż do naszego stulecia, niczym sprzedawca obuwia, który chce w sposób rzeczowy uzasadnić, że modne buty są wewnątrz większe niż na zewnątrz. Podobne starania należą do przeszłości. Dzisiejszą naukową wizję świata można z całą słusznością określić jako mistyczną; albo ezoteryczną. Poznamy ją i przekonamy się, że wiedza ezoteryczna nie ulega przez to demistyfikacji, ale zostaje umocniona. Takie właśnie olśnienie przeżyłem i odzwierciedlam je tutaj. Pragnę przedstawić wiedzę ezoteryczną w jej podstawowych zarysach, przekazać własne wnioski, udzielić praktycznych wyjaśnień i wskazówek i prześledzić ukrytą nić przewodnią tej wiedzy. Nie mam zamiaru wysuwać żadnych dogmatycznych twierdzeń, uznawać czegokolwiek za ostateczny kształt mądrości ani jakiejkolwiek sprawy za załatwioną raz na zawsze. Ostatnie słowo należy do czytelnika. To jemu ukaże swą zawartość ezoteryczny róg obfitości, dla niego ezoterycy i okultyści wyjdą przed kurtynę, od niego będzie zależało, czy zechce przyjąć wiedzę ezoteryczną jako pomoc w życiu i/lub sposób pojmowania świata i poznać teorię magii. Paleta tematów jest bogata i fascynująca. Komu trudno się rozstać z klapkami na oczach, tego ostrzegamy - niespodzianki są nieuniknione. Ten jednak, komu skrajny materializm z jego alternatywą albo-albo zawsze wydawał się podejrzany, znajdzie tu potwierdzenie. Nie musimy już decydować się na jedną z dwóch ewentualności: albo bezpośrednie przeżywanie świata, albo intelektualna analiza. Nie ma bowiem między nimi różnicy. Świat wewnętrzny i zewnętrzny łączą mosty i wystarczy tylko na nie wejść. Wiele z nich jest ezoterycznej natury, może nawet wszystkie, kto wie. W każdym razie jednak wiedza ezoteryczna wskazuje drogę ku lepszemu zrozumieniu naszego bytu, a nierzadko ku osobistemu spełnieniu w życiu. Z pewnością jest ona w stanie rozbudzić uśpiony w nas potencjał, a może nawet wyprzedzić dalszy rozwój człowieka; może sprawić, że ten rozwój dokona się w ciągu kilku lat studiów i indywidualnych ćwiczeń w poszerzaniu własnej świadomości. Takie jest w każdym razie moje zdanie. Ostatecznie czytelnik zdecyduje, czy je podzieli i w jakiej mierze. Chciałbym w tym miejscu prosić go o wyrozumiałość, jeśli z czymś się nie zgodzi albo boleśnie odczuje brak czegoś.

hjdbienek : :
lut 25 2009 Ukryte rzeczywistości
Komentarze: 0

Przywykliśmy już do tego, że wielu pojęć używa się, jak komu wygodnie. Jakże często słyszy się o miłości, wierności, przyjaźni, lojalności, moralności i temu podobnych sprawach i jak rzadko słowa te pokrywają się z rzeczywistością. Ale najbardziej lekkomyślnie nadużywane jest prawdopodobnie pojęcie tajemnicy. Czemuż to nie nadaje się rangi tajemnicy, gdy tymczasem największa ze wszystkich tajemnic stale nas otacza: jest nią świat. Przychodzimy na ten świat, dorastamy, wykonujemy różne zawody, przeżywamy chwile szczęścia i nieszczęścia, starzejemy się i znowu ten świat opuszczamy. I wszystko załatwione, prawda? Niektórzy ludzie sądzą inaczej. John Quincy Adams, osiemdziesięcioletni były prezydent USA, w 1848 r. spotkał na ulicy w Bostonie przyjaciela. „Dzień dobry - powiedział przyjaciel - jakże się dzisiaj miewa Quincy Adams?" „Dziękuję - odrzekł były prezydent - John Quincy Adams ma się doskonale. Ale dom, który obecnie zamieszkuje, chyli się do upadku. Chwieje się, fundamenty się kruszą, ząb czasu zdołał go już prawie całkiem zniszczyć. Dach przecieka, ściany się walą i lada podmuch wiatru może go przewrócić. Stare domostwo prawie już nie nadaje się do mieszkania i sądzę, że John Quincy Adams wkrótce będzie musiał się z niego wynieść. Ale sam John Quincy Adams ma się świetnie". Szósty prezydent Stanów Zjednoczonych zmarł 23 lutego 1848 r. John Quincy Adams opuścił swoje stare domostwo i uczynił to pełen ufności, choć nie mógł - jak my wszyscy -mieć żadnego konkretnego wyobrażenia o tym, co go czeka. Czy taka postawa, jaką prezentował John Quincy Adams, musi wyrastać wyłącznie z osobistych przekonań? Nie sądzę. Tak się składa, że żyjemy w fantastycznej rzeczywistości, w której to, co niesłychane, jest na porządku dziennym, a to, co zupełnie nie do wiary, wydaje się możliwe. Istotnie, niezmiernie zwodnicza jest tak zwana moc dowodowa rzeczy, „które są poza dyskusją". Być może jednak trzeba o nich dyskutować, mimo że w pierwszej chwili wydaje się to niedorzeczne. Winston Churchill, późniejszy premier Wielkiej Brytanii, w młodych latach wysoko cenił umiejętność wróżenia z ręki pewnej Cyganki; pewnego dnia jednak uznał przepowiednię tej kobiety za nazbyt absurdalną. Churchill odwiedził Cygankę wraz z kilkoma młodymi oficerami brytyjskimi. Wróżka jednak przesadziła z jasnowidztwem, na widok bowiem dłoni każdego z oficerów wołała: „Linia życia się teraz urywa, to straszne!" Młodzi ludzie się śmiali, a Churchill był poirytowany. Oficerowie ci należeli przecież do najróżniejszych formacji wojskowych i nic ich ze sobą nie łączyło, a mimo to wszyscy mieli wkrótce zginąć? Cóż to za pełne grozy bzdury. Ale to wcale nie były bzdury. Przepowiednia ta miała miejsce w 1914 r. W przededniu pierwszej wojny światowej. Żadnemu z obecnych tam oficerów nie było dane przeżyć pierwszego roku wojny.

hjdbienek : :
lut 25 2009 Swoboda wyboru
Komentarze: 0

A co powiesz o ludziach, którzy najwidoczniej lubią cierpieć? Mam przyjaciółkę, której facet fizycznie nią poniewiera, a jej poprzedni związek był pod tym względem podobny. Dlaczego ona wybiera takich mężczyzn i czemu nie chce wycofać się z obecnego układu? Dlaczego tak wiele osób wybiera ból? Wiem, że czasownik „wybierać" to jedno z ulubionych słów Ery Wodnika, ale w tym kontekście wydaje się ono trochę nie na miejscu. Mylące jest twierdzenie, że ktoś „wybrał" zaburzony związek czy inną negatywną sytuację. Żeby wybrać, trzeba być świadomym, i to bardzo. Bez świadomości nie masz wyboru. Pojawia się on przed tobą dopiero wtedy, kiedy wyzbywasz się utożsamienia z umysłem i jego wytrenowanymi zagraniami, czyli stajesz się obecny. Póki do tego nie dojdziesz, jesteś - w sensie duchowym - nieświadomy: ulegasz przymusowi myślenia, odczuwania i działania zgodnego z tresurą, którą przeszedł twój umysł. Właśnie dlatego Jezus powiedział: „Wybaczcie im, albowiem nie wiedzą, co czynią". Nie ma to nic wspólnego z konwencjonalnie pojmowaną inteligencją. Znałem wielu bardzo inteligentnych i wykształconych ludzi, którzy byli zarazem całkowicie pozbawieni świadomości, bez reszty utożsamieni z własnym umysłem. Gdy rozwoju umysłowego i gromadzenia wiedzy nie równoważy proporcjonalny do nich wzrost świadomości, istnieje ogromne ryzyko, że człowiek będzie nieszczęśliwy i ściągnie na siebie katastrofę. Twoja przyjaciółka tkwi w związku z mężczyzną, który nią pomiata, i nie jest to pierwszy tego rodzaju związek w jej życiu. Dlaczego? Z powodu braku wyboru. Posłuszny musztrze, której poddano go w przeszłości, umysł zawsze stara się odtworzyć coś, co już zna - coś swojskiego. Niechby nawet bolało, byle by było swojskie. Umysł zawsze lgnie do rzeczy znajomych. Nieznane jest niebezpieczne, ponieważ nie podlega władzy umysłu. Właśnie dlatego nie lubi on obecnej chwili i ją ignoruje. Gdy obecna chwila dociera do świadomości, powstaje luka nie tylko w umysłowym nurcie, lecz także w kontinuum, które stanowią przeszłość i przyszłość. Wszystko, co naprawdę nowe i twórcze, może przyjść na ten świat jedynie przez tę lukę -jasną przestrzeń, mieszczącą w sobie bezmiar możliwości. Może więc twoja przyjaciółka w wyniku utożsamienia z umysłem odtwarza wyuczony niegdyś schemat, zgodnie z którym intymności nieodłącznie towarzyszy brutalność. Albo odgrywa wpojony jej we wczesnym dzieciństwie scenariusz, wedle którego niewiele jest warta i należy jej się wyłącznie kara. Możliwe też, że żyje w znacznej mierze za pośrednictwem ciała bolesnego, ono zaś nieustannie szuka kolejnych dawek bólu, żeby nimi się karmić. Jej mężczyzna postępuje tymczasem według własnych bezwiednych schematów, które zazębiają się ze schematami twojej przyjaciółki. Oczywiście sama stwarza ona sobie całą tę sytuację, ale czym lub kim jest to ,Ja", które dokonuje owego dzieła stworzenia? Wyniesioną z przeszłości, myślowo-emocjonalną kliszą, niczym więcej. Po co wywoływać z tej kliszy jakieś „ja"? Jeśli mówisz przyjaciółce, że sama wybrała ten stan czy też układ, wpędzasz ją w jeszcze głębsze utożsamienie z umysłem. Ale czy naprawdę jest ona właśnie tą umysłową kliszą? Czy ta klisza stanowi jej prawdziwe jestestwo? Czy prawdziwa tożsamość twojej przyjaciółki bierze się z przeszłości? Naucz przyjaciółkę, w jaki sposób może stanąć za własnymi myślami i emocjami jako obserwatorka, przytomny świadek. Opowiedz jej o ciele bolesnym i o tym, jak można się od niego uwolnić. Naucz ją świadomości ciała wewnętrznego. Pokaż, w czym tkwi sens obecności. Gdy tylko uda jej się dotrzeć do potęgi teraźniejszości, a więc wyrwać się spod władzy przeszłości i jej wytrenowanych wzorców, zyska nareszcie swobodę wyboru. Nikt nie wybiera zaburzeń, konfliktu, bólu. Nikt nie w y b i e r a obłędu. Przydarzają ci się one tylko dlatego, że jesteś nie dość obecny, aby rozpuścić przeszłość - masz w sobie za mało światła, aby rozproszyć mrok. Nie jesteś naprawdę tutaj. Jeszcze nie całkiem się przebudziłeś. Tymczasem więc twoim życiem kieruje tresowany umysł. Jeśli jesteś jedną z wielu osób, które mają zadawniony żal do rodziców, jeśli po dziś dzień chowasz urazę o coś, co rodzice zrobili lub czego zaniechali, znaczy to, że nadal tkwisz w przeświadczeniu, jakoby mieli oni swobodę wyboru i mogli postąpić inaczej, ale nie chcieli. Na pozór zawsze wydaje się, że ludzie mogą wybierać, lecz to czyste złudzenie. Póki twoim życiem kieruje umysł, podążający głęboko wyjeżdżoną koleiną, póki jesteś swoim umysłem, jaki masz wybór? Żadnego. Przecież tak naprawdę wcale cię tu nie ma. Utożsamienie z umysłem to stan mocno zaburzony, rodzaj obłędu. Prawie wszyscy w mniejszym lub większym stopniu cierpią na tę chorobę. Lecz gdy sobie uświadomisz, na czym ona polega, natychmiast ulatniają się wszelkie pretensje. Jak można mieć komuś za złe to, że jest chory? Jedynym stosownym odzewem będzie współczucie. Czyli nikt nic jest odpowiedzialny za to, co robi? Nie podoba mi się ta koncepcja. Jeśli kieruje tobą umysł, to mimo braku wyboru poniesiesz konsekwencje własnej nieświadomości i przysporzysz światu cierpienia. Będziesz dźwigać brzemię lęku, konfliktów, problemów, bólu. Stworzone w ten sposób cierpienie prędzej czy później przemocą wtrąci cię w świadomość. To, co mówisz o swobodzie wyboru, odnosi się też zapewne do zdolności wybaczania. Człowiek musi osiągnąć pełną świadomość i poddać się, zanim zdoła wybaczyć. Słowo „wybaczenie" używane jest od dwóch tysięcy lat, ale większość ludzi nadaje mu bardzo wąski sens. Nie możesz naprawdę wybaczyć sobie ani innym, póki czerpiesz z przeszłości poczucia Ja". Dopiero gdy dotrzesz do potęgi teraźniejszości, która jest twoją własną potęgą, potrafisz autentycznie wybaczyć. Przeszłość traci wtedy moc, a ty głęboko sobie uświadamiasz, że nic, co w życiu zrobiłeś lub tobie zrobiono, nie zdoła choćby najlżejszym muśnięciem dotknąć promiennej istoty tego, kim jesteś. Cała idea wybaczenia staje się wówczas zbędna. A jak dotrzeć do tego poziomu świadomości? Kiedy poddajesz się temu, co j e s t, a tym samym stajesz się w pełni obecny, przeszłość traci wszelką moc. Przestaje ci być potrzebna. Kluczem jest obecność, teraźniejszość. A po czym poznam, że już się poddałem? Po tym, że przestanie ci się nasuwać to pytanie.

hjdbienek : :
lut 24 2009 Droga krzyżowa
Komentarze: 0

Wiele osób twierdzi, że odnalazło Boga poprzez głębokie cierpienie. Używane w tradycji chrześcijańskiej określenie „droga krzyżowa" ma chyba ten właśnie sens. Przecież tym właśnie tutaj się zajmujemy. Mówiąc ściśle, ludzie ci nie odnaleźli Boga poprzez cierpienie, póki bowiem człowiek cierpi, znaczy to, że stawia opór. Odnaleźli Go zatem dzięki poddaniu - całkowitej zgodzie na to, co j e s t, do której to wielkie cierpienie ich zmusiło. Widocznie na jakimś poziomie uświadomili sobie, że sami tworzą własny ból. W jaki sposób stawiasz znak równości między poddaniem a odnalezieniem Boga? Skoro opór i umysł są od siebie nieodłączne, zaprzestając oporu - poddając się - kładziesz kres władzy umysłu nad tobą; zrzucasz z tronu uzurpatora, który się pod ciebie podszywa; obalasz fałszywego bożka. Ulatniają się wszelkie osądy i cały negatywizm. Otwiera się wtedy sfera Istnienia, którą dotychczas przesłaniał umysł. Nagle pojawia się w tobie wielki, cichy bezruch, niezgłębiony spokój. W spokoju tym trwa wielka radość. A w tej radości - miłość. A już w najskrytszym rdzeniu - to, co święte, niezmierzone. To, czego nazwać nie sposób. Nie nazywam tego doświadczenia „odnalezieniem Boga", jak bowiem można odnaleźć coś, czego nigdy się nie utraciło - samo życie, którym jesteś? Słowo „Bóg" ma zbyt wąski sens - nie tylko z powodu tysięcy lat wypaczeń i nadużyć, jakim je poddawano, lecz i dlatego, że zdaje się kryć za nim jakiś odrębny byt, który nie jest tobą. Tymczasem Bóg jest samym Istnieniem, nie zaś istotą. Nie ma tu żadnej relacji podmiotowo-przedmiotowej, żadnej dwoistości, żadnego rozziewu między tobą a Bogiem. Świadomość, że Bóg istnieje, to najbardziej naturalne zjawisko pod słońcem. Zdumiewające i niezrozumiałe wydaje się nie tyle to, że człowiek zdolny jest uświadomić sobie istnienie Boga, ile właśnie fakt, że go sobie n i e uświadamia. Drogą krzyżową, o której wspomniałeś, wiedzie stary - do niedawna zresztą jedyny - szlak ku oświeceniu. Ale nie bagatelizuj tego podejścia ani nie lekceważ jego skuteczności. Nadal się ono sprawdza. Droga krzyżowa polega na całkowitym odwróceniu wartości. Oto bowiem najgorsza rzecz w życiu - twój krzyż - okazuje się najlepszą, jaka kiedykolwiek ci się przydarzyła, gdyż zmusza cię do poddania, do „śmierci", każe ci stać się niczym, stać się jak Bóg, ponieważ Bóg także jest niczym. Dla nieświadomej większości ludzi droga krzyżowa pozostaje w dzisiejszych czasach drogą jedyną. Sporo muszą jeszcze wycierpieć, aby się przebudzić, a zanim oświecenie stanie się zjawiskiem masowym, zapewne nastąpią straszliwe kataklizmy. Ponieważ w procesie tym odzwierciedla się działanie pewnych uniwersalnych praw, którym podlega wzrost świadomości, niejednokrotnie przepowiadali go rozmaici wizjonerzy. Opisany został między innymi w Księdze Objawienia, czyli Apokalipsie, choć oprawiono go tam w trudno zrozumiałą, chwilami wręcz hermetyczną symbolikę. Cierpienia nie zsyła zaś ludziom Bóg, lecz sami zadają je sobie, a także bliźnim; jest ono także dziełem pewnych mechanizmów obronnych, którymi ziemia jako żywy, inteligentny organizm posłuży się, aby uchronić się przed nawałą ludzkiego szaleństwa. Na świecie przybywa jednak ludzi, którzy osiągnęli już taki poziom świadomości, że nie muszą dalej cierpieć, zanim doznają oświecenia. Bardzo możliwe, że należysz do ich grona. Oświecenie wycierpiane - osiągnięte na drodze krzyżowej - dokonuje się w ten sposób, że do królestwa niebieskiego zostajesz wtrącony siłą, chociaż gryziesz i kopiesz. W końcu się poddajesz, ponieważ ból staje się nieznośny, ale zanim to nastąpi, może cię boleć bardzo, bardzo długo. Gdy natomiast świadomie wybierasz oświecenie, wyzbywasz się przywiązania, które dotychczas wiązało cię z przeszłością i przyszłością, a twoje życie ogniskuje się odtąd w teraźniejszości. Znaczy to, że przytakujesz temu, co jest. Ból przestaje ci być potrzebny. Jak sądzisz, ile czasu musi jeszcze minąć, zanim zdołasz powiedzieć: „Nie będę już przysparzał bólu, nie będę przysparzał cierpienia"? Jak długo jeszcze musi cię boleć, zanim podejmiesz tę decyzję? Jeśli wydaje ci się, że potrzebujesz więcej czasu, to owszem, dostaniesz go - a wraz z nim więcej bólu. Czas i ból tworzą nierozłączną parę.

hjdbienek : :
lut 23 2009 Cierpienie w spokój przeistoczone
Komentarze: 0

Czytałem o pewnym starogreckim stoiku, który na wieść o tym, że jego syn zginął w wypadku, stwierdził: „Wiedziałem, że nie jest nieśmiertelny". Czy na tym właśnie polegać ma poddanie? Jeśli tak, to ja go nie chcę. W pewnych sytuacjach wydaje się nienaturalne i nieludzkie. Brak kontaktu z własnymi uczuciami nie jest poddaniem. Nie wiemy jednak, w jakim stanie ducha grecki filozof wypowiedział te słowa. Niekiedy nawet w sytuacji granicznej człowiek nadal nie potrafi zaakceptować teraźniejszości. Ale zawsze ma przed sobą jeszcze jedną szansę. Pierwsza szansa tkwi w tym, żeby w każdej chwili poddawać się rzeczywistości, jaką chwila ta z sobą niesie. Skoro wiesz, że tego, co j e s t, nie da się odczynić (ponieważ właśnie to, a nie co innego już j e s t), przytakujesz temu, co j e s t, lub godzisz się z brakiem czegoś, czego nie ma. Potem robisz to, co zrobić musisz, bo tak akurat nakazuje sytuacja. Jeśli trwasz w tym stanie zgody, nie przysparzasz światu ani odrobiny negatywizmu, cierpienia, nieszczęścia. Żyjesz, nie stawiając oporu, obdarzony łaską i lekkością, wolny od wszelkich zmagań. Ilekroć ci się to nie udaje, ilekroć pozwalasz przeminąć nadarzającej się sposobności -już to dlatego, że nie jesteś jeszcze wystarczająco świadomy i obecny, aby zapobiec zbudzeniu się w tobie jakiegoś rutynowego, bezwiednego oporu, już to z tej przyczyny, że sytuacja, z którą masz do czynienia, jest zanadto skrajna, abyś potrafił w jakimkolwiek stopniu ją zaakceptować - stwarzasz ból. Na pozór może się wydawać, że stwarza go sytuacja, lecz w gruncie rzeczy sprawcą jesteś ty sam, a raczej twój opór. I właśnie wtedy znowu masz szansę się poddać. Skoro nie umiesz pogodzić się z tym, co się dzieje na zewnątrz, zgódź się na to, co tkwi w tobie samym. Skoro nie możesz zaakceptować stanu zewnętrznego, zaakceptuj wewnętrzny. Innymi słowy: nie wzbraniaj się przed bólem. Pozwól mu zaistnieć. Poddaj się żalowi, rozpaczy, lękowi, osamotnieniu - cierpieniu we wszelkich postaciach. Obserwuj je, nie opatrując go myślowymi etykietkami. Otwórz się przed nim. I zobacz, jak cud poddania przeistacza głębokie cierpienie w głęboki spokój. To właśnie jest twoje ukrzyżowanie. Pozwól, żeby stało się twoim zmartwychwstaniem i wniebowstąpieniem. Nie rozumiem, jak można poddać się cierpieniu. Sam przecież powiedziałeś, że bierze się ono z niezdolności do poddania. Jak więc poddać się niepoddaniu? Przestań na chwilę zajmować się poddaniem. Kiedy bardzo cię boli, wszelkie gadanie o nim tak czy owak wyda się pewnie czcze. Gdy bardzo cierpisz, masz zapewne największą ochotę uciec przed cierpieniem, zamiast mu się poddawać. Nie chcesz czuć tego, co czujesz. Czy można sobie wyobrazić bardziej normalną postawę? Ale nie ma ucieczki przed bólem, nie ma wyjścia. Owszem, jest wiele ucieczek pozornych - praca, alkohol, narkotyki, gniew, projekcje, tłumienie uczuć itd., lecz żadna nie uwalnia cię od bólu. Cierpienie zepchnięte w podświadomość wcale nie słabnie. Kiedy zapierasz się bolesnych emocji, zatruwają one wszystko, co robisz i myślisz, w tym także twoje związki z ludźmi. Rozsiewasz te emocje w postaci bijącej od ciebie energii, a inni ludzie podskórnie je odbierają. Jeśli są nieświadomi, mogą nawet poczuć nieodpartą chęć, żeby cię w ten czy inny sposób zaatakować lub zranić, albo ty sam ich zranisz, gdy utraciwszy świadomość, obarczysz ich winą za swój ból. Wszystko bowiem, co pokrewne jest wewnętrznemu stanowi człowieka, przyciąga on ku sobie i w swoim zachowaniu przejawia. Kiedy z czegoś nie daje się wyjść, zawsze jeszcze można przez to przejść. Nie odwracaj się więc od bólu. Spójrz mu w oczy. Poczuj go w całej pełni. Nie m y ś l o nim, tylko go poczuj! W razie potrzeby daj mu wyraz, ale nie komponuj bolesnego scenariusza. Skup się bez reszty na uczuciu, a nie na osobie, przygodzie czy sytuacji, która rzekomo je wywołała. Nie pozwól, żeby umysł wykorzystał ból, aby stworzyć sobie z niego tożsamość ofiary. Jeśli zaczniesz użalać się nad sobą i opowiadać ludziom o swojej tragedii, tym bardziej w niej ugrzęźniesz. Ponieważ nie da się uciec przed uczuciem, jedyna nadzieja zmiany tkwi w tym, żeby w nie wniknąć; bez tego nic się nie zmieni. Skup się więc wyłącznie na tym, co czujesz, i nie opatruj tego uczucia myślowymi etykietkami. Kiedy wnikasz w uczucie, bądź bardzo uważny. Z początku może się wydawać, że wkraczasz w jakiś mroczny, przerażający obszar, a gdy pojawi się chęć odwrotu, obserwuj ją, ale nie ulegaj jej. Nieustannie skupiaj uwagę na bólu, czując wszystko, co cię nachodzi: żal, lęk, zgrozę, samotność. Bądź czujny, bądź przytomny – obecny całym swoim Istnieniem, każdą komórką ciała. Dzięki temu w mrok wnosisz światło: płomień swojej świadomości. Na tym etapie kwestia poddania nie musi cię dłużej zaprzątać. Już się poddałeś. W jaki sposób? W pełni skupiona uwaga równa się pełnej akceptacji, poddaniu. Kiedy bez reszty na czymś się skupiasz, wykorzystujesz potęgę teraźniejszości, która jest potęgą twojej własnej obecności. Gdy zaś jesteś obecny, nie utrzyma się ani jedno ukryte gniazdo oporu. Obecność unicestwia czas, a bez niego nie przetrwa żadne cierpienie, nic negatywnego. Zgoda na cierpienie jest podróżą w śmierć. Spotykając się z głębokim bólem, pozwalając mu zaistnieć, uważnie weń wnikając — świadomie wkraczasz w śmierć. A kiedy już taką właśnie śmiercią umrzesz, stwierdzasz, że śmierci nie ma - nie ma więc czego się bać. Tylko ego umiera. Co by to było, gdyby któryś z promieni słonecznych zapomniał o swojej nierozerwalnej więzi ze słońcem i wmówił sobie, że musi walczyć o przetrwanie, stwarzając dla siebie niezależną od słońca tożsamość i kurczowo jej się czepiając? Czyż śmierć takiej ułudy nie byłaby ogromnym wyzwoleniem? Chciałbyś mieć lekką śmierć? Wolałbyś umrzeć bez bólu, bez męki? Jeśli tak, co chwila umieraj dla przeszłości i niech twoja obecność rozprasza swoim blaskiem to ciężkie, tkwiące w pętach czasu ,ja", o którym myślałeś, że jest prawdziwym tobą.

hjdbienek : :
lut 22 2009 W obliczu katastrofy
Komentarze: 0

Większość ludzi wciąż jeszcze tkwi w nieświadomości, a twardą skorupę ich ego strzaskać może jedynie krytyczna, graniczna sytuacja, zmuszając ich do poddania, a tym samym wyrywając ze snu. Sytuacje takie powstają, gdy wskutek jakiegoś kataklizmu, drastycznego przewrotu, głęboko przeżywanej straty czy innego rodzaju cierpienia cały twój świat nagle się wali i przestaje być zrozumiały. Jest to spotkanie ze śmiercią - fizyczną lub psychiczną. Umysł egotyczny, stwórca tutejszego świata, obraca się w ruinę. Z popiołów starego może się wtedy wyłonić świat nowy. Nie ma oczywiście żadnej gwarancji, że nawet i sytuacja graniczna spełni to zadanie, zawsze jednak istnieje szansa. U niektórych ludzi sytuacje graniczne jedynie wzmagają opór przed tym, co j e s t, a wtedy zaczyna się droga przez piekło. Inni poddają się tylko częściowo, lecz to już wystarcza, żeby zyskali nieznaną im wcześniej głębię i pogodę ducha. Gdy odpadnie choćby część skorupy ego, przez powstałą w ten sposób szczelinę może błysnąć odrobina promiennego spokoju, ukrytego za barierą umysłu. Dzięki sytuacjom granicznym zdarza się wiele cudów. Niektórzy mordercy osadzeni w celach śmierci zaledwie na kilka godzin przed egzekucją uwalniają się od ego, odkrywając głęboką radość i spokój, jakie zawsze towarzyszą temu wyzwoleniu. Wewnętrzny opór wobec sytuacji, w której się znaleźli, staje się w pewnej chwili tak silny, że zadaje im nieznośne katusze, a tu nie majak zrobić uniku, nie ma dokąd uciec: zamknięta jest nawet droga w przyszłość, wyświetloną z umysłu. Skazaniec musi więc w pełni zaakceptować to, co wydaje się nie do zaakceptowania. W obliczu przemożnej siły zmuszony jest się poddać. Osiąga dzięki temu stan łaski, z którym idzie w parze odkupienie: całkowite uwolnienie od przeszłości. Oczywiście cud łaski i odkupienia tak naprawdę dokonuje się wcale nie za sprawą sytuacji granicznej, lecz poddania. Ilekroć więc stajesz wobec katastrofy albo coś mocno się „psuje" (katastrofą może być choroba, kalectwo bądź inna niemoc, utrata domu, majątku albo tożsamości społecznej, rozpad związku z kimś bliskim, śmierć lub cierpienie kochanej osoby czy wreszcie zapowiedź własnej rychłej śmierci), wiedz, że jest to tylko jedna strona medalu, a ciebie zaledwie jeden krok dzieli od czegoś niewiarygodnie ważnego: całkowitej przemiany metali nieszlachetnych, jakimi są ból i cierpienie, w złoto. Ten brakujący krok nazywa się „poddanie". Nie twierdzę, że w tego rodzaju sytuacji nagle znajdziesz szczęście. Nie, nie znajdziesz go. Ale strach i ból przeistoczą się w spokój wewnętrzny i pogodę ducha, pochodzące z ogromnej głębi, z samego Nieprzejawionego. Będzie to „pokój boży, przekraczający wszelkie rozumienie". W porównaniu z nim szczęście jest stanem bardzo płytkim. Wraz z tym promiennym spokojem pojawia się świadomość - nie na poziomie umysłu, lecz w głębi twojego Istnienia - że jesteś niezniszczalny, nieśmiertelny. Nie jest to wiara, ale niezbita pewność, która nie potrzebuje żadnych zewnętrznych potwierdzeń ani dowodów z drugiej ręki.

hjdbienek : :
lut 21 2009 Od choroby do oświecenia
Komentarze: 0

Kiedy człowiek ciężko chory całkowicie zaakceptuje swój stan i podda się chorobie, czy nie wyzbędzie się tym samym chęci wyzdrowienia? Straci przecież wtedy determinację, niezbędną do walki z chorobą, prawda? Poddanie to bezwzględna zgoda wewnętrzna na to, co jest. Mówimy o twoim życiu - tej oto chwili - a nie o warunkach czy okolicznościach, w których żyjesz. Nie zajmujemy się tym, co nazywam sytuacją życiową. Omówiliśmy już zresztą tę kwestię. W odniesieniu do choroby sens poddania jest następujący. Choroba stanowi element sytuacji życiowej. Ma więc przeszłość i przyszłość. Tworzą one kontinuum, dopóki twoja świadoma obecność nie zbudzi odkupicielskiej mocy teraźniejszości. Jak wiesz, pod powierzchnią rozmaitych warunków, składających się na sytuację życiową, która trwa w czasie, jest coś głębszego, bardziej zasadniczego: twoje życie, samo twoje Istnienie w bezczasowym Teraz. Ponieważ w teraźniejszości nie ma problemów, nie ma też choroby. Wiara w etykietkę, którą ktoś opatrzył twój stan, utrwala go, nadaje mu moc i z chwilowego zakłócenia równowagi czyni pozornie litą rzeczywistość. Wierze tej choroba zawdzięcza nie tylko pozór rzeczywistości i materialności, lecz także ciągłości w czasie, której przedtem była pozbawiona. Gdy skupisz się na bieżącej chwili i przestaniesz ją opatrywać myślowymi etykietkami, sprowadzisz chorobę do jednego albo kilku spośród następujących czynników: bólu fizycznego, osłabienia, niewygody lub niewydolności. I temu właśnie się poddajesz - t e r a z. Nie poddajesz się idei „choroby". Pozwól, niech cierpienie siłą wpędzi cię w obecną chwilę, w intensywnie świadomą obecność. Wykorzystaj je, żeby się zbliżyć do oświecenia. Poddanie nie zmienia tego, co j e s t — a przynajmniej nie zmienia bezpośrednio. Poddanie zmienia ciebie. Wraz z tobą zmienia się cały twój świat, ponieważ stanowi tylko odbicie. Mówiliśmy zresztą już o tym. Gdybyś popatrzył w lustro i nie spodobałby ci się ujrzany w nim obraz, musiałbyś oszaleć, żeby go zaatakować. A przecież tak właśnie robisz, kiedy nie zgadzasz się na to, co j e s t. Gdy zaś atakujesz lustrzane odbicie, ono, rzecz jasna, odpowiada kontratakiem. Jeśli akceptujesz każdy widziany w lustrze obraz, jeśli odnosisz się do niego życzliwie, nie ma on wyboru: po prostu musi ci tę życzliwość odwzajemnić. W ten sposób zmieniasz świat. Problem nie tkwi w chorobie. Problemem jesteś ty sam - dopóki umysł egotyczny sprawuje rządy. Kiedy dotknie cię choroba, inwalidztwo czy inna niemoc, nie upatruj w tym porażki, nie czuj się winny. Nie miej życiu za złe, że niesprawiedliwie się z tobą obeszło, ale nie miej też pretensji do siebie. Wszystko to są formy stawiania oporu. Jeśli ciężko zachorujesz, potraktuj to jako szansę na oświecenie. W ogóle wszelkie „zło", jakie spotyka cię w życiu, staraj się wykorzystać dla sprawy oświecenia. Odbierz chorobie czas, w którym mogłaby trwać. Pozbaw ją przeszłości i przyszłości. Niech cię wpędzi siłą w intensywną świadomość obecnej chwili - a wtedy zobaczysz, co się stanie. Bądź alchemikiem. Przeistaczaj pospolite metale w złoto, cierpienie w świadomość, katastrofę w oświecenie. Jesteś ciężko chory i masz mi za złe te słowa? Skoro tak, to widocznie choroba wrosła w twoje poczucie „ja", stajesz więc w obronie własnej tożsamości - a także choroby. Stan, konwencjonalnie zwany „chorobą", nie ma nic wspólnego z tym, kim jesteś naprawdę.

hjdbienek : :