Kategoria

Homo Sapiens, strona 67


lut 10 2009 Zbiorowe ciało bolesne kobiet i jego...
Komentarze: 0

Czemu dla kobiet ciało bolesne jest większą przeszkodą? Ciało bolesne prócz aspektu osobistego ma też zazwyczaj aspekt zbiorowy. Ten osobisty tworzy się z osadu bolesnych emocji, których sam w przeszłości doznałeś. Zbiorowy powstaje natomiast z bólu, który przez tysiące lat gromadził się w zbiorowej psychice ludzkiej jako pozostałość chorób, tortur, wojen, zabójstw, okrucieństw, szaleństw itd. Osobiste ciało bolesne każdego człowieka czerpie zarazem soki ze zbiorowego ciała bolesnego. W tym ostatnim można wyróżnić wiele kategorii. Na przykład pewnym rasom ludzkim bądź też krajom, nękanym szczególnie brutalnymi odmianami konfliktów czy przemocy, zbiorowe ciało bolesne bardziej ciąży. Osoba obarczona silnym ciałem bolesnym i za mało świadoma, żeby wyzbyć się tożsamości z nim, nie tylko będzie musiała nieustannie lub cyklicznie przeżywać na nowo swoje bolesne emocje, lecz łatwo może też stać się sprawcą albo ofiarą gwałtu - zależnie od tego, jaki charakter ma jej ciało bolesne: czynny czy raczej bierny. Z drugiej jednak strony człowiek taki może być też bliższy oświecenia. Nie jest oczywiście powiedziane, że wykorzysta tę szansę, ale skoro tkwi w koszmarze, będzie miał zapewne silniejszą motywację do tego, żeby się przebudzić, niż ktoś, kto tylko trzęsie się na wybojach zwykłego snu. Każda kobieta - z wyjątkiem tych w pełni świadomych - prócz osobistego ciała bolesnego ma też swój udział w czymś, co można by nazwać zbiorowym ciałem bolesnym kobiet. Składa się ono z nagromadzonego bólu, który kobiety wycierpiały w ciągu tysiącleci - po części dlatego, że podporządkowali je sobie mężczyźni, po części zaś wskutek istnienia niewolnictwa, wyzysku, gwałtów, rodzenia i tracenia dzieci itd. W bólu emocjonalnym lub fizycznym, jaki u wielu kobiet występuje przed krwawieniem miesięcznym i podczas niego, przejawia się zbiorowy aspekt ciała bolesnego, które budzi się wtedy z uśpienia, chociaż mogą je też uruchomić inne okoliczności. Ból ten ogranicza swobodę przepływu energii życiowej, którego fizycznym przejawem jest miesiączka. Zatrzymajmy się na chwilę przy tej kwestii i zobaczmy, w jaki sposób menstruacja może się stać katalizatorem oświecenia. Często się zdarza, że kobieta wpada wtedy w niewolę ciała bolesnego. Zawiera ono ogrom energii, która z łatwością może sprawić, że bezwiednie z nim się utożsamisz. Ulegasz wówczas opętaniu przez pole energetyczne, które gnieździ się w twojej przestrzeni wewnętrznej i podszywa się pod ciebie, chociaż oczywiście wcale tobą nie jest. Przemawia twoim głosem, działa i myśli za twoim pośrednictwem. Stwarza w twoim życiu niedobre sytuacje, żeby z nich czerpać energię. Pragnie coraz to nowych dawek bólu w dowolnej formie. Opisałem już wcześniej ten proces. Może on przybrać naprawdę jadowitą i niszczycielską postać. Objawia się wtedy czysty ból, miniony ból - który nie jest tobą. Już dziś znacznie więcej kobiet niż mężczyzn zbliża się do stanu pełnej świadomości, a w nadchodzących latach będzie ich coraz szybciej przybywać. Mężczyźni może im kiedyś dorównają, ale przez dłuższy czas utrzyma się rozziew między świadomością jednej a drugiej płci. Kobiety wchodzą z powrotem w swoją przyrodzoną rolę, w której czują się zatem naturalniej od mężczyzn: jest to rola pomostu między światem przejawionym a sferą Nieprzejawionego, między fizycznością a duchem. Jako kobieta masz głównie za zadanie tak przeistoczyć ciało bolesne, żeby nie wkraczało między ciebie a twoją prawdziwą jaźń — istotę tego, czym jesteś. Na drodze do oświecenia musisz oczywiście uporać się też z drugą przeszkodą, którą stanowi myślący umysł, ale podczas rozprawy z ciałem bolesnym staniesz się tak bardzo obecna, że pozwoli ci to wyzbyć się utożsamienia z umysłem. Pamiętaj przede wszystkim, że dopóki ból jest tworzywem twojej tożsamości, nie zdołasz się od niego uwolnić. Dopóki część twojego poczucia Ja" tkwi ulokowana w bolesnych emocjach, dopóty przed każdą swoją próbą uleczenia tego bólu będziesz się nieświadomie wzbraniać lub ją sabotować. Dlaczego? Po prostu dlatego, że nie chcesz ponieść choćby najmniejszego uszczerbku, a ból zdążył już się stać istotną częścią ciebie. Proces ten przebiega nieświadomie, a można go przezwyciężyć jedynie uświadamiając go sobie. Kiedy nagle spostrzeżesz, że jesteś - i to nie od dziś - przywiązana do własnego bólu, może to być spory szok. Lecz gdy tylko uświadomisz sobie ten fakt, więź z bólem zniknie. Ciało bolesne stanowi pole energii - można by nieomal powiedzieć: osobny byt, chwilowo gnieżdżący się w twojej przestrzeni wewnętrznej. Jest to energia życiowa, która uwięzła, przestała płynąć. Ciało bolesne wzięło się oczywiście stąd, że coś kiedyś się wydarzyło. Jest wciąż w tobie żywą przeszłością, a jeśli utożsamiasz się z nim, to zarazem i z nią. Tożsamość ofiary opiera się na przeświadczeniu, jakoby przeszłość miała większą moc od teraźniejszości, podczas gdy tak naprawdę jest akurat odwrotnie. Tożsamość ofiary stoi na wierze, jakoby inni ludzie byli odpowiedzialni za to, że jesteś tym, kim jesteś, że doznajesz bolesnych emocji lub nie umiesz być prawdziwą sobą. A tymczasem jedyna rzeczywista moc tkwi w bieżącej chwili: moc twojej własnej obecności. Skoro tylko uświadomisz sobie ten fakt, pojmiesz, że odtąd za swoją przestrzeń wewnętrzną odpowiadasz wyłącznie ty sama, nikt inny, a przeszłość nie sprosta potędze teraźniejszości. A zatem utożsamienie z ciałem bolesnym nie pozwala ci rozprawić się z nim. Są kobiety, które osiągnęły już, co prawda, wystarczającą świadomość, żeby na poziomie osobistym rozstać się z tożsamością ofiary, wciąż jednak kurczowo trzymają się tej tożsamości w jej aspekcie zbiorowym, rozpamiętując, „co mężczyźni zrobili kobietom". Mają rację - a jednocześnie jej nie mają. Mają rację o tyle, że zbiorowe ciało bolesne kobiet rzeczywiście jest w znacznej mierze dziełem męskiej wobec nich przemocy i tłamszenia, jakiemu od całych tysiącleci podlega żeńska zasada na kuli ziemskiej. Nie mają zaś racji, jeśli budu¬ją na tym swoje poczucie ,Ja", przez co same zamykają się w więzieniu zbiorowej tożsamości ofiary. Dopóki kobieta hołubi w sobie gniew, urazę lub potępienie, kurczowo trzyma się ciała bolesnego. Może jej to wprawdzie dawać kojące poczucie tożsamości, solidarności z innymi kobietami, zarazem jednak przykuwa ją do przeszłości i nie pozwala dotrzeć do całej pełni własnej istoty i prawdziwej mocy. Gdy kobiety unikają mężczyzn, sprzyja to narastaniu w nich poczucia odrębności, a więc wzmacnia ego. Im zaś jest ono silniejsze, tym dalej ci do twojej prawdziwej natury. Nie buduj więc swojej tożsamości na ciele bolesnym. Lepiej zrób z niego narzędzie oświecenia. Przeistocz je w świadomość. Jedną z najlepszych okazji jest miesiączka. Wierzę, że w najbliższych latach wielu kobietom właśnie w czasie miesiączki uda się osiągnąć stan pełnej świadomości. Zazwyczaj przeżywają one ten okres w sposób nieświadomy, ponieważ dostają się we władzę zbiorowego ciała bolesnego kobiet. Począwszy od pewnego poziomu świadomości, można jednak odwrócić sytuację, tak aby świadomość nie malała, lecz rosła. Naszkicowałem już wcześniej podstawy tego procesu, ale znów go omówię, tym razem w związku ze zbiorowym ciałem bolesnym kobiet. Kiedy wiesz, że nadchodzi czas menstruacji, zanim jeszcze poczujesz pierwsze oznaki tak zwanego napięcia przed miesiączkowego, zwiastującego rychłe przebudzenie zbiorowego ciała bolesnego kobiet, wzmóż czujność i bądź jak najbardziej obecna we własnym ciele. Gdy się pojawi pierwszy znak, musisz być na tyle czujna, żeby go rozpoznać, zanim ciało bolesne tobą zawładnie. Takim znakiem może być nagła i silna irytacja, fala gniewu albo jakiś czysto fizyczny symptom. Niezależnie od tego, jaką sygnał ten przybierze formę, zauważ go, zanim dostaniesz się we władzę ciała bolesnego. Musisz w tym celu po prostu skupić uwagę na dostrzeżonym objawie. Jeśli będzie nim emocja, poczuj ukryty za nią silny ładunek energii i wiedz, że jest to ciało bolesne. Jednocześnie bądź tą wiedzą, czyli uświadamiaj sobie swoją przytomną obecność i czuj jej moc. Każda emocja, którą obdarzysz swoją obecnością, szybko osłabnie i ulegnie przeistoczeniu. Jeśli zaś sygnał przybierze formę czysto fizycznego symptomu, skupiając na nim uwagę nie dopuścisz, żeby przedzierzgnął się w emocję lub w myśl. Bądź stale czujna i czekaj na kolejny znak od ciała bolesnego, a gdy się pojawi, wychwyć go tak jak poprzedni. Kiedy ciało bolesne całkiem się zbudzi z uśpienia, przez pewien czas możesz odczuwać w swojej przestrzeni wewnętrznej znaczne wzburzenie, trwające nawet i kilka dni. Niezależnie od formy, jaką ono przybierze, pozostań obecna. Skup się na nim bez reszty. Obserwuj to wewnętrzne zamieszanie. Wiedz o nim. Trwaj w tej wiedzy i sama nią bądź. Pamiętaj: nie pozwól, żeby ciało bolesne posłużyło się twoim umysłem i zawładnęło myślami. Przyglądaj mu się. Odczuwaj jego energię bezpośrednio w ciele. Jak już wiesz, z pełnym skupieniem uwagi idzie w parze pełna akceptacja. Dzięki wytrwale podtrzymywanej uwadze, a więc i akceptacji, dokonuje się przeistoczenie. Ciało bolesne przemienia się w promienną świadomość, podobnie jak kawał drewna położony w ogniu lub blisko niego sam ogniem się zajmuje. Miesiączka staje się wtedy nie tylko radosnym i satysfakcjonującym przejawem twojej kobiecości, lecz także świętym czasem przeistoczenia, kiedy to rodzi się z ciebie nowa świadomość. Twoja prawdziwa natura lśni wtedy pełnym blaskiem, zarówno w swoim żeńskim aspekcie bogini, jak i w transcendentalnym aspekcie boskiej Istoty, którą jesteś tam, gdzie nie ma podziału na męskość i kobiecość. Jeśli mężczyzna, z którym jesteś, osiągnął dostatecznie wysoki poziom świadomości, może ci pomóc w ten sposób, że podczas twojej miesiączki będzie bardzo obecny. Jeśli pozostanie obecny, ilekroć cofniesz się do stadium bezwiednego utożsamienia z ciałem bolesnym - co skądinąd może się zdarzyć i z początku niewątpliwie będzie się zdarzało - uda ci się szybko powrócić do stanu obecności. Innymi słowy, za każdym razem, gdy twoje ciało bolesne chwilowo przejmie władzę - czy to w trakcie miesiączki, czy kiedy indziej - partner nie popełni tego błędu, żeby uznać je za twoje prawdziwe jestestwo. Nawet jeśli twoje ciało bolesne go zaatakuje - bo też zapewne tak zrobi - on nie zareaguje tak, jakbyś to „ty" go napastowała: nie zamknie się w sobie ani nie zacznie w ten czy inny sposób się bronić, lecz nadal będzie stwarzał przestrzeń intensywnej obecności. I to już wystarczy, aby dokonała się przemiana. Przy jakiejś innej okazji będziesz mogła odwzajemnić mu się tym samym albo pomóc mu wyzwolić świadomość z umysłu, jeśli za każdym razem, gdy mężczyzna utożsami się z własnym myśleniem, skierujesz jego uwagę ku temu, co dzieje się tu i teraz. Powstanie dzięki temu między wami stałe pole energii, nastrojonej na czystą, wysoką częstotliwość. Żadne urojenie, żaden ból ani konflikt - nic, co nie jest wami, nic, co nie jest miłością -w polu tym nie przetrwa. Tak spełnia się boski, transpersonalny cel waszego związku. Staje się on wirem świadomości, który wciągnie w siebie wiele innych osób.

hjdbienek : :
lut 09 2009 Czemu kobiety bliższe są oświecenia?...
Komentarze: 0

Czy mężczyźni i kobiety napotykają na drodze do oświecenia te same przeszkody? Tak, ale u mężczyzn inaczej niż u kobiet rozłożone są akcenty. Ogólnie rzecz biorąc, kobiecie łatwiej jest czuć własne ciało i być w nim, jest więc z natury bliższa Istnienia (a potencjalnie również oświecenia) niż mężczyzna. Właśnie dlatego wiele starożytnych kultur intuicyjnie wybierało żeńskie postaci czy alegorie, aby za ich pośrednictwem przedstawić lub opisać transcendentalną, niezależną od form rzeczywistość. Często upatrywano w niej łono, z którego wszelkie stworzenie się rodzi, a gdy potem żyje, wcielone w formę, z tegoż łona czerpie pokarm. Tao Te Ching- jedna z najbardziej starożytnych i najgłębszych ksiąg, jakie kiedykolwiek napisano — określa Tao (czyli, rzec by można, Istnienie) jako „bezkresną, wiecznie obecną matkę wszechświata". Kobiety są oczywiście bliżej niej aniżeli mężczyźni, stanowią bowiem na dobrą sprawę „ucieleśnienie" Nieprzejawionego. Wszystkie stworzenia i rzeczy muszą jednak prędzej czy później wrócić do Źródła. „Wszystko znika w Tao. Ono jedyne trwa". Ponieważ uważa się, że Źródło jest rodzaju żeńskiego, psychologia i mitologia przedstawia to jego dwojakie działanie jako jasną i ciemną stronę archetypu kobiecości. Wielka Bogini - Boska Macierz - ma dwa aspekty: obdarza życiem, ale też życia pozbawia. Kiedy umysł przejął rządy, a ludzie stracili kontakt ze swoją prawdziwą naturą, czyli boską esencją, wyobrazili sobie Boga jako postać męską. W społeczeństwie zaczęli dominować mężczyźni: kobiecość została podporządkowana męskości. Nie twierdzę, że należy powrócić do dawnych wyobrażeń boskości w wydaniu żeńskim. Niektórzy mówią ostatnio „Bogini" zamiast „Bóg"- To dobry pomysł, bo przywraca się w ten sposób dawno utraconą równowagę między męskością a kobiecością. Ale wyobrażenie tak czy owak jest tylko wyobrażeniem, konceptem, i chociaż doraźnie może okazać się pożyteczne, tak jak na krótką metę przydatna bywa mapa lub drogowskaz, staje się raczej przeszkodą niż pomocą dla kogoś, kto dojrzał już do tego, żeby sobie uświadomić ukrytą za wszelkimi konceptami i wyobrażeniami rzeczywistość. Prawdą jest natomiast, że umysł nadaje na częstotliwościach, które sprawiają wrażenie z gruntu męskich: stawia opór, walczy o władzę, wykorzystuje, manipuluje, atakuje, usiłuje pojmać i posiąść itd. Właśnie dlatego tradycyjnie pojmowany Bóg jest patriarchalną, władczą figurą; często przedstawia się go jako gniewnego starca, którego wedle Starego Testamentu należy nieustannie się lękać. Ten Bóg to projekcja ludzkiego umysłu. Do tego, żeby wykroczyć poza umysł i odbudować więź z głębszą rzeczywistością Istnienia, potrzebne są zupełnie inne cechy: uległość, bezstronność, otwartość, która nie opiera się życiu, lecz pozwala mu trwać, zdolność brania wszystkich rzeczy i zjawisk w kochające, „wiedzące" objęcia. Przymioty te pozostają w znacznie bliższym związku z zasadą żeńską. Podczas gdy umysł ma energię twardą i sztywną, energia Istnienia jest miękka, uległa, a mimo to nieskończenie potężniejsza od energii umysłu. Umysł rządzi naszą cywilizacją, natomiast Istnienie ma pieczę nad życiem na naszej planecie i wszędzie poza nią. Istnienie to Inteligencja, która w sposób widzialny przejawia się pod postacią fizycznego wszechświata. Kobiety są jej z natury bliższe, ale mężczyźni też mogą do niej dotrzeć w sobie. Większość współczesnych mężczyzn i kobiet nadal tkwi we władzy umysłu, utożsamiając się z myślicielem i z ciałem bolesnym. Oczywiście stoi to na przeszkodzie oświeceniu i rozkwitowi miłości. Dla mężczyzn główną przeszkodą jest zazwyczaj myślący umysł, a dla kobiet - ciało bolesne, chociaż bywa też odwrotnie, a u niektórych osób obie te przeszkody są równie silne.

hjdbienek : :
lut 08 2009 Związki jako praktyka duchowa
Komentarze: 1

W czasach, gdy egotyczny porządek świadomości (a wraz z nim wszystkie struktury społeczne, polityczne i gospodarcze, które stworzył) wchodzi w stadium ostatecznego upadku, w związkach między mężczyznami a kobietami odzwierciedla się głęboki kryzys, w jakim znalazła się ludzkość. Ponieważ ludzie coraz bardziej utożsamiają się z umysłem, większość związków nie jest zakorzeniona w Istnieniu, staje się więc źródłem bólu, ogniskiem problemów i konfliktów. Miliony ludzi żyją dziś samotnie lub w pojedynkę wychowują dzieci, bo nie umieją wejść z nikim w bliski związek albo nie chcą znowu odgrywać niepoczytalnych dramatów, które pamiętają ze związków wcześniejszych. Inni zaliczają kolejne związki, kolejne cykle rozkoszy i bólu, ścigając nieuchwytny cel: spełnienie dzięki zespoleniu z przeciwnym biegunem energii. Jeszcze inni wybierają kompromis i trwają w związkach zaburzonych, w których przeważa to, co negatywne; postępują tak ze względu na dzieci lub dla własnego bezpieczeństwa, z przyzwyczajenia, z lęku przed samotnością albo pod wpływem jakiejś innej, rzekomo korzystnej dla obu stron motywacji, a czasem nawet z powodu nieświadomego uzależnienia od podniet, emocjonalnych dramatów i ran. Każdy kryzys niesie jednak z sobą nie tylko groźbę, lecz i szansę. Skoro związki powodują wzmocnienie i rozrost egotycznych schematów działania umysłu oraz uruchamiają ciało bolesne - a przecież tak właśnie ostatnimi czasy się dzieje - może lepiej byłoby zaakceptować ten fakt, zamiast przed nim uciekać? Może lepiej współdziałać z tą tendencją, zamiast unikać związków albo nadal gonić za mirażem partnera idealnego, który pozwoli ci rozwiązać problemy lub da uczucie spełnienia? Jak już powiedziałem, w każdym kryzysie ukryta jest szansa, ale nie ujawni się ona, dopóki nie przyjmiesz do wiadomości i nie zaakceptujesz całokształtu sytuacji. Dopóki zaprzeczasz faktom, próbujesz przed nimi uciec lub pragniesz, żeby było inaczej, niż jest, szansa nie otworzy się przed tobą, sytuacja nadal będzie cię więzić, sama zaś pozostanie bez zmian albo jeszcze się pogorszy. Kiedy przyjmujesz do wiadomości i akceptujesz fakty, zarazem w pewnej mierze od nich się uwalniasz. Na przykład gdy wiesz, że w jakimś układzie brakuje harmonii i trwasz w tej wiedzy, pojawia się dzięki niej nowy czynnik, toteż dysharmonia musi ulec przemianie. Kiedy wiesz, że nie jesteś spokojny, ta twoja wiedza stwarza cichą, nieruchomą przestrzeń, która otacza twój niepokój miłosnym, tkliwym uściskiem, przemieniając go w spokój. Nic natomiast nie możesz zrobić, żeby spowodować przemianę wewnętrzną. Nie zdołasz zmienić własnego wnętrza, a już z całą pewnością nie wywołasz takiej przemiany u partnera ani u nikogo innego. Możesz jedynie stworzyć przestrzeń, dzięki której dokona się przemiana, pojawią się łaska i miłość. Ilekroć więc twój związek się nie układa, ilekroć wydobywa tkwiące w tobie i w drugiej osobie „szaleństwo", ciesz się: coś, co pozostawało nieuświadomione, wychodzi na jaw. Jest to szansa zbawienia. Z chwili na chwilę pielęgnuj wiedzę o każdej z tych chwil, a już zwłaszcza bądź świadom swojego stanu wewnętrznego. Jeśli ogarnia cię gniew, wiedz o nim. Jeśli budzi się zazdrość, odruchy obronne, chęć toczenia sporów i stawiania na swoim, jeśli tkwiące w tobie dziecko domaga się miłości i uwagi, jeśli odżywają jakiekolwiek bolesne emocje - cokolwiek się pojawia, wiedz, co bieżąca chwila naprawdę zawiera i trwaj w tej wiedzy. Związek z drugą osobą staje się wtedy twoją sadhaną - praktyką duchową. Jeśli zauważysz, że bliski ci człowiek postępuje w sposób nieświadomy, weź to spostrzeżenie w kochające objęcia swojej wiedzy, dzięki temu nie będziesz bowiem musiał reagować. Nieświadomość i wiedza nie mogą długo współistnieć, nawet jeśli wiedzę tę posiada tylko partner osoby, w której zachowaniu akurat uzewnętrznia się nieświadomość. Dla formy energetycznej, leżącej u podłoża wrogości i napastliwości, miłość jest absolutnie nieznośnym towarzystwem. Jeśli w jakimkolwiek stopniu reagujesz na nieświadome zachowania partnera, sam też w nieświadomość się staczasz. Ale jeśli potem przypominasz sobie, że masz w i e d z i e ć o swojej reakcji, nic jeszcze nie jest stracone. Ludzkość stoi w obliczu konieczności ewolucji, bo tylko pod warunkiem, że wejdzie na wyższy jej etap, mamy szansę ocaleć jako gatunek. Ta zmiana ewolucyjna wpłynie na wszystkie aspekty ludzkiego życia, a zwłaszcza na związki osobiste. Jeszcze nigdy nie prześladowało ich tyle problemów i konfliktów, co dziś. Jak być może zauważyłeś, nie po to jesteś w związku, żeby dał ci on szczęście lub spełnienie. Jeśli nadal będziesz próbował dążyć do zbawienia poprzez związek osobisty, spotka cię cała seria rozczarowań. Lecz jeśli pogodzisz się z tym, że dzięki związkowi masz zyskać świadomość, a nie szczęście, rzeczywiście da ci on zbawienie, ty zaś sprzymierzysz się z wyższą świadomością, która pragnie przyjść na ten świat. Natomiast każdego, kto będzie trzymał się starych schematów, czeka coraz straszliwszy ból, przemoc, zamęt wewnętrzny i obłęd. Myślę, że bez udziału obu stron związek nie może stać się drogą praktyki duchowej, jaką proponujesz. Na przykład człowiek, z którym jestem, wciąż jeszcze postępuje zgodnie ze starymi kliszami zazdrości i despotyzmu. Wiele razy zwracałam mu uwagę, ale nie potrafi zobaczyć, co robi. Ilu osób potrzeba, żeby twoje życie stało się praktyką duchową? Mniejsza o to, że twój towarzysz życia nie chce brać w niej udziału. Poczytalność - świadomość - może zaistnieć w tym świecie jedynie za twoim pośrednictwem. Nie musisz wyczekiwać, aż świat stanie się poczytalny albo ktoś inny zyska świadomość, to wtedy i ty osiągniesz nareszcie oświecenie. Można by tak czekać wieki. Nie wytykajcie sobie nawzajem braku świadomości. Gdy zaczynacie się spierać, każde z was natychmiast utożsamia się z pewnym stanowiskiem myślowym i odtąd broni nie tylko tego stanowiska, ale i swojego poczucia ,ja". Ego przejęło rządy, a wy straciliście świadomość. Niekiedy wskazane bywa zwrócenie partnerowi uwagi na pewne strony jego postępowania. Jeśli będziesz przy tym bardzo czujna i obecna, masz szansę zrobić to bez udziału ego - bez obwiniania, oskarżania czy wytykania błędów. Kiedy osoba, z którą jesteś, postępuje w sposób nieświadomy, zaniechaj wszelkiego osądzania. Osądzasz, gdy sprawcę nieświadomych uczynków pochopnie z nimi utożsamiasz. Osądzasz również wtedy, kiedy własną nieświadomość rzutujesz na drugiego człowieka i uznajesz za jego prawdziwe oblicze. Wstrzymywanie się od osądów nie polega na tym, że widząc zaburzenia lub oznaki nieświadomości, nie potrafisz ich należycie rozpoznać, lecz na tym, że j e s t e ś wiedzą, nie zaś reakcją i sędzią. W ogóle nie musisz wtedy reagować, a jeśli już zareagujesz, pozostaniesz zarazem wiedzą - czyli przestrzenią, w której reakcję się obserwuje, pozwalając jej zaistnieć. Zamiast zwalczać ciemność, wpuścisz światło. Zamiast reagować w obliczu urojeń, dostrzeżesz je, a jednocześnie przejrzysz na wskroś. Będąc wiedzą, stwarzasz jasną przestrzeń kochającej obecności, która pozwala wszystkim rzeczom i ludziom być tym, czym są. Nie ma skuteczniejszego katalizatora przemiany. Jeśli będziesz się ćwiczyć w tej sztuce, a twój towarzysz życia zostanie z tobą, nie wytrwa w nieświadomości. Jeżeli się umówicie, że wasz związek ma być formą praktyki duchowej, to tym lepiej. Będziecie wtedy mogli ujawniać nawzajem przed sobą myśli i uczucia, gdy tylko się pojawią lub natychmiast po sprowokowanej przez nie reakcji. Dzięki temu unikniecie zwłoki, podczas której niewyrażona albo zignorowana emocja czy też uraza mogłaby się jątrzyć i wzmagać. Naucz się wyrażać uczucia, nie czyniąc wyrzutów. Naucz się słuchać drugiego człowieka w sposób otwarty, z opuszczoną gardą. Daj mu przestrzeń: niech i on ma szansę wyrazić to, co czuje. Bądź obecna. Zarzuty, obrona, atak - wszystkie stałe fragmenty gry, których zadaniem jest wzmocnienie lub ochrona ego (inaczej mówiąc: zaspokojenie jego potrzeb) - staną się wtedy zbędne. Najważniejsze jest dawanie przestrzeni - zarówno innym ludziom, jak i samemu sobie. Bez tego miłość nie rozkwitnie. Kiedy wyeliminujecie dwa czynniki, pod wpływem których związki niszczeją - innymi słowy, kiedy przeistoczysz ciało bolesne oraz przestaniesz się utożsamiać z umysłem i ze stanowiskami myślowymi, a twój partner zrobi to samo - poczujecie, że wasz związek cudownie rozkwita. Zamiast oglądać w drugim człowieku lustrzane odbicie własnego bólu i nieświadomości, zamiast zaspokajać potrzeby ego, wynikające z nałogowego uzależnienia, zaczniecie odbijać ku sobie nawzajem blask miłości, którą czujecie głęboko w swoim wnętrzu, a która budzi się wraz ze świadomością jedni, łączącej was ze wszystkim, co jest. Taka miłość nie ma negatywnego odpowiednika. Jeśli twój partner nadal utożsamia się z umysłem i ciałem bolesnym, podczas gdy ty już od nich się uwolniłaś, będzie to trudna sytuacja - nie dla ciebie, lecz dla partnera. Niełatwo jest żyć z osobą oświeconą - a raczej żyje się z nią tak łatwo, że ego czuje się wtedy straszliwie zagrożone. Pamiętaj, że potrzebne mu są problemy, konflikty i „wrogowie", ponieważ wzmagają poczucie odrębności, na którym buduje ono swoją tożsamość. Umysł nieoświeconego partnera popada w głębokie zaniepokojenie, bo jego skostniałe struktury nie napotykają oporu, chwieją się więc i słabną, a nawet istnieje „groźba", że całkiem runą i nastąpi utrata osobowości. Ciało bolesne domaga się sprzężenia zwrotnego, lecz go nie uzyskuje. Niezaspokojona jest potrzeba różnicy zdań, dramatu i konfliktu. Ale uważaj: zdarzają się ludzie, którzy tak naprawdę są po prostu mało spontaniczni, zamknięci w sobie, niewrażliwi albo odcięci od własnych uczuć, myślą jednak i usiłują przekonać otoczenie, że doznali oświecenia lub przynajmniej „są całkiem w porządku", nie w porządku jest natomiast ktoś, z kim pozostają w osobistym związku. Zjawisko to częściej niż u kobiet występuje u mężczyzn. Nierzadko uważają oni, że partnerka zachowuje się irracjonalnie lub nazbyt emocjonalnie. Tymczasem osoba doznająca emocji ma już całkiem niedaleko do promiennego ciała wewnętrznego, ukrytego tuż pod nimi. Natomiast ktoś, kto siedzi głównie we własnej głowie, jest od niego znacznie bardziej oddalony i musi ogarnąć świadomością ciało emocjonalne, zanim otworzy się przed nim wewnętrzne. Kto nie emanuje miłością i radością, kto nie jest w pełni obecny i otwarty wobec wszystkich istot, ten nie jest też oświecony. Sprawdzianem może być także to, jak dana osoba zachowuje się w trudnych lub prowokujących sytuacjach albo wtedy, gdy coś się „nie układa". Jeśli twoje „oświecenie" jest tak naprawdę czymś, co sobie w swoim egotycznym omamieniu wmówiłeś, życie wkrótce postawi cię w obliczu próby, która wydobędzie na jaw twoją nieświadomość w takiej czy innej postaci - lęku, gniewu, odruchów obronnych, chęci osądzania, depresji, itd. Jeśli żyjesz z kimś w parze, na wiele prób wystawi cię właśnie osoba, z którą jesteś związany. Dla kobiety próbą taką może się stać brak żywszego odzewu ze strony mężczyzny, żyjącego prawie wyłącznie we własnej głowie. Źle będzie znosiła fakt, że nie potrafi on naprawdę jej wysłuchać, obdarzyć uwagą ani stworzyć przestrzeni, w której mogłaby zaistnieć - a wszystko przez to, że nie umie być obecny tu i teraz. Pod wpływem braku miłości w związku - czyli defektu, z powodu którego kobieta zazwyczaj cierpi bardziej niż mężczyzna - w kobiecie dojdzie do głosu ciało bolesne i za jego to pośrednictwem zaatakuje ona partnera, obwiniając go, krytykując, robiąc mu wymówki itd. Teraz on z kolei stanie w obliczu trudnej sytuacji. Aby obronić się przed ciałem bolesnym kobiety, którego napaści nic, jego zdaniem, nie usprawiedliwia, jeszcze bardziej okopie się na swoich umysłowych pozycjach, uzasadniając własne postępowanie, broniąc się i kontratakując. W końcu w nim także może odezwać się ciało bolesne. Kiedy zaś oboje oddadzą się we władzę ciał bolesnych, spadną na poziom głębokiej nieświadomości, przemocy emocjonalnej, dzikich ataków i kontrataków. Proces ten nie ustanie, dopóki oba ciała bolesne nie nasycą się i nie wejdą w stan uśpienia. Aż do następnego razu. Jest to tylko jeden z mnóstwa możliwych scenariuszy. Napisano wiele tomów i wiele ich dałoby się jeszcze napisać o tym, jak w związkach męsko-damskich dochodzi do głosu nieświadomość. Ale - o czym już zresztą wspomniałem - gdy raz zrozumiesz, co jest podstawą tej anomalii, nie musisz potem zgłębiać jej niezliczonych przejawów. Reasumując: każda trudna sytuacja z powyższego scenariusza jest w rzeczywistości zakamuflowaną szansą zbawienia. Uczestnicy konfliktu w każdej chwili mogą się wyrwać spod władzy nieświadomości. Mężczyzna mógłby na przykład potraktować wrogość kobiety jako zachętę do tego, żeby wyzbyć się utożsamienia z umysłem, zbudzić się i wejść w teraźniejszość, uobecnić - nie zaś jeszcze bardziej z umysłem się identyfikować, popadając w coraz głębszą nieświadomość. Z kolei kobieta zamiast utożsamiać się z ciałem bolesnym, może stać się wiedzą - obserwatorką bolesnych emocji, które w niej samej grają - i dotrzeć do potęgi teraźniejszości, a jednocześnie zainicjować przeistoczenie bólu. Uwolni się dzięki temu od automatyzmu, który każe jej rzutować ból na zewnątrz. Będzie wtedy mogła okazać mężczyźnie, co czuje. Nie wiadomo oczywiście, czy mężczyzna jej wysłucha, będzie miał jednak szansę stać się obecnym. Z pewnością można zaś liczyć, że nastąpi przerwa w obłędnej serii mimowolnych reakcji, narzuconych przez stare schematy funkcjonowania umysłu. Jeśli kobieta przegapi okazję, mężczyzna - zamiast całym sobą wchodzić we własną reakcję - może przyjrzeć się temu, jak jego umysł i emocje odpowiadają na ból partnerki. Potem zaś może obserwować, jak z kolei w nim samym uruchamia się ciało bolesne, i w ten sposób uświadomić sobie swoje emocje. Powstałaby dzięki temu przejrzysta, nieruchoma przestrzeń czystej świadomości - wiedza, milczący świadek, obserwator. Świadomość ta nie neguje bólu, a jednak mieści się w rejonach bólowi niedostępnych. Pozwala mu zaistnieć, a jednocześnie go przeistacza. Wszystko akceptując, zarazem wszystko przemienia. W wyniku opisanego procesu otworzyłyby się przed kobietą drzwi, którymi z łatwością mogłaby wejść wraz z mężczyzną w ową przestrzeń. Jeśli w relacjach z partnerem zawsze (czy choćby przeważnie) będziesz obecny, postawi go to w najtrudniejszej z możliwych sytuacji. Nie zdoła przez dłuższy czas znosić twojej obecności, samemu pozostając nieświadomym. Jeśli będzie gotów, wejdzie drzwiami, które przed nim otwierasz, i wraz z tobą zadomowi się w przestrzeni świadomości. Jeśli okaże się, że nie dojrzał do tej przemiany, rozdzielicie się jak oliwa i woda. Światło zbyt boleśnie rani tego, kto woli pozostać w ciemnościach.

hjdbienek : :
lut 07 2009 Od związków uzależniających do ...
Komentarze: 0

Czy związek oparty na nałogowym uzależnieniu można przemienić w prawdziwy? Owszem. Uda ci się to, jeśli będziesz obecny i postarasz się stopniowo jeszcze bardziej uobecniać, coraz głębiej wnikając uwagą w teraźniejszość: jest to kluczowa sprawa niezależnie od tego, czy żyjesz samotnie, czy z kimś w parze. Jeśli miłość ma rozkwitnąć, blask twojej obecności musi być dostatecznie silny, żebyś nie oddawał się już we władzę myśliciela ani ciała bolesnego i nie sądził, że któreś z nich dwojga jest tobą. Wiedzieć, że tak naprawdę jest się Istnieniem, które przesłania myśliciel, cichym bezruchem pod warstwą umysłowego zgiełku, miłością i radością pod pokładami bólu - oto wolność, zbawienie, oświecenie. Wyzbyć się utożsamienia z ciałem bolesnym, to ogarnąć je własną obecnością, a zatem poddać przeistoczeniu. Wyzbyć się utożsamienia z myśleniem, to stać się milczącym obserwatorem własnych myśli i zachowań, a zwłaszcza powtarzalnych klisz umysłowych oraz ról, które gra ego. Kiedy pozbawiasz umysł rangi samodzielnego ,ja", przestaje on natrętnie ci się narzucać; natręctwo to w zasadzie polega na przymusie osądzania - czyli opierania się temu, co jest. Opór ten powoduje konflikty, dramaty i nowy ból, gdy natomiast przestajesz ferować wyroki i zgadzasz się na to, co jest, uwalniasz się od umysłu. Robisz tym samym miejsce miłości, radości, spokojowi. Najpierw przestajesz osądzać siebie, a potem partnera. Największy przełom w związku dwojga ludzi dokonuje się, gdy w pełni akceptujesz drugą osobę, biorąc ją z dobrodziejstwem inwentarza, nie pragnąc w żaden sposób osądzać jej czy zmieniać. Natychmiast przekraczasz wtedy granice ego. Kończą się wszystkie umysłowe gry, ustaje nałogowe przywieranie. Nikt nie jest już ofiarą ani sprawcą, oskarżycielem ani oskarżonym. Przestaje zarazem działać sprzężenie zwrotne, które dotychczas sprawiało, że dawałeś się wciągać w cudze nieuświadomione schematy, tym samym przedłużając ich żywot. Wtedy zaś albo rozstajecie się - ale w atmosferze miłości - albo też razem wnikacie jeszcze głębiej w teraźniejszość, w Istnienie. Czy to aby nie za proste? Nie, to właśnie takie jest: całkiem proste. Miłość jest stanem Istnienia. Twoja miłość nie mieszka gdzieś na zewnątrz ciebie, lecz tkwi głęboko w tobie. Nie możesz jej utracić i ona także nie może cię opuścić. Nie jest zależna od żadnego innego ciała, zewnętrznej formy. W pełni obecny, ogarnięty cichym bezruchem, czujesz prawdziwego siebie - bezpostaciowego, ponadczasowego - jako życie nieprzejawione, dzięki któremu twoja fizyczna forma w ogóle żyje. Zaczynasz też wtedy czuć, że to samo życie trwa we wszystkich ludziach i w innych istotach, w samej ich głębi. Przejrzałeś zasłonę formy i odrębności. To właśnie jest urzeczywistnienie jedni. To właśnie jest miłość. Czym jest Bóg? Jednym Życiem, wiecznym we wszystkich formach życia. A czym jest miłość? Tym, że czujesz to Jedno Życie głęboko w sobie i we wszystkich stworzeniach. Że nim jesteś. A zatem wszelka miłość jest miłością Boga. Miłość nie działa wybiórczo, tak jak i blask słońca pada na wszystko bez wyboru. Nie wyróżnia jednej osoby spośród innych. Nie wie, co to wyłączność. Kiedy opiera się na wyłączności, nie jest miłością Boga, lecz „miłością" ego. Ale siła, z jaką odczuwa się prawdziwą miłość, bywa rozmaita. Zdarza się, że ktoś odbija ku tobie twoje uczucie z większą niż inni wyrazistością i mocą, a jeśli osoba ta czuje do ciebie to samo, co ty do niej, można powiedzieć, że łączy was związek miłosny. Ma on dokładnie taki sam charakter jak więź między tobą a sąsiadem z autobusu, pierwszym lepszym ptakiem, drzewem lub kwiatem. Jedyną różnicę stanowi intensywność odczuwania tej więzi. Nawet w związku opartym skądinąd na nałogowym uzależnieniu może chwilami przeświecać spod powierzchni coś prawdziwszego, głębszego niż wzajemne potrzeby dwojga nałogowców. Wasze umysły zawieszają wtedy działalność, a ciało bolesne chwilowo przysypia. Może się to zdarzyć w momencie fizycznej bliskości albo kiedy oboje jesteście świadkami cudu narodzin, w obliczu śmierci lub gdy jedno z was ciężko zachoruje: w każdej sytuacji, która obezwładnia umysł. Pogrzebane zazwyczaj pod umysłem Istnienie objawia się wtedy, umożliwiając prawdziwą komunikację. Prawdziwa komunikacja to komunia - urzeczywistnienie jedni, czyli miłość. W większości wypadków nie udaje się jej podtrzymać przez dłuższy czas, chyba że oboje potraficie wytrwać w stanie obecności dość intensywnej, aby nie miał do was przystępu umysł i jego stare klisze. Gdy tylko bowiem powraca on i twoje utożsamienie z nim, nie jesteś już sobą, lecz umysłowym wyobrażeniem o sobie, a wtedy znów zaczynasz toczyć gry i wcielać się w rozmaite role, żeby zaspokoić potrzeby ego. Znowu przepoczwarzasz się w ludzki umysł, który udaje ludzką istotę, prowadzi wymianę z drugim umysłem i odgrywa dramat zwany „miłością". Chociaż mogą wam się zdarzać krótkie przebłyski miłości, nie rozkwitnie ona, dopóki oboje raz na zawsze nie uwolnicie się od poczucia tożsamości z umysłem i nie staniecie się wystarczająco obecni tu i teraz, żeby rozpuścić ciało bolesne - lub przynajmniej nie nauczycie się trwać jako przytomni obserwatorzy. Ciału bolesnemu nie uda się już wtedy zawładnąć wami i zniszczyć miłości.

hjdbienek : :
lut 06 2009 Nałóg a poszukiwanie pełni
Komentarze: 0

Czemu popadamy w nałogową zależność od drugiego człowieka? Romantyczny związek miłosny jest tak silnym i powszechnie upragnionym przeżyciem, ponieważ zakochani mają wrażenie, że uwolnili się od głęboko zakorzenionego lęku, łaknienia, niedosytu i niedoskonałości - stanów, które są nieodłącznym elementem człowieczeństwa nieoświeconego, nie odkupionego. Mają one zarówno wymiar fizyczny, jak i psychiczny. W sferze fizycznej oczywiście daleko ci do pełni i nigdy jej nie osiągniesz: jesteś mężczyzną albo kobietą, czyli połową, a nie całością. Na tym poziomie tęsknota za pełnią - za powrotem do stanu jedni - przejawia się jako przyciąganie między męskością a kobiecością: to, że mężczyzna potrzebuje kobiety, a kobieta - mężczyzny. Jest to niemal niepohamowany pęd do połączenia z przeciwstawnym biegunem energetycznym. Ten fizyczny popęd ma swoje duchowe źródło w pragnieniu, żeby położyć kres dwoistości, odzyskać stan pełni. Na poziomie fizycznym najbliższe tego ideału jest zespolenie seksualne, toteż spośród wszystkich przeżyć, jakich może dostarczyć sfera fizyczna, właśnie ono sprawia ludziom najgłębszą satysfakcję. Ofiarowuje im jednak zaledwie przelotną wizję pełni, moment błogostanu. Dopóki bezwiednie traktujesz je jako narzędzie zbawienia, usiłujesz położyć kres dwoistości na poziomie form - to zaś jest niewykonalne. W efekcie ukazuje ci się kuszące mgnienie raju, ale nie dostajesz zezwolenia na stały w nim pobyt i lądujesz z powrotem w swoim osobnym ciele. Na poziomie psychicznym wrażenie niedosytu i niedoskonałości doskwiera jeszcze silniej niż na fizycznym. Dopóki utożsamiasz się z umysłem, twoje poczucie Ja" opiera się na zewnętrzności. Innymi słowy, swoje wyobrażenie o sobie czerpiesz ze spraw, które tak naprawdę nie mają nic wspólnego z tym, kim jesteś, takich jak rola społeczna, majątek, wygląd zewnętrzny, sukcesy i porażki, przekonania itd. To fałszywe, z umysłu zrodzone ,ja", czyli ego - kruche, niepewne siebie - szuka coraz to nowych rzeczy, z którymi mogłoby się utożsamić, bo tylko dzięki nim czuje, że istnieje. Nic jednak nie daje mu wystarczająco trwałego spełnienia. Wciąż dręczy je lęk, niedosyt i łaknienie. I oto nagle pojawia się zupełnie wyjątkowy związek. Wygląda na to, że rozwiązuje on wszelkie problemy ego i zaspokaja wszystkie jego potrzeby. Przynajmniej z początku tak się wydaje. Wszystko, na czym dotychczas opierałeś swoje poczucie ,ja", staje się stosunkowo mało istotne. Skupiasz się odtąd na jednym jedynym zjawisku, które zajęło miejsce wszystkich dawniejszych spraw, nadaje twojemu życiu sens, ty zaś właśnie przez jego pryzmat określasz swoją tożsamość. Zjawiskiem tym jest osoba, którą „kochasz". Przestałeś być odrębną drobiną w obojętnym wszechświecie - przynajmniej na pozór. Twój świat ma teraz centrum: ukochaną istotę. Fakt, że owo centrum mieści się na zewnątrz ciebie - czyli nadal czerpiesz spoza siebie wyobrażenie o tym, kim jesteś - początkowo wydaje się błahy. Grunt, że ulotnił się tak typowy dla umysłu egotycznego, stale ci dotąd towarzyszący lęk, a wraz z nim wrażenie twojej własnej niedoskonałości, niedosytu i niespełnienia. Ale czy naprawdę się ulotniły, rozwiały? A może wciąż czają się pod cienką powłoką szczęścia? Jeśli w twoim związku „miłość" przeplata się z tym, co jest jej zaprzeczeniem - napastliwością, przemocą emocjonalną itp. - należy się obawiać, że mianem miłości pochopnie określasz egotyczne przywiązanie i nałogowe lgnięcie. Nie można kogoś kochać, aby już za chwilę go atakować. Prawdziwa miłość nie ma negatywnego odpowiednika. Jeśli twoja „miłość" ustępuje niekiedy miejsca swojemu przeciwieństwu, znaczy to, że nie jest miłością, lecz silnym popędem ego, które pragnie zyskać pełniejsze i głębsze poczucie „siebie", a partner chwilowo potrzebę tę zaspokaja. Ego osiąga dzięki temu namiastkę zbawienia, która przez krótki czas nieomal sprawia wrażenie autentyku. W pewnym momencie partner zaczyna jednak postępować w sposób sprzeczny z twoimi potrzebami - a raczej z po trzebami twojego ego. Lęk, ból i niedosyt - stałe elementy świadomości egotycznej, które tylko prowizorycznie zamaskował „związek miłosny" - znów dochodzą do głosu. To tak, jak z każdym innym nałogiem: po odpowiedniej dawce narkotyku czujesz się świetnie, ale nieuchronnie przychodzi czas, gdy narkotyk już na ciebie nie działa. Kiedy powracają owe bolesne uczucia, doznajesz ich z jeszcze większą niż dawniej silą, a w dodatku uważasz, że druga strona związku jest ich sprawcą. Rzutujesz je więc na zewnątrz i ze wściekłą brutalnością, wyrosłą z twojego bólu, atakujesz partnera. Może to w nim zbudzić jego własny ból i skłonić do kontrataku. Ego na tym etapie wciąż jeszcze żywi nieświadomą nadzieję, że jego napastliwość lub próby manipulacji okażą się wystarczającą karą, aby współuczestnik dramatu zmienił postępowanie i znów dal się użyć w charakterze parawanu, przesłaniającego twoją boleść. Każdy nałóg bierze się stąd, że człowiek nieświadomie wzbrania się przed stawieniem czoła własnemu bólowi i przejściem przez ten ból. Każdy nałóg od bólu się zaczyna i na nim też się kończy. Niezależnie od tego, co jest twoim narkotykiem -alkohol, jedzenie, legalnie lub nielegalnie kupowane psychotropy, czy wreszcie druga osoba - używasz czegoś albo kogoś, żeby ukryć swój ból. Właśnie dlatego, po przeminięciu początkowej euforii, pojawia się w związkach osobistych tyle nieszczęścia, tyle bólu. To nie związki są ich przyczyną. One tylko wydobywają na jaw nieszczęście i ból, które już wcześniej w tobie tkwiły. Działa tak każdy nałóg. W każdym nałogu następuje moment, gdy narkotyk już nie wywołuje pożądanego efektu, wtedy zaś boli cię bardziej niż kiedykolwiek. Między innymi dlatego ludzie nieustannie próbują uciec przed teraźniejszością i szukają takiego czy innego zbawienia w przyszłości. Jeśliby skupili się na obecnej chwili, pierwszą rzeczą, jaką mogliby napotkać, byłby ich własny ból, a przecież to jego najbardziej się obawiają. Gdyby tylko wiedzieli, jak łatwo jest tu i teraz odnaleźć potęgę obecności, która rozpuszcza przeszłość wraz z całym zmagazynowanym w niej bólem - jak łatwo jest odkryć rzeczywistość, w obliczu której topnieją urojenia. Gdyby wiedzieli, jak bliscy są własnej rzeczywistości wewnętrznej, bliscy Boga. Unikanie związków też nie jest sposobem na to, żeby uniknąć bólu. Tak czy owak - boli. Trzy nieudane związki w ciągu trzech lat prędzej wyrwą cię z uśpienia, niż trzy lata na bezludnej wyspie albo w zamkniętym pokoju. Ale gdybyś umiał w tej samotności pozostać bez reszty obecny, to także okazałoby się skuteczne.

hjdbienek : :
lut 05 2009 Splot miłości i nienawiści
Komentarze: 1

Dopóki twoja świadomość nie zestroi się z częstotliwością obecności, wszelkie związki - zwłaszcza intymne - dotknięte będą głęboką skazą i w sumie zaburzone. Przez chwilę - na przykład gdy jesteś „zakochany" - może się wydawać, że jest doskonale, ale ta pozorna doskonałość nieuchronnie pryska, w miarę jak coraz częściej dochodzi do sporów, konfliktów, wybuchów niezadowolenia i aktów emocjonalnej, a nawet fizycznej przemocy. Niemal każdy „związek miłosny" przeradza się niebawem w splot miłości i nienawiści. Miłość może wtedy w mgnieniu oka ustąpić miejsca dzikiej napastliwości, wrogości lub zupełnej nieczułości. Uchodzi to za zjawisko normalne. Przez pewien czas - kilka miesięcy czy lat - związek taki waha się między biegunami „miłości" i nienawiści, dając obojgu uczestnikom tyleż bólu, ile przyjemności. Dość często zdarza się, że obie strony popadają w nałogowe uzależnienie od tej sinusoidy. Dzięki dramatowi, w którym tkwią, nareszcie czują, że żyją. Kiedy znika równowaga między biegunem pozytywnym a negatywnym i mroczna, destruktywna faza powraca z rosnącą częstotliwością i mocą (a większość par prędzej czy później osiąga ten etap), w niedługim czasie związek ostatecznie się rozpada. Można by sądzić, że gdyby tylko się udało wyeliminować negatywną, destruktywną fazę, wszystko byłoby cacy, a związek przepięknie by kwitł - ale jest to, niestety, niewykonalne. Bieguny nawzajem od siebie zależą. Nie można mieć tylko jednego z nich: trzeba brać oba naraz. Faza pozytywna od początku zawiera w sobie negatywną, choć ta nie od razu się ujawnia. Obie są tak naprawdę dwiema stronami tej samej anomalii. Mówię tu o związkach, potocznie zwanych romantycznymi, a nie o prawdziwej miłości, która nie ma negatywnego odpowiednika, ponieważ płynie z rejonów dalszych niż umysł. Miłość jako stan ciągły wciąż jeszcze jest wielką rzadkością: spotyka się ją nie częściej niż ludzi w pełni świadomych. Krótkie, złudne jej przebłyski mogą się jednak zdarzać, ilekroć w umysłowym nurcie powstaje luka. Oczywiście dużo łatwiej jest dostrzec anomalię w negatywnym aspekcie związku niż w pozytywnym. Z większą też łatwością dostrzega się źródło wszystkiego, co negatywne, w partnerze aniżeli w sobie. Skłonności negatywne mogą się przejawiać pod wieloma postaciami: jako zaborczość, zazdrość, żądza władzy, oddalenie i milcząca uraza, potrzeba stawiania na swoim, niewrażliwość i pochłonięcie samym sobą, emocjonalnie umotywowane żądania i manipulacje, chęć toczenia sporów, krytykowania, osądzania, obwiniania lub napastowania, gniew, bezwiedna zemsta za ból, zadany niegdyś przez któreś z rodziców, wściekłość i przemoc fizyczna. Pozytywna strona związku przejawia się w tym, że „kochasz" osobę, z którą jesteś związany. Początkowo do głębi cię to zaspokaja. Wyraźnie czujesz, że żyjesz. Twoje życie nabrało raptem sensu, ponieważ ktoś cię potrzebuje, pragnie, napawa poczuciem, że jesteś wyjątkowy, ty zaś wszystko to odwzajemniasz. Kiedy jesteście razem, czujecie się pełni. Uczucie to bywa tak silne, że reszta świata blaknie i traci znaczenie. Być może jednak zauważyłeś, że w tych silnych uczuciach jest pewien element niesamodzielności i kurczowego przywierania. Wpadasz w nałogowe uzależnienie od drugiej osoby. Działa ona na ciebie jak narkotyk. Dzięki niej doznajesz euforii, ale samo przypuszczenie, że ukochana istota mogłaby kiedyś stać się niedostępna, potrafi wywołać zazdrość, zaborczość, próby manipulacji za pomocą szantażu emocjonalnego, obwinianie i oskarżanie - a wszystko to z obawy przed utratą. Jeśli zaś twoja druga połowa w końcu rzeczywiście cię opuści, może to wzbudzić w tobie zajadłą wrogość albo najgłębszą rozpacz i żal. Miłosna tkliwość w jednej chwili ustępuje miejsca dzikiej napastliwości lub straszliwemu żalowi. Co się nagle stało z miłością? Czy może ona w oka mgnieniu przedzierzgnąć się we własne przeciwieństwo? I czy ogóle była to miłość, czy po prostu nałogowe lgnięcie i chciejstwo?

hjdbienek : :
lut 04 2009 Wrota teraźniejszości są wszędzie,...
Komentarze: 0

Zawsze sądziłam, że prawdziwe oświecenie osiągalne jest tylko poprzez związek między mężczyzną a kobietą. Przecież właśnie dzięki takiej więzi z powrotem się scalamy, prawda? Jak może człowiek doznać w życiu spełnienia, dopóki nie znajdzie się w tego rodzaju związku? Czy twoje własne doświadczenie potwierdza tę regułę? Rzeczywiście zdarzyło ci się coś takiego? Jeszcze nie, ale jakżeby mogło być inaczej? Wiem, że kiedyś się zdarzy. Czyli czekasz, aż zbawi cię zdarzenie, osadzone w wymiarze czasu. Czyż nie jest to sednem nieporozumienia, które właśnie omawiamy? Zbawienie nie nastąpi gdzie indziej ani kiedy indziej, tylko dokonuje się tu i teraz. Co to znaczy, że zbawienie dokonuje się tu i teraz? Nie rozumiem. Nie wiem nawet, co to takiego „zbawienie". Większość ludzi ugania się za rozkoszami fizycznymi lub rozmaitymi formami psychicznego zaspokojenia, w przekonaniu, że ich to uszczęśliwi albo uwolni od lęku bądź poczucia niedostatku. Szczęście można zdefiniować jako stan, w którym człowiek mocniej niż zazwyczaj czuje, że żyje. Źródłem tego stanu bywa rozkosz fizyczna lub wzmożone, pełniejsze poczucie własnego ,ja", osiągnięte dzięki takiej czy innej formie zaspokojenia psychicznego. Mówimy tu o sytuacji, w której ktoś, kto czuje niezadowolenie i niedosyt, szuka zbawienia, wybawienia. Każda satysfakcja, jaką człowiek taki zdoła uzyskać, musi być krótkotrwała, toteż zazwyczaj znowu rzutuje on w przyszłość swoje zadowolenie czy też spełnienie, umiejscawiając je w jakimś urojonym punkcie - byle nie tu i nie teraz. „Kiedy zdobędę to albo uwolnię się od o w e g o, nareszcie będzie mi dobrze". Takie właśnie bezwiedne nastawienie umysłowe stwarza złudną nadzieję przyszłego wybawienia. Prawdziwe wybawienie to spełnienie, spokój, życie całą pełnią. Chodzi o to, żeby być tym, kim się jest, i czuć w sobie dobro, które nie ma negatywnego odpowiednika - radość Istnienia, niezależną od niczego, co byłoby wobec niej zewnętrzne. Odczuwa się ją nie jako przemijające doznanie, lecz nieustanną obecność. W języku teistycznym o kimś, kto osiągnął ten stan, mówi się, że „poznał Boga" - niejako byt zewnętrzny, ale jako własną najskrytszą istotę. Prawdziwe zbawienie polega na tym, żeby poznać samego siebie - nieodłączną część ponadczasowego, bezpostaciowego Jednego Życia, z którego wszystko, co jest, czerpie swoje istnienie. Prawdziwe zbawienie to wolność - od lęku, cierpienia, rzekomego niedosytu czy niedoskonałości, a więc i od wszelkiego pragnienia, łaknienia, zachłanności i lgnięcia. Jest to wolność od przymusu myślenia, od wszystkiego, co negatywne, a zwłaszcza od przeszłości i przyszłości jako potrzeb psychicznych. Twój umysł mówi ci, że nie zdołasz dotrzeć stąd - tam. Coś musi w tym celu się wydarzyć albo ty sam musisz stać się kimś lub czymś szczególnym, zanim osiągniesz wolność i spełnienie. Innymi słowy, umysł twierdzi, że potrzebujesz czasu - że coś musisz znaleźć, rozpracować, zrobić, osiągnąć, zdobyć albo zrozumieć, zanim dana ci będzie wolność lub spełnienie. Czas wydaje ci się narzędziem zbawienia, choć w istocie jest największą przeszkodą na drodze ku zbawieniu. Myślisz, że nie możesz dotrzeć do celu, startując ze swojego obecnego miejsca w życiu, bo jesteś nie dość dobry, niedoskonały, podczas gdy tak naprawdę teraźniejszość to jedyny punkt wyjścia, który w tej podróży daje ci szansę powodzenia. „Cel" osiągasz bowiem, gdy uświadamiasz sobie, że już stoisz u celu. Odnajdujesz Boga, skoro tylko zdasz sobie sprawę, że wcale nie musisz go szukać. Żadna droga do zbawienia nie jest więc jedyną. Można je osiągnąć w każdych warunkach, ale żaden warunek nie jest konieczny. Istnieje natomiast jedyny punkt dostępu: teraźniejszość. Poza obecną chwilą zbawienie jest nieosiągalne. Żyjesz samotnie, brak ci drugiej połowy? Potraktuj tę sytuację jako furtkę, wiodącą do teraźniejszości. Jesteś z kimś związany? To także pozwoli ci wniknąć w teraźniejszość. Nie istnieje nic, naprawdę nic, co mógłbyś zrobić albo osiągnąć, żeby stać się bliższym zbawienia, niż jesteś w tej oto chwili. Umysłowi, który przywykł sądzić, że wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, znajduje się w przyszłości, prawda ta może się wydać niezbyt zrozumiała. Zarazem też nic, co kiedykolwiek zrobiłeś lub tobie zrobiono, nie stoi na przeszkodzie, żebyś zgodził się na to, co j e s t, i głęboko wniknął w teraźniejszość. Nie dokonasz tego kiedyś, później. Możesz to zrobić teraz albo wcale.

hjdbienek : :
lut 03 2009 Świadoma śmierć
Komentarze: 1

Świadoma śmierć Prócz wspomnianego już snu bez marzeń jest jeszcze jedna brama, w którą wchodzimy mimowolnie. Otwiera się na krótko, w chwili fizycznej śmierci. Nawet jeśli przegapisz wszystkie w życiu okazje duchowego urzeczywistnienia, ostatnia brama stanie przed tobą otworem tuż po śmierci fizycznego ciała. Istnieją niezliczone relacje ludzi, którzy ujrzeli ją w świetlistej wizji, a potem wrócili, bogatsi o doświadczenie, potocznie zwane bliskim spotkaniem ze śmiercią. Wielu z nich wspominało, że doznawali wtedy błogiego spokoju i głębokiej równowagi. W Tybetańskiej Księdze Umarłych przeżycie to określa się mianem „świetlistej wspaniałości bezbarwnego światła Pustki", która - jak stwierdza owa księga - jest „twoją własną prawdziwą jaźnią". Brama ta otwiera się jedynie na krótką chwilę i jeśli za życia nigdy nie spotkałeś się z wymiarem Nieprzejawionego, zapewne przeoczysz ten moment. Większość ludzi nosi w sobie zbyt wiele zastarzałego oporu i lęku, zanadto przywiązana jest do doznań zmysłowych i utożsamiona ze światem przejawionym. Na widok tej ostatniej bramy odwracają się więc ze zgrozą i tracą świadomość. To, co im się później przydarza, w większości nie zależy od ich woli i następuje automatycznie. W końcu czeka ich powtórka narodzin i śmierci. Za mało byli jeszcze obecni, żeby osiągnąć świadomą nieśmiertelność. Czyli przejście przez tę bramę nie oznacza unicestwienia? Po przejściu przez nią - podobnie jak przez wszystkie inne bramy - twoja promienna, prawdziwa natura ocaleje, ale osobowość nie przetrwa. Zresztą i tak wszystko, co jest w osobowości rzeczywiste lub autentycznie wartościowe, zawdzięcza ona temu, że od wewnątrz prześwituje twoja prawdziwa natura. Ta zaś nigdy nie ginie. Nic wartościowego, nic prawdziwego zginąć nie może. Stan bliski śmierci i sama śmierć - rozpad ciała fizycznego - zawsze stwarza wspaniałą szansę duchowego urzeczywistnienia. Niestety, w większości wypadków szansa ta zostaje zmarnowana, ponieważ żyjemy w kulturze, która o śmierci - podobnie jak o wszystkich naprawdę ważnych sprawach - nie wie prawie nic. Każda brama jest bramą śmierci - wiedzie prosto w śmierć fałszywego ,ja". Kiedy przez nią przejdziesz, nie czerpiesz już odtąd poczucia tożsamości z formy psychicznej, ukształtowanej przez twój własny umysł. Uświadamiasz sobie, że śmierć jest złudzeniem, tak jak było nim twoje utożsamienie z formą. Śmierć to kres złudzeń - nic więcej. Boli, dopóki kurczowo trzymasz się iluzji, a potem boleć przestaje.

hjdbienek : :
lut 02 2009 Prawdziwa natura przestrzeni i czasu...
Komentarze: 0

Pomyśl: gdyby nie było niczego prócz ciszy, nie istniałaby ona dla ciebie; nie wiedziałbyś, czym jest. Dopiero gdy pojawia się dźwięk, nastaje cisza. Podobnie z przestrzenią: gdyby nie było w niej żadnych obiektów, ona także by dla ciebie nie istniała. Wyobraź sobie, że jesteś kropką świadomości, unoszącą się w bezmiarze przestrzeni - nigdzie gwiazd ani galaktyk, tylko pustka. Przestrzeń nagle przestałaby ci się wydawać ogromna; w ogóle by jej nie było. Nie byłoby prędkości, ruchu z punktu do punktu. Żeby zaistniała odległość i przestrzeń, potrzebne są co najmniej dwa punkty odniesienia. Początkiem przestrzeni jest chwila, gdy Jednia rozszczepia się na dwoje, a kiedy z dwojga rodzi się „dziesięć tysięcy rzeczy" (jak nazywa świat przejawiony Lao Tse), przestrzeń coraz bardziej ogromnieje. Świat powstaje zatem równocześnie z przestrzenią. Nic nie mogłoby istnieć bez przestrzeni, a mimo to jest ona właśnie niczym. Przed powstaniem wszechświata - czy też, jak kto woli, przed „Wielkim Wybuchem" - nie było rozległej pustej przestrzeni, która czekała, aż coś ją wypełni. Przestrzeń nie istniała, ponieważ niczego w niej nie było. Istniało tylko Nieprzejawione -Jednia. Kiedy stała się ona „dziesięcioma tysiącami rzeczy", przestrzeń jak gdyby nagle się pojawiła, pozwalając zaistnieć wielorakiej mnogości. Skąd się wzięła? Czy stworzył ją Bóg wszechświatowi ku wygodzie? Oczywiście, że nie. Przestrzeń jest niczym, nigdy więc nie została stworzona. Wyjdź na dwór jasną nocą i spójrz w niebo. Tysięczne gwiazdy, które widać gołym okiem, to zaledwie mikroskopijny ułamek tego, co migocze we wszechświecie. Przez najsilniejsze teleskopy można już wypatrzyć ponad sto miliardów galaktyk, a każda stanowi „kosmiczny archipelag", mieszczący w sobie miliardy gwiazd. Jeszcze większe zdumienie budzi jednak nieskończoność samej przestrzeni, głębia i cichy bezruch, który pozwala zaistnieć całej tej wspaniałości. Nie ma nic bardziej zadziwiającego i majestatycznego niż niepojęty ogrom i nieruchomość przestrzeni, lecz czym jest owa przestrzeń? Pustką, rozległą pustką. Tym, co w naszym postrzeganym poprzez umysł i zmysły wszechświecie ukazuje się jako przestrzeń, jest samo Nieprzejawione w wersji uzewnętrznionej: „ciało" Boga. Największy cud polega zaś na tym, że ten bezruch, ten bezmiar, dzięki któremu istnieje wszechświat, panuje nie tylko tam, w przestrzeni, ale i w tobie. Kiedy jesteś całkowicie, bez reszty obecny, napotykasz go jako nieruchomą przestrzeń wewnętrzną bezumysłu. W twoim wnętrzu jej ogrom mierzy się nie rozległością, lecz głębią. Wrażenie przestrzennej rozległości bierze się w ostatecznym rozrachunku z błędnego postrzegania nieskończonej głębi, która jest atrybutem jedynej rzeczywistości transcendentalnej. Według Einsteina, przestrzeń i czas są nierozdzielne. Właściwie nie bardzo to rozumiem, ale wydaje mi się, że uczony ten twierdzi, jakoby czas był czwartym wymiarem przestrzeni. Określa to zjawisko mianem „continuum czasoprzestrzennego". Owszem. To, co w odbiorze zewnętrznym wydaje ci się przestrzenią i czasem, jest w gruncie rzeczy złudzeniem, ale zawiera ziarno prawdy. Przestrzeń i czas to dwa najbardziej zasadnicze atrybuty Boga - nieskończoność i wieczność - postrzegane tak, jakby istniały na zewnątrz ciebie. W twoim wnętrzu jedno i drugie ma swój odpowiednik, w którym przejawia się jego - a także twoja - prawdziwa natura. Przestrzeń to nieruchoma, nieskończona głębia bezumysłu; wewnętrznym odpowiednikiem czasu jest natomiast obecność, świadomość wiekuistego Teraz. Pamiętaj, że nie ma między nimi żadnej różnicy. Kiedy przestrzeń i czas ziszczą się w twoim wnętrzu jako Nieprzejawione - bezumysł i obecność - zewnętrzna przestrzeń i zewnętrzny czas nadal będą dla ciebie istniały, lecz mocno stracą na znaczeniu. Świat też będzie dla ciebie istniał, ale przestanie cię krępować. Ostateczny cel świata nie tkwi więc w samym świecie, lecz polega na wzniesieniu się ponad świat. Tak jak nieuświadamiałbyś sobie istnienia przestrzeni, gdyby nie rozmieszczone w niej obiekty, podobnie i świat jest niezbędny, żeby mogło się urzeczywistnić Nieprzejawione. Słyszałeś może tę buddyjską sentencję: „Gdyby nie było iluzji, nie byłoby oświecenia". Właśnie poprzez świat, a w ostatecznym rozrachunku poprzez ciebie, Nieprzejawione dostępuje samopoznania. Jesteś tu, aby mógł się ziścić boski plan wszechświata. Jesteś aż tak ważny!

hjdbienek : :
lut 01 2009 Przestrzeń
Komentarze: 0

Podobnie jak żaden dźwięk nie istniałby bez ciszy, tak też istnienie każdej rzeczy wymaga pustej przestrzeni, w której rzecz ta może zaistnieć. Każdy fizyczny przedmiot czy organizm wyłania się z nicości, nicością jest otoczony i prędzej czy później do niej powróci. Mało tego: każdy byt materialny zawiera znacznie więcej „niczego" niż „czegoś". Fizycy twierdzą, że stałość materii jest złudna. Nawet materia w pozornie stałym stanie - między innymi także twoje ciało fizyczne - prawie w stu procentach składa się z pustej przestrzeni, tak wielkie są odległości między atomami w porównaniu z rozmiarami samych atomów. Co więcej, nawet wnętrze każdego atomu mieści w sobie głównie pustą przestrzeń. Pozostała jego zawartość przypomina raczej wibrację o pewnej częstotliwości, muzyczną nutę, aniżeli namacalną, zbudowaną z cząsteczek materię. Buddyści wiedzą to od ponad dwóch i pół tysiąca lat. „Forma jest pustką, pustka jest formą", powiada Sutra serca, jeden z najsławniejszych starożytnych tekstów buddyjskich. Istotę wszechrzeczy stanowi pustka. Nieprzejawione istnieje w tym świecie nie tylko jako cisza; cały wszechświat fizyczny jest nim zarazem przeniknięty jako przestrzenią - od wewnątrz i od zewnątrz. Przestrzeń równie łatwo jest przeoczyć jak ciszę. Wszyscy zwracają uwagę na przedmioty, znajdujące się w przestrzeni, ale kto zauważa ją samą? Mam wrażenie, że sugerujesz, jakoby pustka czy też nicość nie była po prostu niczym, lecz odznaczała się jakąś tajemniczą właściwością. Czym więc jest owo „nic"? Nie można tak stawiać tej kwestii. Twój umysł próbuje w ten sposób zrobić coś z niczego. Lecz gdy tylko dokonasz takiego podstawienia, wymknie ci się sedno sprawy. Nicość - przestrzeń - to pozór, który przybiera Nieprzejawione, uzewnętrzniając się jako zjawisko w świecie postrzegalnym zmysłowo. Tyle mniej więcej da się o niej powiedzieć, a nawet i to ma posmak paradoksu. Nicość nie może być przedmiotem wiedzy. Nie da się obronić doktoratu z nicości. Kiedy uczeni prowadzą badania nad przestrzenią, zazwyczaj robią z niej „coś", a tym samym zupełnie im się wymyka jej istota. Nic dziw-nego, że zgodnie z najnowszą teorią przestrzeń wcale nie ma być pusta, lecz wypełniona pewnego rodzaju substancją. Gdy już wymyśli się teorię, bez większego trudu udaje się poprzeć ją dowodami, które ostaną się przynajmniej do chwili ogłoszenia jeszcze nowszej teorii. „Nicość" stanie się dla ciebie bramą Nieprzejawionego tylko pod warunkiem, że nie będziesz usiłował pojąć jej rozumem. A czy nie to właśnie tutaj robimy? Nic podobnego. Daję ci jedynie wskazówki, jak możesz sprawić, żeby wymiar Nieprzejawionego zaistniał w twoim życiu. Nie staramy się zrozumieć tego wymiaru. Nie ma w nim nic do rozumienia. Przestrzeń pozbawiona jest waloru egzystencji. Czasownik „egzystować" dosłownie znaczy „wyróżniać się". Nie możesz zrozumieć przestrzeni, ponieważ niczym się ona nie wyróżnia. Choć jednak sama egzystencji jest pozbawiona, umożliwia ją wszystkiemu innemu. Cisza także nie jest obdarzona cechą egzystencji, podobnie jak Nieprzejawione. Cóż więc się stanie, jeśli zamiast zajmować się przedmiotami rozmieszczonymi w przestrzeni, uświadomisz sobie ją samą? Co jest istotą tego pokoju? Meble, obrazy i cała reszta, znajdują się w nim, ale nie są pokojem. Podłoga, ściany i sufit wyznaczają jego granice, lecz także nim nie są. Cóż zatem jest istotą pokoju? Oczywiście przestrzeń, pusta przestrzeń. Bez niej nie istniałby żaden „pokój". Ponieważ zaś przestrzeń jest „niczym", możemy powiedzieć, że to, czego nie ma, liczy się bardziej niż to, co jest. Uświadom więc sobie obecność otaczającej cię przestrzeni. Nie myśl o niej, tylko ją poczuj - tak jakby. Poświęć uwagę „niczemu". Dokona się wtedy w tobie przesunięcie świadomości. Jego przyczyną będzie to, że wewnętrznym odpowiednikiem obiektów rozmieszczonych w przestrzeni, takich jak meble czy ściany, są obiekty, wywodzące się z twojego umysłu: myśli, emocje i efekty postrzegania zmysłowego. Wewnętrznym odpowiednikiem przestrzeni jest natomiast świadomość, pozwalająca istnieć obiektom o umysłowej proweniencji, podobnie jak przestrzeń pozwala istnieć wszystkim rzeczom. Jeśli więc odwrócisz uwagę od rzeczy a więc obiektów, istniejących w przestrzeni - tym samym przestaniesz się zajmować obiektami, stworzonymi przez twój umysł. Innymi słowy, nie sposób jest myśleć, a jednocześnie być świadomym przestrzeni, ani też zresztą ciszy. Uświadamiając sobie pustą przestrzeń, która cię otacza, zarazem uświadamiasz sobie przestrzeń bezumysłu, czystej świadomości: Nieprzejawione. W ten sposób kontemplacja przestrzeni może ci posłużyć jako brama Nieprzejawionego. Przestrzeń i cisza to dwa oblicza tego samego - tej samej nicości. Stanowią zewnętrzny aspekt wewnętrznej przestrzeni i wewnętrznej ciszy, która jest bezruchem: nieskończenie twórczą macierzą wszelkiej egzystencji. Większość ludzi w ogóle nie dostrzega tego wymiaru. Nie istnieje dla nich wewnętrzna przestrzeń ani cichy bezruch. Brak im równowagi. Innymi słowy, znają świat - a przynajmniej tak im się zdaje - ale nie znają Boga. Utożsamiają się wyłącznie ze swoją formą fizyczną i psychiczną, nieświadomi własnej istoty. Ponieważ zaś każda forma jest czymś wysoce chwiejnym, żyją w ciągłym lęku. Sprawia on, że odbierają siebie i innych w sposób głęboko wypaczony: widzą świat w krzywym zwierciadle. Gdyby jakiś kosmiczny kataklizm spowodował koniec świata, Nieprzejawionemu nie sprawiłoby to najmniejszej różnicy. Lekcja cudów mówi o tym w takich oto dobitnych słowach: „Niczemu, co rzeczywiste, nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Nic nierzeczywistego nie istnieje. Oto, gdzie leży boski spokój". Kiedy pozostajesz w świadomym kontakcie z Nieprzejawionym, zarazem cenisz, kochasz i darzysz głębokim szacunkiem sferę przejawioną oraz każdą z istniejących w niej form życia jako coś, w czym znajduje wyraz Jedno Życie, będące poza wszelkimi formami. Wiesz również, że każdej formie sądzone jest na powrót się rozpuścić i że w gruncie rzeczy nic, co dzieje się na zewnątrz, nie ma aż tak znowu wielkiego znaczenia. Wedle słów Jezusa „przezwyciężyłeś świat", czyli - jak to określił Budda - „przeszedłeś na drugi brzeg".

hjdbienek : :