Kategoria

Homo Sapiens, strona 63


mar 19 2009 Radiestezja
Komentarze: 0

Astrolog rysuje horoskop, zyskując przez to możliwość zrozumienia tego, co nie wypowiedziane, ale istniejące. Zasada ta jeszcze wyraźniej i jeszcze bardziej bezpośrednio ujawnia się w przypadku innych technik, gdzie funkcja wyrazicielska dochodzi do głosu bardziej wprost, a instrumentarium jest mniej skomplikowane. Uzyskanie połączenia z ową wiedzą kosmiczną przenikającą makro- i mikrokosmos wymaga, być może, bardziej elementarnych środków pomocniczych niż ten, jaki np. stanowi horoskop. Wiedza tkwiąca we wszechświecie bezpośrednio przemówi do osoby uzdolnionej i/lub wykształconej. Jak to powiedział Einstein na temat swojej własnej intuicji? „W moim przypadku niektóre z tych elementów mają także naturę mięśniową". Czas teraz na przedstawienie jeszcze nie wymienionych z nazwy technik ezoterycznych służących do bezpośredniego kanalizowania informacji docierających spoza naszego ciała. Radiestezja: wahadełko i różdżka. Wojna w Wietnamie pod niejednym względem stanowiła fenomen. Dzięki ogromnemu zaangażowaniu materiałowemu USA, militarnemu gigantowi udało się wprawdzie przejściowo pozbawić liści drzewa w delcie Mekongu i na innych terenach południowowschodniej Azji, bombardowaniami obrócić w perzynę Wietnam Północny i Kambodżę i rozsławić na całym świecie mało dotąd znaną, galaretowatą mieszaninę naftenów i soli kwasu palmitynowego pod nazwą napalmu, ale to już wyczerpuje listę „sukcesów". Siedem milionów ton bomb (dwa i pół razy więcej niż w całej drugiej wojnie światowej) i 300 miliardów dolarów wydanych na wojnę nie zdołały rzucić na kolana słabo uzbrojonych przeciwników w czarnych piżamach. Szok wietnamski wywołał u Amerykanów odzywający się do dziś uraz i doprowadził do zniesienia powszechnego obowiązku wojskowego w Stanach Zjednoczonych. Po ostatecznym zaprzestaniu działań bojowych obie strony ogłosiły swoje zwycięstwo, co do tej pory było na porządku dziennym tylko przy okazji zawodów sportowych, kampanii wyborczych albo podobnych zdarzeń. Później USA zgodziły się na wersję, że wprawdzie nie było to zwycięstwo, ale i nie klęska. Jest prawdopodobne, że wiodąca potęga Zachodu musiałaby się pogodzić ze swoim pierwszym nie-zwycięstwem także i wtedy, gdyby naukowcy z ministerstwa obrony USA byli bardziej otwarci na sprawy radiestezji. Tak jednak nie było, kiedy Pentagon otrzymał interesującą propozycję. Jej pochodzenie było co prawda dość egzotyczne: Louis Matacia, geodeta i różdżkarz z Wirginii, zaproponował oficerom marynarki wykrywanie podziemnych jaskiń, magazynów broni, min, tuneli itd. metodami radiestezji. Osoby, do których się zwrócił z tą propozycją, nie były nieprzychylnie nastawione, ponieważ podziemny świat Vietkongu przysparzał wielu trosk siłom zbrojnym USA. I słusznie, jak się później miało jeszcze dobitniej okazać. W każdym razie aktualne położenie sprawiało, że nawet absurdalne idee znajdowały posłuch. Louis Matacia został zawieziony do bazy wojskowej, gdzie szkolono młodych marines do akcji w Wietnamie. Na poligonie ćwiczebnym odtworzono także kompletną wioskę wietnamską z jej światem podziemnym: tunelami, skrytkami, magazynami broni i żywności, rozległymi pieczarami mogącymi pomieścić całe oddziały itd. Takie ogromne lisie nory o nie zbadanych odgałęzieniach były w Wietnamie na porządku dziennym. Śniły się one amerykańskim wojskowym w koszmarnych snach nie rzadziej niż gąszcz dżungli i czyhające w niej zasadzki. Louis Matacia zdołał od razu dokonać tego, co przekraczało możliwości najbardziej skomplikowanej aparatury poszukiwawczo-pomiarowej. Wykonał różdżkę, wyginając odpowiednio wieszak na ubrania, i po krótkim czasie zlokalizował wszystkie podziemne obiekty na poligonie. Nie uszła jego uwagi nawet najmniejsza skrytka. Zdumienie i podziw oficerów nie miały granic i propozycję różdżkarza przekazano wyższemu dowództwu. Natrafiła tam jednak na opór, którego zaciekłość była porównywalna z zaciekłością oporu Vietkongu. Naukowcy wojskowi i cywilni, do których zwrócono się o opinię, z rzadką jednomyślnością zajęli stanowisko negatywne. Coś takiego po prostu było niemożliwe. Ostatecznie zawyrokowano, że może tu chodzić jedynie o przypadek. Elegancko ominięto przykrą konieczność poinformowania o tym Louisa Matacii, komunikując mu w piśmie wystosowanym przez ministerstwo obrony, że stosowana przezeń technika nie byłaby mile przyjęta przez dowódców w terenie, ponieważ stwarza zbyt duże ryzyko fałszywych alarmów. W rzeczywistości oddział zaangażowany w walkę chętnie podjąłby to ryzyko, gdyż nieustanna groźba ataku zewsząd była skrajnie deprymująca. Wreszcie drogą przecieku wiadomości o tej sprawie przedostały się do południowowschodniej Azji i w rezultacie wiele wysyłanych w dżunglę patroli amerykańskich marines zabierało ze sobą oprócz swojej broni high-tech - i tak niewiele wartej w przypadku dostania się do wilczego dołu z zaostrzonymi prętami bambusowymi albo w zasadzkę - także różdżki. Łakomy kąsek dla prasy, która to należycie wykorzystała. Wynik wojny wietnamskiej na pewno nie uległby zmianie nawet wtedy, gdyby oficjalnie rozdano amerykańskim żołnierzom różdżki, ale być może nie musiałoby ich zginąć 45 928. Christopher Bird, pisarz, biolog i antropolog, występując w 1973 r. na I Międzynarodowym Kongresie Parapsychologii i Psychotroniki w Pradze, mówił o Matacii w kontekście fatalnego zaangażowania militarnego USA w południowo-wschodniej Azji, określając rolę tego różdżkarza jako charakterystyczną dla ambiwalentnego odbioru radiestezji w naszym świecie. Nie można wprawdzie negować radiestezji, ale to jeszcze nie powód, aby ją zaakceptować - tak właśnie wygląda praktyka. A przy tym odłogiem leżą niewątpliwie wielkie potencjały i wielu ludzi nie czyni użytku z własnych zdolności. Ten fakt potwierdzają liczne badania. Profesor Yves Rocard z Paryża prowadząc doświadczenia na szeroką skalę stwierdził, że około 70 procent badanych wykazuje zdolności do posługiwania się różdżką lub wahadełkiem. Już w 1963 r. ten francuski profesor fizyki (należący do paryskiej Ecole Normale, czołowej uczelni kraju) wzbudził sensację swoją książką Le signal du sourcier. Jego kolega z Waszyngtonu, profesor fizyki i doradca ministerstwa obrony USA, dr Zaboj V. Harvalik uważa wynik Rocarda, wynoszący 70 procent, za zbyt niski. Eksperymenty Harvalika, trwające dziesiątki lat, ujawniły zdumiewający odsetek 90% uzdolnionych. Badania tych dwóch (i innych) naukowców opierały się na zastosowaniu najnowocześniejszej aparatury i przyrządów pomiarowych. Tak więc ich wyniki są pewne, jak to tylko jest możliwe przy obecnym stanie techniki. Pomijając ten krzepiący wniosek, że prawie każdy człowiek ma w sobie zadatki na różdżkarza (musi tylko spróbować), badania tego rodzaju stale wydobywają na światło dzienne zdumiewające szczegóły. Na przykład dr Harvalik odkrył, że w przypadku różdżkarza Wilhelma de Boera wypicie dwóch szklanek wody powodowało dziesięciokrotny wzrost jego wrażliwości, podczas gdy dobry posiłek zmniejszał ją 1000 razy (!). Profesor Rocard z kolei zdołał ustalić najmniejszą wartość zmiany ziemskiego pola magnetycznego 0,0003 gausa, jaką mogą jeszcze zarejestrować radiesteci. (Gaus jest jednostką indukcji magnetycznej, nazwaną tak na cześć wielkiego matematyka, fizyka i astronoma Carla Friedricha Gaussa. Każdy lepszy magnes sztabkowy osiąga sto razy wyższą wartość niż owe rejestrowane przez niektóre wrażliwe osoby 0,0003 gausa. Obowiązywał dotychczas pogląd, że taką wartość mogą wykrywać tylko najsilniejsze magnetometry, w żadnym razie jednak istota ludzka.) Już w 1947 r. profesor Soko Tromp, geolog holenderski, stwierdził eksperymentalnie, że radiesteci mogą wyczuwać zmiany pola magnetycznego z zawiązanymi oczami („Psychical Physics"). Dzięki jego koledze Yves Rocardowi mamy teraz także pojęcie, jak małe są rejestrowane zmiany pola. Badania doktora Harvalika dostarczyły dalszego potwierdzenia tych niewiarygodnych odkryć. Wilhelm de Boer -jedna z najznamienitszych badanych przez niego osób - był nawet w stanie zarejestrować zmianę ziemskiego pola magnetycznego wynoszącą 10-10 gausa, a więc równą zaledwie jednej miliardowej części natężenia tego pola. Nawet wśród radiestetów jest to niezwykle wysoka czułość. Dr Paul Fatt, kierownik Wydziału Neurofizjologii University College w Londynie, uważał te wyniki za wprost niewyobrażalne. Kiedy się z nimi zapoznał, musiał przyznać, że wytrzymują próbę krytyki, i stwierdził z rezygnacją na temat de Boera: „Jak taki człowiek w ogóle może żyć na naszej Ziemi?" Może, i najwyraźniej napór niezauważalnych dla nas informacji przysparza mu równie niewielu cierpień, co psu jego (dla nas mało pożądany) zmysł powonienia, milion razy bardziej wrażliwy niż u Homo sapiens. Jeśli ktoś, jak de Boer, urodził się z taką zdolnością, to zapewne przystosowuje się do życia z nią i nie przeszkadza mu ona. Jeśli zaś jest nabyta, to dana osoba uczy się przystosowania w czasie nabywania zdolności. Świadczy o tym wiele przypadków. Rodzi się zatem pytanie, jak można zostać „normalnym" radiestetą, niekoniecznie zaraz Wilhelmem de Boerem. Droga do tego celu wcale nie jest taka kręta i rzeczywiście stoi otworem przed każdym z nas. Nieustannie się zdarza, że osoby postronne, będące np. tylko widzami przy poszukiwaniach żył wodnych itd., zdają sobie nagle sprawę, że drzemią w nich te same siły co w różdżkarzu, którego obserwują przy pracy.

hjdbienek : :
mar 18 2009 Wyrazicielska funkcja ducha ludzkiego
Komentarze: 0

Równie kłopotliwe jest spontaniczne, nieoczekiwane występowanie nowych typów kryształów. Około dziesięciu lat temu w fabryce należącej do pewnej spółki wytwarzano wielkie kryształy winianu etylenodwuaminy. Kryształy te przesyłano do innego zakładu położonego w odległości wielu kilometrów, w którym je cięto i poddawano szlifowaniu dla celów przemysłowych. Rok po uruchomieniu fabryki rozrost kryształów zakłóciły negatywne zjawiska. Pojawiły się kryształy innego rodzaju, które rosły szybciej od właściwych. Wkrótce i w drugim zakładzie stwierdzono, że cięte i szlifowane kryształy ujawniały na powierzchni tę samą „chorobę". Był to monohydrat pierwotnych kryształów, który wytworzył się w ciągu trzech lat badań i wdrażania produkcji. Jak się wydawało, zarodki były potem wszędzie (A. Holden i P. Singer, Crystals and Crystal Growing). Czy ten opis nie przypomina we frapujący sposób wspomnianej wyżej epidemii ucieczek owiec brytyjskich...? Oczywiście, istnieją konwencjonalne wyjaśnienia faktu, że substancje po pierwszym razie krystalizują szybciej i coraz łatwiej (na temat owczej problematyki nie teoretyzowano zbyt wiele). Po prostu przyjmuje się, że fragmenty powstałych wcześniej kryształów „zarażają" następne. Jeśli sprawa dotyczy miejscowości odległych od siebie, to naciągane wyjaśnienie głosi, że zarodki krystalizacji przenoszą dziwnym sposobem z jednego laboratorium do drugiego prądy powietrza (nierzadko z miasta do miasta). Jako środek transportu widziano nawet brody badaczy. Rządzi przypadek, zawsze mile widziany, kiedy jest potrzebny. Jest zrozumiałe, że takie interpretacje okazują się bardzo słabe przy gruntownym zbadaniu. Wspomniane efekty, w gruncie rzeczy niewytłumaczalne, występują faktycznie niestety o wiele za często i przybierają zbyt różnorodne formy, aby nadawały się do konwencjonalnego wyjaśnienia. Powietrze musiałoby być wprost nasycone zarodkami krystalizacji wszelkiego rodzaju, które jeszcze w dodatku przemieszczałyby się akurat tam, gdzie mogłyby pomóc w tworzeniu późniejszych generacji kryształów. Nawet przypadek nie działa tak wybiórczo. Jeśli zamiast niego podstawić pole morfogenetyczne, to sprawę wyjaśnienia da się posunąć naprzód. Zrozumiałe stają się teraz nawet zdumiewające w życiu codziennym fale równoległych nowości. Na przykład pewien londyński wydawca ze zdumieniem spostrzegł, że często występują niewytłumaczalne zbieżności między różnymi maszynopisami, nawet pochodzącymi z różnych krajów. W 1969 r. w ciągu jednego tygodnia przysłano mu dziewięć opowiadań o niemal identycznej akcji, która do tego jeszcze zawierała całkowicie nowe myśli. W przypadku morfogenezy biologicznej klasyczne podejście całkowicie się załamuje. Sama biologia twierdzi, że rozwój biologiczny jest epigenetyczny, to znaczy, że w jego trakcie powstają nowe struktury, których nie było wcześniej w zarodku. Wspomniane już inne problemy bez rozwiązania - regulacja, regeneracja i reprodukcja - są tylko rozwinięciem zasadniczego dylematu. Jeśli jeszcze do tego wziąć pod uwagę struktury dziedziczne, które nie mogą mieć nawet genetycznego planu budowy, to nie pozostaje nic innego jak pogodzić się z tym niemal mistycznym polem morfogenetycznym. Jak inaczej można na przykład wyjaśnić powtarzające się zachowanie kolonii przedstawicieli morskiej fauny Flattidium, które dla kamuflażu przybierają zewnętrzną postać nie istniejącą w naturze? Co raz się uformowało, to stale jest naśladowane... W tym miejscu wydaje się wskazana chwila wytchnienia od myślowego wysiłku. Tymczasem zdążyliśmy prawie beznadziejnie ugrzęznąć w gąszczu nowoczesnych teorii naukowych, z których niektóre - jak np. właśnie dyskutowana - nie mogą rościć sobie pretensji do niepodważalności. Wielka jest wprawdzie pokusa, aby zająć w tej sprawie stanowisko, ale inni są bardziej do tego powołani. Byłby to zresztą niewłaściwy kierunek rozważań. W rzeczywistości nie chodzi o to, czy teoria pola morfogenetycznego może znaleźć ostateczne potwierdzenie i wyjaśnić wszystkie problemy, których rozwiązanie postawiła sobie za cel. Sednem sprawy jest co innego, a mianowicie przygotowanie do wkroczenia w inną dziedzinę wiedzy ezoterycznej i zapoznania się z technikami, które mogą stać się bliższe dzięki temu, co wyżej powiedziano, skoro z dużym prawdopodobieństwem funkcjonują niczym bezpośredni przewód łączący z wiedzą kosmiczną. Wiedza ta - albo wyrażając się bardziej nowocześnie, pool informacyjny - jest wszechobecna w najdosłowniejszym rozumieniu. To owa ukryta siła, na której opiera się wiele praw (także prawo astrologii) i która, w ostatecznej konsekwencji, zapewne wszystko kształtuje (stąd ta dygresja w dziedzinę morfogenezy). Wspomniane teorie i hipotezy mają jedynie ilustrować zdumiewający fakt, że owa prastara koncepcja wiedzy wypełniającej wszystko pokutuje także na obrzeżach hard science. Podsumujmy więc: przeanalizowaliśmy obie strony poznania ludzkiego - duchową i przyrodniczą - odkrywając przy tym fragment po fragmencie pokrewieństwa między sprawami z pozoru niemożliwymi do pogodzenia. Zarazem coraz jaśniej było widać, że wszystko obraca się wokół jednego punktu, którym jest człowiek. To on w ostatecznym rezultacie analizuje intuicyjnie horoskop, odnosząc tym większe sukcesy, im lepszą uzyska zgodność z echem kosmosu. Czy nazwiemy to synchronicznością, prawem serii, koincydencją, morfogenezą czy astrologią, to w gruncie rzeczy jest bez znaczenia. Ważna jest wymowa słów „Jak w górze, tak na dole". Fakt, że nawet nowoczesna nauka w coraz mniejszym stopniu może je zignorować, potraktujemy jako dodatkową korzyść w nadziei na dalszą emancypację wiedzy ezoterycznej. Jeśli do niej zresztą nie dojdzie, to i tak nie ma się o co martwić, bo już stare przysłowie mówi, że prawdzie jest całkowicie obojętne, czy się ją poznaje, czy nie. Na tym etapie coraz jaśniej dostrzegamy rolę jednego czynnika: wyrazicielskiej funkcji ducha ludzkiego.

hjdbienek : :
mar 17 2009 Pole morfogenetyczne
Komentarze: 0

Pole to najlepiej jest porównać do projektu budowlanego, określającego kształt budynku, który ma powstać z istniejącego zasobu cegieł, zaprawy, drewna, dźwigarów itd. Możliwe byłyby najróżniejsze formy budowli, ale realizuje się tylko jedną, zgodną z projektem. Idea pola innego niż znane pola elektromagnetyczne albo grawitacyjne, które miałoby być przyczyną tajemniczych zjawisk, nie jest taka nowa. Przypomina ona odłożoną już ad acta teorię kosmicznego eteru. Koncepcja pola morfogenetycznego nie jest jednak tylko odgrzewaniem tej starej koncepcji, zdruzgotanej przez Einsteina i innych, ale czymś całkowicie rewolucyjnym. Pole to, niemożliwe do zarejestrowania zmysłem wzroku, słuchu, dotyku, smaku ani żadnym innym - co dotyczy także grawitacji i elektromagnetyzmu - organizuje formę wszystkiego (i wiele jeszcze innych zjawisk). Mogłoby to wiele wyjaśnić, przede wszystkim ten kłopotliwy fakt, że spośród wielu możliwych form złożonych układów chemicznych, które dopuszczają prawa natury, jest zawsze wybierana tylko jedna, czego nie mogą wystarczająco wyjaśnić znane prawa fizyczne. Kto dokonuje tego wyboru? W tej kwestii występuje znowu rozbieżność poglądów. Frakcja metafizyczno-filozoficzna wśród naukowców (a jest ona w epoce nowej fizyki liczniejsza, niż można by przypuszczać) przyjmuje pogląd Platona i Arystotelesa. Zwłaszcza Arystoteles był przekonany o wiecznej trwałości form specyficznych. Według jego koncepcji w kosmosie kryje się za chaosem świata dostępnego obserwacji ukryta zasada porządkująca, wymuszająca powstawanie struktur z chaosu. Niektórzy fizycy wcale nie uważają tego punktu widzenia za aż tak bardzo staroświecki, mimo odkrycia zasady nieoznaczoności i funkcji prawdopodobieństwa. W innym obozie panuje pogląd, według którego formy nie dlatego powstają i są powielane, że były z góry określone od początku świata, ale dlatego, iż podlegają przyczynowemu oddziaływaniu form z przeszłości. Również i to nie brzmi zbyt konkretnie. Do niedawna występowała tu trudność, że mogłoby być za to odpowiedzialne tylko takie wzajemne oddziaływanie, które pokonuje barierę przestrzeni i czasu, a więc także prędkości światła, a tym samym nie przypomina żadnego ze znanych dotychczas czynników fizycznych. Odkąd John S. Bell wysunął teorię kosmicznego kitu, a Alain Aspect dowiódł istnienia uniwersalnego natychmiastowego powiązania między wszystkimi cząstkami we wszechświecie, znikły te wątpliwości. Jedyną kwestią sporną pozostała sama teoria. Hipoteza Sheldrake'a rozpętała w angielskim świecie naukowym prawdziwą wojnę światopoglądową, której punktem kulminacyjnym było wyznaczenie nagrody. Tarrytown Conference, amerykańskie stowarzyszenie mające na celu wspieranie nowych idei w nauce i technice, ufundowało nagrodę w wysokości 10 000 dolarów dla autora dowodu istnienia lub nieistnienia pola morfogenetycznego. Przyłączyły się do niej dalsze organizacje. Ostateczny werdykt jeszcze nie zapadł. W gruncie rzeczy spór o determinację i samoorganizację jest równie bezsensowny jak spór o to, co było pierwsze, jajko czy kura (niektórzy uważają, że pierwszy musiał być kogut), gdyż w każdym razie nie ma odpowiedzi na pytanie, co wybrało daną formę za pierwszym razem. Być może coś sprzed prawybuchu... Ciekawsze jest zajmowanie się tymi zaobserwowanymi zjawiskami, które doprowadziły do powstania kontrowersyjnej teorii. Tu bowiem mogłaby oddziaływać doprawdy elementarna siła przyrody, którą z powodzeniem można także pojmować na sposób ezoteryczny. Znamienne, że w związku z tym mówi się o rezonansie morficznym (czy nie przypomina to przedstawionej wyżej idei o możliwym wzajemnym oddziaływaniu rezonansowym między duchem człowieka a wiedzą kosmiczną, zakładając, że ona istnieje?). Ponieważ rezonans morficzny, sądząc po tym, jakie są jego ewentualne skutki, nie ma nic wspólnego ani z energią, ani z masą (tym się różni od normalnego rezonansu energetycznego), to nie musi podlegać prawom obowiązującym ruchy ciał, cząstek i fal. Wolny od ograniczeń natury przestrzennej albo czasowej przenika wszystko, odciskając na rzeczach tajemnicze wzory czasoprzestrzeni, których istnienie po prostu trzeba zaakceptować. To interesująca koncepcja, ale jednak dość dziwaczna. Mimo woli nasuwa się pytanie, w jaki sposób trzeźwym naukowcom przychodzą na myśl hipotezy, których raczej można by się spodziewać w dziełach ezoterycznych. Chyba nie jest powodem zwątpienie w obliczu niewytłumaczalnych sprzeczności - a może jednak? Otóż nie. U kolebki tej teorii były dwie podstawowe przesłanki: Istnieją formy - i jest ich aż za wiele; Nowe formy powstają za pierwszym razem z trudem i powoli - później jednak szybko i łatwo. Rezonans morfogenetyczny nie tylko pozwala pogodzić ze sobą te przesłanki, ale wyjaśnia także, dlaczego tak jest i jaki jest między nimi związek. (Skąd wziął się sam rezonans, to oczywiście inny rozdział - ezoteryczny. Naukowców to może nie całkiem zadowala, ale ezoteryków tak.) Wszystkie te teoretyczne rozważania nie zwalniają nas z obowiązku dostarczenia przynajmniej konkretnych poszlak, skoro dowody są tak dyskusyjne. Od dłuższego czasu chemików zadziwia dziwna dynamika, z jaką przebiega synteza nowych substancji. Pierwsza krystalizacja jest zazwyczaj procesem czasochłonnym, którego zapoczątkowanie pokonuje wielkie opory. Z czasem jednak pojawia się zagadkowe przyspieszenie, a wreszcie krystalizacja toczy się płynnie i szybko (jakby następowała według wewnętrznego planu).

hjdbienek : :
mar 16 2009 Kształtująca przyczynowość
Komentarze: 0

Już w latach siedemdziesiątych brytyjski biochemik dr Rupert Sheldrake zaczął się interesować bardzo drażliwym tematem. Na tyle drażliwym, że naukowcy woleli dotychczas zajmować się czymś innym. Ale nie Rupert Sheldrake. Zajmował się on czterema podstawowymi problemami biologii, które podstępnie ukrywają się pod z pozoru jasno zdefiniowanymi zasadami. Pierwsza z nich to: „Występowanie form charakterystycznych i specyficznych (u organizmów żywych)", następne brzmią zwyczajnie: „Regulacja systemu", „Regeneracja" i „Reprodukcja". A gdzie problemy? W pierwszej zasadzie przechodzi się skromnie do porządku dziennego nad tym, że już samo powstawanie specyficznych form stanowi absolutną zagadkę; w drugiej, trzeciej i czwartej nad niezaprzeczalną niewytłumaczalnością wymienionych procesów. Różnorodność form materii (ożywionej czy nieożywionej) mogłaby wyjaśnić jedynie koncepcja wszechświata pełnego niewidzialnych planów konstrukcyjnych, można powiedzieć, szablonów dla wszelkich form i zachowań. Większość nie odważyła się posunąć do takiej koncepcji; jednak nie Rupert Sheldrake. Wprawdzie istniały już wyjaśnienia, ale były one niezadowalające pod względem filozoficznym albo naukowym. Nie wolno zapominać, że wspomniane cztery fenomeny są pojmowane w kategoriach skutku i przyczyny. Forma nie może powstać „z niczego", system nie reguluje się „bez impulsu", a regeneracja i reprodukcja nie następują „bez powodu". I tu już dochodzi do gwałtownych konfliktów z przyjętymi poglądami. Filozofowie albo zwolennicy dawniejszych dyscyplin mają ułatwione zadanie. Mówią o sprawczych czynnikach albo siłach życiowych itd. Niczego się w ten sposób nie poddaje rzeczywistej analizie, ale dziecku można przynajmniej nadać imię. Naukowcy powołują się na programy genetyczne, chemiczne czy fizyczne, a więc w gruncie rzeczy mechanistyczne, które w zasadzie działają jak programy komputerowe. Wynikają stąd przy bliższym rozpatrzeniu natychmiast poważne problemy, brakuje bowiem programisty. Jeśli przytoczyć argument, że analogia między programami genetycznymi a normalnymi programami komputerowymi jest nietrafna, ponieważ program genetyczny można byłoby porównać tylko z samoistnie się organizującym i odnawiającym programem komputerowym, trudność polega na tym, że takich programów (komputerowych) nie ma. A nawet gdyby były, to programista nie stałby się przez to zbędny. Byłby potrzebny, tylko wcześniej. Jakkolwiek podchodzić do tego zagadnienia, to w taki czy inny sposób wszystko się sprowadza do jednej elementarnej zasady podstawowej, której nie da się tak łatwo zbyć mówieniem o ewolucji, programach genetycznych itd. Greccy mędrcy antyczni mieli coś podobnego na myśli, używając terminu entelechia. Rozumie się przez to, że coś nosi swój cel już w sobie. Nie dość na tym - jeśli normalna droga rozwoju zostaje zakłócona, to system dąży do ostatecznego celu innymi drogami. W przyrodzie ożywionej zasadę tę spotyka się wszędzie, trzeba tylko przyznać, że tak jest. Przykładem są instynkty zwierząt (nie wyłączając Homo sapiens jako ssaka wszystkożernego, który według Schopenhauera odróżnia się od reszty fauny jedynie wyprostowaną postawą i złym charakterem). Reakcje instynktowne mogą być przekazywane za pośrednictwem pamięci kolektywnej gatunku i prędzej czy później upowszechniają się jako wrodzony zwyczaj całego gatunku. Parapsycholog W. Carrington porównuje zachowanie instynktowne do tkania pajęczyny, prowadzącego do włączenia indywiduum (w tym przypadku pająka) w szerszy system. Jeszcze dalej idzie zoolog Alister Hardy. Jego zdaniem, wspólne wszystkim doświadczenie spełnia funkcję uwewnętrznionego szablonu. Jeśli doprowadzić rozumowanie do ostatecznej konsekwencji, to entelechia okazuje się, można powiedzieć, zaprogramowanym procesem pamięci. Gatunek rozwija się zatem, przybierając swoją ostateczną postać, ponieważ korzysta z pamięci wszystkich wcześniejszych stadiów rozwojowych - każdej fazy ewolucji czy też rozwoju indywidualnego. To rzeczywiście śmiała myśl, ale nie pozbawiona sensu, choć wymagająca wyjaśnienia. Ostatecznie jeszcze nie powiedzieliśmy, dlaczego te cztery wspomniane problemy biologii mają tak zasadnicze znaczenie. Rozważmy problem formy. Z pozoru robi on niewinne wrażenie, nie widać tu żadnych sprzeczności. Wprawdzie na Ziemi aż się roi od niezliczonych form, a reszta wszechświata z pewnością nie jest pod tym względem uboższa, ale w czym tu właściwie problem? A konkretnie, czy ich istnienie, tak samo jak ich różnorodność nie są dostatecznym dowodem na to, że po prostu właśnie im udało się powstać? Jak najbardziej, tylko jak mogło do tego dojść? Wydaje się, że zadawanie takich pytań to dzielenie włosa na czworo. Ostatecznie dobrze znane są takie zjawiska jak dobór naturalny i mutacje. Ich działanie wyjaśnia, w jaki sposób forma się krystalizuje przechodząc długi łańcuch faz rozwoju i osiągając aktualnie ostateczną postać. Są to sprawy złożone, ale nie tajemnicze. Jeśli z tego punktu widzenia zbadamy sposób funkcjonowania fundamentalnych procesów w dziedzinie elementarnej biologii, to ze zdumieniem przekonamy się, że nie wszystko tu jest tak całkiem proste. Demonstrują to poglądowo, co prawda ku frustracji biologów klasycznych, makrocząsteczki (np. proteiny), których polipeptydowe łańcuchy (produkty rozszczepienia białkowej przemiany materii) łączą się w skomplikowane formy trójwymiarowe. W licznych eksperymentach doprowadzano czynnikami chemicznymi proteiny (cząsteczki białka) do rozwinięcia się. Po ustaniu oddziaływania i przywróceniu pierwotnego środowiska chemicznego cząsteczki te powracały do swojej normalnej struktury. Co ciekawe, osiągały one zawsze ten sam strukturalny „cel ostateczny", mimo że stany wyjściowe i etapy pośrednie były różne. Ten stabilny stan końcowy nie musi być jedyną możliwą strukturą minimalnej energii (tak się określa stabilne, idealne stany równowagi, do których dążą struktury zgodnie z zasadami termodynamiki). Z obliczeń wynika, że istnieją niezliczone inne stadia końcowe takiego samego poziomu energii i że są one równie prawdopodobne. Mimo to występuje zawsze tylko to jedno, wstępnie zaprogramowane. Dziwne. Istnieje obszerna literatura specjalistyczna poświęcona „problemowi minimum multiplum" związanego z rozwinięciem protein. Można by wysunąć zarzut, że taki przykład z głębin wnętrza komórki jest o wiele mniej poglądowy niż na przykład równie tajemnicza sprawa uformowania nogi muchy albo segmentu owocu. Zarzut ten jednak nie wytrzymuje krytyki. W rzeczywistości w przypadku tworów prostych widać o wiele wyraźniej, niż w przypadku złożonych, zróżnicowanych układów komórek, że nieustanna powtarzalność określonej (niekoniecznej) struktury jest niewytłumaczalna. Cóż więc proponuje Sheldrake, aby za jednym zamachem wyjaśnić wszystkie problemy spośród wymienionych na wstępie? I na czym polega związek z wiedzą ezoteryczną? Ów brytyjski biochemik i naukowcy będący jego zwolennikami twierdzą, że istnieje „kształtująca przyczynowość", która za pośrednictwem przestrzeni i czasu decyduje o tym, co jak ma wyglądać.

hjdbienek : :
mar 15 2009 Wiedza o wszechświecie
Komentarze: 0

Niekiedy naukowcy sugerują mimo woli , że posiadamy dostęp do ogółu wiedzy o wszechświecie. Przykładem może być fragment pewnego listu Alberta Einsteina do francuskiego matematyka Jacquesa Hadamarda. Badał on proces twórczy u matematyków i poprosił Einsteina, aby ten wypowiedział się, o ile to możliwe, na temat własnego myślenia. Twórca teorii względności i zupełnie nowej wizji wszechświata potrafił poddać analizie także swoje własne procesy poznawcze. Einstein pisał między innymi: „Nie wydaje się, aby w procesach myślowych jakąkolwiek rolę odgrywały słowa czy język. Jednostkami psychicznymi, które wydają się służyć za elementy myśli, są niewątpliwie mniej lub bardziej jasne znaki i obrazy, które można świadomie reprodukować i kombinować. W moim przypadku wymienione elementy mają naturę wizualną, a niektóre także mięśniową". (Zapamiętajmy to ostatnie - uwaga autora.) Niemiecki psycholog Max Wertheimer w swojej książce Productive Thinking poświęca szczególną uwagę Einsteinowi. Wspomina pewną rozmowę, w której słynny fizyk dał wyraz swemu przekonaniu, że zawsze ma uczucie, „iż idzie w jakimś kierunku, w stronę czegoś konkretnego" . Wyłania się zatem następujący, fragmentaryczny obraz: Nasze mózgi, co bardzo prawdopodobne, wcale nie są tylko organicznymi komputerami, ale tajemniczymi mikroświatami, w których dzieje się więcej, niż śniło się szkolnej wiedzy. Nie wyłączając nagłego pojawiania się nieoczekiwanych, „obcych" treści, informacji i koncepcji. Dla wyjaśnienia wielu spraw nie wystarcza pięć zmysłów. Nauka snuje spekulacje - choć czyni to z wielką ostrożnością - na temat kolejnej siły podstawowej: albo nowej, piątej siły, albo jednej siły generalnej, obejmującej wszystkie inne. Wszystko to brzmi dość nieskładnie. Na razie. Może uda się powiązać luźne nici. Wyobraźmy sobie, że nasz umysł mógłby ewentualnie, wszystko jedno w jaki sposób, wchodzić z czymś w interakcję (z piątą siłą, wiedzą kosmiczną - nazwy są tu naprawdę nieistotne). Możliwe, że nie za każdym razem to zauważamy że wszystkimi konsekwencjami, czasem wcale nie zauważamy tego świadomie. Niekiedy jednak tak jest. W takich przypadkach np. automatycznie powstaje pieśń albo dochodzi do nagłego olśnienia. Mówimy wtedy o szóstym zmyśle, wiedzy spontanicznej albo telepatycznej, intuicji, natchnieniu... Niektórzy z nas rozpoznają (intuicyjnie albo przez uprawianie najróżniejszych specjalności) ukryty potencjał i starają się go zagospodarować. Na przykład za pomocą technik ezoterycznych. Zanim przejdziemy do ich omówienia, musimy jeszcze podeprzeć zasadnicze rusztowanie naszego rozumowania, i to już u samej podstawy: Jak w ogóle miałoby się realizować to wzajemne oddziaływanie między duchem a siłą kosmiczną (którą też trzeba dopiero zbadać)? Może drogą rezonansu. W fizyce pojęcie to oznacza drgania układu, wymuszone przez drgania zewnętrzne o częstotliwości równej lub bliskiej częstotliwości drgań własnych układu. Zjawisko to może występować w wielu odmianach: rezonans akustyczny w instrumentach muzycznych, rezonans elektromagnetyczny w odbiornikach radiowych itd. Może miniwszechświat zawarty w naszych własnych czaszkach w określonych warunkach wpada w rezonans z określonymi drganiami wielkiego wszechświata pełnego gwiazd i galaktyk, a więc jest w stanie coś stamtąd odbierać. Trudno to wykluczyć, ale co tam może być do odbioru? Może informacje - co już sugerowaliśmy. Może gdzieś w głębi atomów drzemią zaklęte informacje. Tajna siła przyrody i prefabrykowana wiedza, o której od tysięcy lat mówią mędrcy, myśliciele, filozofowie i ezoterycy jako o wiedzy kosmicznej, świadomości kosmicznej a która dzisiaj jest rozszczepiana na bity czy bajty. Jak to możliwe, aby wszechświat był przepojony wiedzą, tym na razie nie będziemy się zajmować która sprawia, że wszechświat jawi się ostatecznie raczej jako jedna tytaniczna myśl niż jako olbrzymie nagromadzenie promieniowania i materii. Na razie oszczędzimy sobie dogłębnych analiz i pozostaniemy przy suchych faktach. Suche fakty? Czy nie jest już zbytnim zuchwalstwem mówić o faktach w kontekście tych bardzo śmiałych rozważań? Przecież nie sposób znaleźć nawet naukowej poszlaki przemawiającej za istnieniem kosmicznego oceanu informacji, a cóż dopiero mówić o dowodach. A może jednak? Słynny neurofizjolog i badacz mózgu sir John Eccles sugeruje istnienie w przestrzeni i czasie formujących, kształtujących, a w każdym razie określających strukturę pól, które oddziałują na psychikę człowieka. Pisze on: Hipoteza neurofizjologiczna twierdzi, że „wola" modyfikuje określoną czasoprzestrzenią aktywność sieci neuronów przez oddziaływanie uwarunkowanych przez czasoprzestrzeń „pól wpływów". To oddziaływanie dochodzi do skutku przez jedyną w swoim rodzaju funkcję postrzegania aktywnej kory mózgowej. Z czasem stanie się jasne, że „wola" (albo „wpływ duchowy") sama wykazuje cechę pewnego rodzaju struktury przestrzenno-czasowej, która jej dopiero umożliwia taką ingerencję. Wkracza on tym samym -choć formułuje bardzo powściągliwie swoje myśli - na tereny, na których nakładają się na siebie psychologia i parapsychologia, graniczące z fizyką kwantową, koncepcją kitu kosmicznego i innymi egzotycznymi teoriami nowoczesnej fizyki. Teoriami, które - jeśli pójść konsekwentnie tropem rozumowania ich twórców - sprawiają, że wszechświat jawi się jako super-super-supermózg. Nasze skromne aparaty do myślenia zawierają wiedzę, dlaczego więc nie miałby jej zawierać „kosmiczny mózg", jeśli już zgodzimy się na takie wyobrażenie. Co prawda, jest ono niemal nie do podważenia, o tomożemy być spokojni. Tak więc możemy przyjąć bez emocji nawet śmiałą koncepcję rezonansu. Wychodzi jej naprzeciw mało znana specjalna dyscyplina psychologii, określana nazwą interakcjonizmu. Postuluje ona, że treści pamięciowe są rejestrowane sposobami niefizycznymi (de facto nikt nie ma pojęcia, jak one rzeczywiście są rejestrowane) i w rezultacie mogą przechodzić z osoby na osobę jak „rezerwuar pamięci" albo są powiązane ze sobą od mózgu do mózgu w przestrzeni i czasie, tworząc ogromny wspólny zasób. Nie wolno przemilczać faktu, że spekulacje te są dość śmiałe. Może i śmiałe, ale nie zuchwałe. Niestrudzeni badacze odkryli bowiem w ubiegłym dziesięcioleciu naturalną zasadę, która we frapujący sposób kojarzy się ze wspomnianymi wyobrażeniami. Nosi ona nazwę pola morfogenetycznego.

hjdbienek : :
mar 14 2009 „Jak w górze, tak na dole"
Komentarze: 1

O co w tym wszystkim właściwie chodzi? To proste: astrologia przykładnie odzwierciedla zdanie „Jak w górze, tak na dole", a nowa fizyka ubrała je w szatę wzorów i teorii (jeśli nawet nie to akurat miała na celu). Może inne metody ezoteryczne, które - jak można przypuszczać - są w jakiś sposób ze sobą powiązane, pozwolą odkryć, dlaczego „w górze" jest tak jak „na dole"... Zanim nazwiemy je po imieniu, musimy wziąć niewielki rozbieg. Nowoczesna nauka zna cztery podstawowe siły (elektromagnetyczną, jądrową mocniejszą i słabszą oraz grawitację), które są (lub powinny być) odpowiedzialne za wszystko, co się dzieje we wszechświecie, nie wyłączając zjawisk przebiegających wewnątrz atomu. Gdy fizycy zawzięcie starają się stworzyć jednolitą teorię pola, którą Einstein rzekomo zabrał ze sobą do grobu, a która mogłaby z tych czterech sił podstawowych uczynić jedną, to ezoterycy (i niektórzy spośród naukowców) kroczą inną drogą. Poszukują oni piątej siły. Naukowcy uważają wprawdzie taką wersję raczej za rozwiązanie doraźne, przyznają jednak, że takie protezy stosuje się także w „normalnej" fizyce (np. wprowadzenie nieskończoności w równaniach). Od czasu do czasu zdarza się, że nagle nabierają realnych kształtów sztuczne, wyimaginowane wielkości, jak np. neutrino, którego istnienie zakładano, aby nadać nazwę deficytowi energii w przypadku słabego rozpadu jądrowego, a które dzisiaj ma swoje miejsce w szeregu cząstek elementarnych. Można tu dostrzec pewną paralelę między wyobrażeniem piątej siły, wykraczającej poza przyjęte cztery, a przysłowiowym szóstym zmysłem poza pięcioma normalnymi. Przyznajemy, że to tylko gra słów, ale jednak niezupełnie pozbawiona sensu. Trzeba się tylko zdobyć na odwagę wyznawania nieortodoksyjnych idei. Nasz mózg - a ściślej nasz umysł, gdyż to niekoniecznie to samo - jest tworem złożonym. Nikt nie rozumie, w jaki sposób funkcjonuje, a gdyby ktoś zechciał twierdzić, że mózg został zbadany, byłoby to tym samym, co mówienie o podboju kosmosu po wylądowaniu na Księżycu. Już sama tylko liczba możliwych połączeń między przeszło 100 miliardami komórek naszego aparatu do myślenia przewyższa o niebo całkowitą liczbę atomów we wszechświecie. Jednocześnie mózg rejestruje niewiarygodnie słabe bodźce (choć często są one przekazywane bezpośrednio do sfery podświadomości i wcale ich nie zauważamy -przynajmniej nie pierwszoplanowo). Szczególnie dobitnie dowodzi tego fakt, że ośrodki wzrokowe mózgu reagują już na jeden jedyny kwant światła. Równie wielkie wrażenie wywiera fakt, że ludzie są w stanie dalej myśleć bez przeszkód, mimo że ich mózg został podzielony, częściowo zniszczony albo na skutek najróżniejszych przyczyn całkowicie utracił zdolność funkcjonowania. Istnieje ogromna liczba opisów takich nie wyjaśnionych przypadków, a medycyna i biologia stoją (znowu) przed zagadką. Przyjmijmy teraz dalsze założenie, że nasze mózgi wykonują funkcje wymykające się naszej świadomości albo rejestrowane przez nią tylko bardzo mgliście. Pokazują to liczne osobliwe talenty - łączone wspólnymi określeniami, takimi jak ESP (extrasensory perception - postrzeganie pozazmysłowe), parapsychologia, zdolności okultystyczne itd. Nie dość na tym, fenomenom tego rodzaju nie da się już zaprzeczyć, jeśli nawet konsekwentnie podejmuje się takie próby. Powoli zarysowuje się myśl, że nasze zapoznane „supermózgi" odgrywają istotniejszą rolę w scenariuszu makro- i mikrokosmosu, niż pierwotnie sądzono. Jest ona bliska koncepcjom wiedzy ezoterycznej. Tu trzeba drążyć; chodzi o jeden z „szóstych zmysłów", który wykazuje jednoznacznie (także) cechy ezoteryczne. Mamy na uwadze wspomnianą już intuicję. Prezentuje ona stale naszej zdumionej świadomości całkowicie gotowe, dojrzałe i nierzadko bardzo złożone myśli, których procesy rozwojowe pozostają w ukryciu. Oczywiście istnieje mnóstwo teorii na temat nieświadomych procesów wszelkiego rodzaju, które nagle jako kompletna inspiracja wydostają się na powierzchnię (myśli). A jednak żadna z tych teorii nie jest do końca zadowalająca i nie może objaśnić wszystkiego. Naukowcy przyznają, że często wiemy więcej, niż powinniśmy. Ponieważ jednak wiemy o mózgu tyle co o powierzchni Jowisza - a więc niesłychanie mało - nie będziemy się mieszać do dyskusji nowoczesnych badaczy mózgu na temat, jak mogą przebiegać takie procesy. Wielka jest wprawdzie pokusa, by rozpatrzeć najróżniejsze „modele mózgu", ale nie posuniemy się w ten sposób do przodu na naszej drodze. Trzymajmy się stwierdzenia, że w naszych głowach dzieją się niezbadane rzeczy. I że być może mamy dostęp do informacji „z zewnątrz". Jaka jest ich natura, tym na razie nie będziemy się zajmować. Teraz niech wystarczy skonstatowanie, że one istnieją. Pokażemy to na podstawie dwóch znamiennych przykładów wybranych spośród wielu. Rafael informował, że widział oczami duszy swój nieśmiertelny obraz Madonny sykstyńskiej ze wszystkimi szczegółami, zanim przystąpił do pracy, i że namalował swoją inspirację. Jeszcze dziwniejsza jest historia Battle Hymn of the Republic, owej porywającej pieśni, która zdaniem Abrahama Lincolna uratowała Unię (stany Północy). Ten zapewne najsłynniejszy prezydent USA nie mógł powstrzymać łez, słysząc ją po raz pierwszy. Okoliczności powstania pieśni były nie mniej dramatyczne niż jej słowa, które już wkrótce miały się znaleźć na ustach setek tysięcy żołnierzy armii Północy. W nocy 18 listopada 1861 r., kiedy wydawało się, że szala zwycięstwa w amerykańskiej wojnie domowej nieuchronnie przechyli się na stronę Konfederatów (stanów Południa), Julia Ward Howe nieoczekiwanie zbudziła się z głębokiego snu. Poprzedniego wieczora obserwowała przez okno znanego hotelu Willard w Waszyngtonie nie kończące się kolumny ciężko pobitych oddziałów Północy. Przygnębiona i zmęczona długą jazdą pociągiem z Bostonu padła na łóżko. I oto na krótko przed świtem zbudziła się przy biurku w pokoju hotelowym. Nie pamiętała, kiedy wstała z łóżka, a to, co robiła przy biurku, najwidoczniej już od jakiegoś czasu, było dla niej kompletnym zaskoczeniem - pisała. Nie rozumiała treści zapisywanych słów, ale układały się one w rymy. Było to dziwne, bo rymowanie zawsze przychodziło jej z trudem, całkiem inaczej niż w tej chwili. Jej pióro ślizgało się po papierze, słabo widocznym w półmroku, niczym zdalnie sterowane. Po spisaniu zagadkowego wiersza - czy cokolwiek to było - osłabiona kobieta znowu padła całkiem wyczerpana na łóżko. Kiedy późnym przedpołudniem odzyskała przytomność umysłu, odkryła swoje nocne dzieło. Był to wiersz, dzięki któremu jej nazwisko miało przejść do historii. Oczywiście, nie mogła o tym wiedzieć. Choć prawie nie była w stanie wyobrazić sobie, że sama napisała ten wiersz, to jednak tak jej się spodobał, że posłała go do miesięcznika „Atlantic Monthly". Utwór wydrukowano w numerze z lutego 1862 r. za honorarium w wysokości czterech dolarów. Jak się okazało, Battle Hymn of the Republic pani Howe trafił dokładnie w swój właściwy czas i miejsce (próżno dociekać, czy zrządził to przypadek, czy coś innego ). W każdym razie wiersz ten do tego stopnia zafascynował pewnego czytelnika, że miał go przy sobie, kiedy dostał się do niewoli w Winchester i przewieziono go do szpitala polowego dla jeńców w Libby. Czytelnikiem tym był kapelan Charles McCabe ze 112 regimentu ochotników z Ohio. Intuicyjnie (!) zorientował się, że ten wiersz to wprost na miarę skrojony tekst do melodii John Brown 's Body, o wiele bardziej porywający od jej pierwotnego tekstu. Zaśpiewał Battle Hymn swoim towarzyszom, którzy z entuzjazmem przyłączyli się do śpiewu, aż drżały kraty w oknach. Po zwolnieniu z niewoli kapelan McCabe opowiadał w pewnym teatrze swoje przeżycia i wspomniał o pieśni, która tak zachwyciła jego i jego towarzyszy. Kiedy ją zaintonował, nagle zaczęli śpiewać wszyscy widzowie. Obecny w teatrze prezydent Lincoln zerwał się z miejsca ze łzami w oczach i prosił, aby ją jeszcze raz zaśpiewać. W ten sposób nieśmiertelne słowa: I have seen Him in the watchfires of a hundred circling camps... Glory, glory, halleluja - His truth goes marching on..., stały się częścią historii Stanów Zjednoczonych Ameryki, a w rezultacie i świata. Jeszcze w 1910 r., mając 91 lat, Julia Ward Howe upierała się, że nie ona jest autorką tych słynnych słów. „One się same napisały" - twierdziła, a chyba to najlepiej wiedziała. Zaskakujące - prawda? W przeciwieństwie do przypadku Rafaela, mamy tu do czynienia ze skanalizowaniem informacji, wiedzy - czy jakkolwiek jeszcze zechcemy to nazwać - która dla odbiorcy jest w pewnym sensie obca. Trochę to przypomina sprawę znanych materiałów Seta, a jednak niezupełnie. Wydaje się, że duch pani Howe połączył się z jakimś (w przeciwieństwie do Seta biernym) źródłem informacji, które miało na podorędziu Battle Hymn of the Republic. Dlaczego stało się to akurat wtedy, gdy było najbardziej potrzeba, to na razie inna sprawa. Po raz pierwszy jednak natrafiamy w tej sprawie na coś w rodzaju bezpośredniego przewodu łączącego nas z wiedzą kosmiczną (która w przekonaniu starożytnych filozofów i mędrców Dalekiego Wschodu istniała zawsze). Jest to koncepcja, do której dziś dopełzają najróżniejsze dyscypliny naukowe z przeróżnych punktów wyjścia (doprawdy trudno to nazwać dochodzeniem).

hjdbienek : :
mar 13 2009 Rozwijające eksperymenty myślowe - element...
Komentarze: 0

Choć zabrzmi to dziwnie, zachowanie zwyczajnych owiec angielskich może być przejawem działania ukrytej, ze wszech miar ezoterycznej siły podstawowej, do której poznania chcemy się ostrożnie przybliżyć. W Wielkiej Brytanii przed bramami w ogrodzeniach pastwisk leżą kraty z metalowymi rolkami. Nie stanowią one przeszkody dla ruchu pojazdów rolniczych, ponieważ można po nich bez trudu przejechać; natomiast owce nie wydostają się na zewnątrz, ponieważ nie lubią chodzić po rolkach. Zasada ta przez wiele lat funkcjonowała w najlepsze ku pożytkowi hodowców owiec oraz producentów krat i metalowych rolek. Było tak do momentu, w którym jedna z owiec wpadła na pomysł - jak na owcę doprawdy odkrywczy - aby położyć się i przetoczyć po kracie. Krótko potem zaczęło się dziać coś dziwnego: we wszystkich okolicach Wysp Brytyjskich inne owce wpadły na ten sam pomysł. Zaczęła się prawdziwa masowa ucieczka. To, co dla tych trawożerców jeszcze poprzedniego dnia stanowiło nieprzekraczalną barierę, straciło swoją odstraszającą moc. Owce toczyły się i toczyły. A niech im tam będzie na zdrowie; ale gdzie tu związek z wiedzą ezoteryczną? Wyniknie on niemal automatycznie, kiedy będziemy kontynuować podstawowe poprzednie rozważania. Jeśli potraktować wiedzę ezoteryczną jako „środek transportu" ku nowym odkryciom i ku lepszej samorealizacji, to ezoteryczne teorie i techniki można uznać za dźwignię zmiany biegów, drążek sterowy itd. naszego wyimaginowanego pojazdu. Za sterami zasiada jednak duch ludzki. On jest najbardziej witalną częścią tej całości, bez niego nawet najbardziej skomplikowana budowla myśli ezoterycznej pozostanie powłoką bez krwi. Aby zrozumieć istotę wiedzy ezoterycznej, trzeba zaakceptować zasadę, że nie można jej rozpatrywać abstrakcyjnie, w oderwaniu od ludzi, którzy się nią posługują. Gdyż zastosowanie należy do wiedzy ezoterycznej samej w sobie. Ta zasada wcale nie jest tak wyjątkowa. Abstrakcyjna nauka naszych czasów także przyjmuje niewzruszenie założenie, że eksperyment bez eksperymentatora (posiadającego ducha) jest bez sensu albo też, że eksperymentator współdziała w powstawaniu rezultatu eksperymentu. Do wiedzy ezoterycznej odnosi się to w równej mierze. Już astrologia pokazuje, jak to trzeba rozumieć: rysunek horoskopu sam w sobie jest interesującą grafiką; jednak dopiero w ręku doświadczonego astrologa staje się precyzyjnym instrumentem. Roli tego czynnika ludzkiego nie zmienia także wydobywanie na jaw ukrytych zasad natury. Trudno więc odmówić sensu spekulacjom, czy np. synchroniczność mogłaby stanowić nieznaną i trudno zrozumiałą bazę astrologii. Dzięki nim zainteresowani teorią zyskują impulsy do nowych przemyśleń, praktycy mogą zostać zachęceni do eksperymentowania, a zwolennicy i przeciwnicy astrologii otrzymają nową amunicję „innego kalibru". Niezależnie od wszystkiego, sednem sprawy, czynnikiem decydującym i napędem jest i pozostanie człowiek. Bez jego udziału - który musi oznaczać coś więcej niż tylko zrytualizowane wypełnianie instrukcji -nic się nie uda. Ta myśl przenika wszystkie sfery wiedzy ezoterycznej. Jeśli raz ją przyjmiemy, to w trakcie zapoznawania się z treścią tej książki zrodzi się wizja świata, która prezentuje to, co zbadane, i co nie zbadane („to, co serio" i „fantastyczne") już nie jako nieubłaganych wrogów, ale różniących się od siebie partnerów. Taka wizja świata prawdopodobnie o wiele bardziej odpowiadałaby dwulicowej naturze rzeczywistości niż sztuczny podział na naukowców i filozofów, który, co dziwne, traktuje się jeszcze w dodatku jako postęp. Jak będziemy się przybliżać do takiej wizji świata? Krok po kroku. Zajrzeliśmy na razie w karty astrologii i poznaliśmy przy tej okazji teorię synchroniczności. Pozwala ona snuć przypuszczenia, na jakiej zasadzie może się sprawdzać horoskop. Po dokładnym przyjrzeniu się jednak stwierdzamy, że to, czego się dotąd dowiedzieliśmy, nie jest jeszcze zbyt imponujące. Mimo wszelkich teorii i nawet przy należnym uwzględnieniu eksperymentalnego dowodu Alaina Aspecta - sensacyjnego przynajmniej w kręgach naukowców - że wszystko jest ze wszystkim związane, sprawa pozostaje nadal dość nieokreślona i nieuchwytna. Wielu aspektów wiedzy ezoterycznej dotychczas nawet nie musnęliśmy. Tak się przynajmniej wydaje. Co najwyżej zyskujemy wyobrażenie o niejasnej teorii, która może być podstawą horoskopów (i astrologii), ale to już wszystko. W gruncie rzeczy i bez tego było cały czas wiadomo, że intuicja decyduje o tym, który spośród astrologów odnosi sukcesy (jeśli nawet i to także było wiadomo tylko „czysto intuicyjnie"...). Czy trafiliśmy więc z powrotem do punktu wyjścia? Tak nie jest. Odsłoniliśmy wierzchołek zasypanej piramidy myśli ezoterycznej i stwierdziliśmy brak sprzeczności z prawami natury. Wyśmienicie - ale co teraz? Wszystko jeszcze w gruncie rzeczy jest bardzo niejasne. Zarówno synchroniczność, jak powiązanie przez podobieństwo nie mają uchwytnej formy. Szukajmy więc dalej, a konkretnie, przyjrzyjmy się z bliska technikom ezoterycznym, na przykładzie których można by się dowiedzieć, czy istnieją jeszcze głębsze, bardziej elementarne i uniwersalne zasady. Zasady, które stanowią podłoże nawet tak metafizycznych koncepcji jak synchroniczność czy aspekt Aspecta.

hjdbienek : :
mar 12 2009 Wyrafinowane Instrumentarium
Komentarze: 0

Tutaj rozważymy wiedzę ezoteryczną - nie tylko astrologię - w zwierciadle nauki i zetkniemy się z interesującymi koncepcjami nowej fizyki, które są bardziej fantastyczne od magii. Synchroniczność i prawo serii będą tam przedstawione raz jeszcze pod innym, poszerzonym kątem widzenia. Na razie powiemy tylko tyle: W 1964 r. fizyk John S. Bell wystąpił z teorią „kosmicznego kitu". Przyjmował przy tym za punkt wyjścia myślowy eksperyment Alberta Einsteina, Nathana Rosena i Borysa Podolskiego (zwany eksperymentem E-P-R), zakładający istnienie szybszej od światła, bezprzyczynowej i niczym nie ograniczonej łączności wszystkich cząstek elementarnych (a więc także większych obiektów i procesów). Istnienie takiej ukrytej sieci powiązań musiałoby wprawdzie rozsadzić obraz kosmosu, usunęłoby jednak równocześnie niewygodne sprzeczności (zwłaszcza po prostu wypierany ze świadomości paradoks statystyczny, który kwestionuje samodzielne istnienie izolowanych jednostek - od cząstek elementarnych przez cząsteczki gazów aż do kolumn samochodów i galaktyk; nikt bowiem nie umie powiedzieć, skąd poszczególne cząstki „wiedzą", kiedy i gdzie powinny się znaleźć, aby jako całość ujawnić zachowanie statystyczne). To, co przez dziesiątki lat stanowiło przedmiot sporu między najróżniejszymi dyscyplinami fizyki teoretycznej i praktycznej, mogło w 1982 r. zyskać jednoznaczny dowód doświadczalny, przeprowadzony przez francuskiego fizyka Alaina Aspecta wspólnie z J. Dalibardem i G. Rogersem. Mówi się odtąd o „aspekcie Aspecta", który jednoczy przestrzeń i czas, wszystko z wszystkim w nierozerwalną, harmonijną całość o bardzo głębokich powiązaniach. Naukowcy spojrzeli odtąd na wszechświat inaczej -ezoterycy widzieli go takim zawsze... Co właściwie daje nam ta wiedza? W porządku, najbardziej egzotyczne koncepcje nowoczesnej fizyki doprowadziły do sformułowania zasad - czy jakkolwiek zechcemy to nazwać - które mogłyby wydobyć astrologię (i inne nauki ezoteryczne) z kąta, do którego wygnano sztuki magiczne. No i co z tego? Czy przez to łatwiej zostać dobrym astrologiem? Na pewno nie. Podstawą jest na pewno co najmniej minimum zdolności. Podobnie jak w przypadku wszystkich innych sztuk. Ale wspomniane uzdolnienie (a przeważnie posiada je w jakiejś mierze każdy, kto się czymś interesuje) może jak wszelkie inne być wspomagane albo tłumione. Dla astrologa sprzyjająca jest na pewno jak najszersza baza zrozumienia i akceptacji. Kto rysuje horoskopy jak maszyna, ten może i jest dobrym rzemieślnikiem-ezoterykiem, ale właśnie w tej dziedzinie potrzeba o wiele, wiele więcej. Oczywiście, musieliśmy przeorać podstawy sporządzania jednego z najważniejszych typów horoskopów, aby przyswoić sobie elementarne procedury. Do rysowania horoskopów to jeszcze nie całkiem wystarcza, ale można już zaczynać pracę. Przy wykorzystaniu innych dzieł fachowych czysta technika wkrótce nie będzie już stanowić problemu. I tak zresztą prace wstępne wykonują kieszonkowe kalkulatory albo programy komputerowe. Była to, jak wspomnieliśmy, szkoła podstawowa. Początek został zrobiony. Albowiem gotowy formularz horoskopu to tylko początek. Trudny etap dopiero nastąpi i powyższe wywody miały być przygotowaniem do niego. Jak to? Czyż nie wystarcza się zdecydować na jedną szkołę astrologiczną, jeden typ horoskopu, jedną interpretację? W zasadzie tak, ale nie powinno się nigdy tracić orientacji w całości zagadnienia, aby ująć kwestię prowokacyjnie. Astrologia jest -trzeba było do tego dojść własną pracą - sztuką wprawdzie ezoteryczną, ale nie sprzeciwiającą się naturze. Odzwierciedla ona w gruncie rzeczy niepojęte wydarzenia kosmiczne, ale także rozgrywające się wewnątrz atomów w naszych mózgach (albo w naszym duchu, jeśli ktoś woli nie wyrażać się tak materialistycznie). Procesy, które u zarania ludzkości mogliśmy jeszcze postrzegać bezpośrednio, ale już od tysięcy lat nie jesteśmy do tego zdolni. Chyba że mamy „wehikuł" do ich aktywizacji, coś w rodzaju „szczudeł" (co prawda to określenie bardzo niedoskonałe). W każdym razie najwidoczniej astrologia - podobnie jak inne dyscypliny wiedzy ezoterycznej - jest takim środkiem pomocniczym. Posługując się nim, można jednocześnie zaglądać w ciemną otchłań czasu i przestrzeni oraz w ukryte sfery własnej jaźni. Zawsze jednak powinno się zachowywać otwartość. Kto stanie się zaprzysięgłym zwolennikiem jednego systemu, ten może odnosić sukcesy - a nawet prawdopodobnie będzie je odnosił, jeśli rzeczywiście trafił na swój system. My nie jesteśmy w takim położeniu. Dla nas na razie nie istnieje jeden określony system, wszystko jest jeszcze otwarte i płynne, zanim się zdecydujemy na wybór. Wtedy „nasz" system nagle okaże się tym, który faktycznie się sprawdza. Skojarzenia z hipotezą obserwatora fizyki kwantowej, która dopiero przez obserwację wydobywa i umacnia określoną rzeczywistość spośród całego szeregu prawdopodobnych, nie są ani przypadkowe, ani nie zamierzone. Z tego względu również różnice zdań w obrębie astrologii są właściwie bez sensu. Symbole mają rzeczywistość właśnie subiektywną i w tych granicach oddziałują całkowicie realnie. Dlatego jest możliwe, że stwierdzenia astrologii znajdują potwierdzenie w statystyce mimo stosowania najróżniejszych systemów. W ostatecznej instancji to człowiek jest decydującym czynnikiem sprawczym w technikach ezoterycznych - i nie tylko tam. Dr Brian Josephson, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie mechaniki kwantowej i wynalazca rewolucyjnych złączy Josephsona, na początku lat sześćdziesiątych badał osobliwy fenomen. Chodziło o to, że europejscy i amerykańscy fizycy prowadzący doświadczenia dotyczące zachowania się cząstek elementarnych mimo całkowicie identycznych warunków doświadczeń regularnie dochodzili do diametralnie przeciwstawnych wyników. Było to po prostu niemożliwe, a jednak się zdarzało. Dr Josephson ostatecznie doszedł do wniosku, że wykluczające się nawzajem wyniki testów są rezultatem przeciwstawnych oczekiwań amerykańskich i europejskich naukowców. Nie udało się dowieść, że nie ma racji. Tak więc wygląda niezniszczalna prawda „świata samego w sobie", którą można zmierzyć i zważyć. Otóż właśnie nie można. Z tego punktu widzenia nie można również obalić pierwszego naukowego studium o astrologii przez choćby nie wiedzieć ile późniejszych prac o przeciwnej wymowie. Jego autorem był C. G. Jung, który nie chciał poprzestać na pięknej teorii. Zbadał on horoskopy urodzeniowe 180 par małżeńskich i odkrył wiele charakterystycznych prawidłowości co do wzajemnych oddziaływań pozycji planet, aspektów, ascendentów itd. Nie mógł ich wyjaśnić „normalny" przypadek, podobnie zresztą jak wyników innych badań, świadczących o ponadprzeciętnym braku trafności treści horoskopów. Także takie permanentne błędy nie są „normalne". (W parapsychologii funkcjonuje nawet pojęcie braku zdolności paranormalnych - PSI-missing- kiedy testowana osoba osiąga szczególnie słabe wyniki w odgadywaniu np. zakrytych kart.) Krótko mówiąc, wszystko, co odbiega od statystycznego rozkładu, sygnalizuje istnienie paranormalnej komponenty. Niech każdy sam wyciągnie wnioski, co może być przyczyną, że określony astrolog szczególnie konsekwentnie chybia celu (być może jednak nie znalazł jeszcze swojego systemu...). Podsumujmy więc: Nie można generalnie powiedzieć, który system astrologiczny jest „prawdziwy", czy powinno się przywiązywać szczególną wagę do węzłów księżycowych, domów kątowych, następujących czy upadających, jakie właściwości należy konkretnie przypisać poszczególnym planetom i domom, czy o określonej interpretacji powinny decydować kwadratury, szczęśliwe punkty, tranzyty czy jeszcze może co innego. Paleta możliwości jest szeroka. I jak z każdej palety trzeba najpierw wybrać z niej to, co nam odpowiada. Dopiero wtedy można mieć sukcesy w pracy. Jeśli dokona się niewłaściwego wyboru, stanie się ona udręką. Astrologia nie jest małą tabliczką mnożenia, ale równie wielowarstwowym co wyrafinowanym instrumentarium, którym trzeba się posługiwać z wyczuciem - i intuicyjnie. Inaczej pojawią się fałszywe tony. Dlatego najpierw powinniśmy się wsłuchać we własne wnętrze. Na wykładzie o astrologii usłyszałem raz zdanie, które prawdopodobnie więcej mówi o istocie tej prastarej sztuki niż wiele grubych ksiąg. Wykładowca powiedział: „Jestem astrologiem już od dwudziestu lat i dopiero teraz nagle uświadomiłem sobie wyzwanie, które kryją w sobie sekstyle. Po prostu to odkryłem!" Zdanie to, wyrwane z kontekstu, jest banalne i niejasne i wcale nie przekonuje. Jeśli jednak przyjąć pozbawione uprzedzeń podejście do astrologii, to równie spontanicznie zrozumiemy, że człowiek ten po dwudziestu latach znalazł kolejny element swojego systemu. O ile mi wiadomo, odnosił on wiele sukcesów jako astrolog i jest tak nadal (być może nawet odnosi ich teraz więcej niż przedtem). Sądzę zatem, że wyrobiliśmy sobie wstępnie pojęcie, czym może być astrologia, niezależnie od tego, czy jest ona europejska, indyjska czy chińska, czy odnosi się do ciał niebieskich, drzew czy czegoś innego, oraz według której spośród najróżniejszych szkół jest zorientowana. Możemy teraz przystąpić do włączenia w budowlę wiedzy ezoterycznej kolejnych elementów...

hjdbienek : :
mar 11 2009 Synchroniczność
Komentarze: 0

Pojęcie archetypów ma naturę psychologiczną. Zakłada ono, że w każdym z nas - w wyniku ewolucji naszego gatunku - istnieją pewne z góry określone struktury (archetypy), powodujące, że w danej sytuacji Eskimos będzie postępował tak samo jak Hindus czy manager z Wall Street i że zbudzą się w nich obu te same skojarzenia. Można powiedzieć, że są to podstawowe dyspozycje człowieka. Nie mają one bezpośredniego związku z astrologią (pomijając ten aspekt, że być może są odpowiedzialne za jednolitość symboliki wszystkich epok i kontynentów; jako przykłady można wymienić zodiak, religie astralne itd...). O wiele ważniejsza rola przypada synchroniczności. Jej zasadniczą treść można w uproszczeniu określić słowami: Istnieje związek między zjawiskami podobnymi do siebie. Wydaje się, że brzmi to zagadkowo i niezbyt naukowo; ta ocena byłaby jednak równie niesprawiedliwa, co przedwczesna. Jung zakłada istnienie głębokiej zasady porządkującej, na której opiera się rzeczywistość; zasada ta, wyzwolona z ograniczeń przestrzeni i czasu, stwarza ową wieczną i nieskończoną jedność kosmosu, której tak zawzięcie poszukują fizycy kwantowi naszych dni. Zdarzenia, które zbywamy określeniem „dziwne przypadki" i odkładamy ad acta, mogłyby stanowić poszlaki przemawiające na korzyść tej fantastycznej teorii. Któż z nas nie słyszał o takich zdarzeniach? Mówimy wtedy często o „prawie serii", co nie oznacza niczego innego, niż znajdowanie pseudoracjonalnej nazwy dla spraw niewytłumaczalnych. Służy to chyba łatwiejszemu zapominaniu o takich osobliwościach jak np. następująca: Słyszymy przez radio jakieś nazwisko, a potem chcemy przez telefon porozmawiać z przyjacielem. Wykręcamy jednak niewłaściwy numer i uzyskujemy omyłkowo połączenie z osobą, która nazywa się tak samo jak nieznajomy wymieniony w radiowych wiadomościach. Podobnych przypadków jest bez liku; są i takie, które dotyczą słynnych osobistości. Do dziś na przykład pozostaje zagadką, co mogło skłonić Napoleona Bonapartego w dzieciństwie do napisania w szkolnym zeszycie złowróżbnych słów: „Mała Wyspa św. Heleny". Jeszcze dziwniejszy wydaje się inny epizod z życia cesarza Francuzów. U szczytu kariery Napoleon przejeżdżał konno z eskortą oddziału wojska przez okupowaną Austrię. Zachwycony sielankowym krajobrazem niedaleko Baden koło Wiednia, spontanicznie powiedział do towarzyszącego mu marszałka Berthier: „To musiałoby być wspaniałe zakończyć życie w tym miejscu, w Dolinie św. Heleny" . Napoleon miał na myśli - nie wiedząc, gdzie akurat się znajduje - opiewaną przez poetów dolinę św. Heleny, przez którą przepływa rzeka Schwechat. Jej nazwa pochodzi od małego kościoła pod wezwaniem św. Heleny. A więc jednak! Czyż to nie zaskakujące? W porównaniu z tak brzemiennymi w następstwa historycznymi synchronicznościami codzienne przypadki tego rodzaju wydają się banalne, choćby były nie wiedzieć jak niezwykłe. Na przykład „sprawa budyniu rodzynkowego", przypadek z pokaźnego zbioru wprost naszpikowanego synchronicznością, który zgromadził austriacki biolog Paul Kammerer, prowadzący badania statystyczne na przełomie wieków. Największe wrażenie wywarła na nim historia o budyniu rodzynkowym, który przez wiele dziesiątek lat prześladował pewnego Francuza nazwiskiem Dechamps. W dzieciństwie Dechamps został poczęstowany przez niejakiego pana de Fortgibu w Orleanie porcją budyniu rodzynkowego. Dziesięć lat później Dechamps, siedząc w pewnej restauracji w Paryżu, postanowił zamówić budyń rodzynkowy. Okazało się to jednak niemożliwe, ponieważ, jak mu powiedziano, cały budyń był przeznaczony dla pana de Fortgibu. Wiele lat później Dechamps został zaproszony na przyjęcie, gdzie jadł budyń rodzynkowy. Jedząc go, powiedział do przyjaciół, że brakuje tu tylko pana de Fortgibu. W tym momencie otworzyły się drzwi i wszedł bardzo już stary, stojący nad grobem człowiek. Był to pan de Fortgibu, znany Dechampsowi z dzieciństwa; nie był zaproszony na przyjęcie i zjawił się nieoczekiwanie wśród biesiadującego towarzystwa, gdyż podano mu niewłaściwy adres. Wobec takich „wiązek wydarzeń" również Kammerer wysuwał koncepcję istnienia powiązań nie przyczynowych, składających się na harmonię, na której opiera się natura. Albert Einstein uważał wnioski Kammerera za „oryginalne i wcale nie absurdalne". Tak więc wróciliśmy do badaczy tajemniczych przypadków o światowej renomie. W pierwszym szeregu kroczy C.G. Jung. Szeroko znany jest „incydent ze skarabeuszem", który się wydarzył w czasie sesji terapeutycznej u CG. Junga z udziałem pewnej młodej kobiety. Opowiadała ona, że we śnie ukazał się jej taki chrząszcz (Cetonia aurata). Wtedy rozległo się stukanie do okna; kiedy psychiatra spojrzał w tamtym kierunku, przez okno wlatywał właśnie skarabeusz. Nie tak często przytaczane, ale znacznie dziwniejsze wydarzenie miało miejsce w trakcie dyskusji między Freudem a Jungiem w 1909 r. Freud negował właśnie z pasją postrzeganie pozazmysłowe, kiedy w jego biblioteczce nastąpiła eksplozja. „To był katalityczny fenomen eksterioryzacji" - powiedział Jung, na co Freud odrzekł: „Cóż za nonsens". Jung nie dawał się zbić z tropu. „Na dowód mojego twierdzenia przepowiadam, że za chwilę jeszcze raz rozlegnie się podobny łoskot" - oświadczył. Zaraz potem z biblioteczki Freuda zagrzmiała druga detonacja. Po tym wydarzeniu nie kontynuowano tematu (można o tym przeczytać w autobiografii Junga Wspomnienia, sny, myśli, spisanej przez Anielę Jaffe). Synchroniczność, prawo serii, jakkolwiek zechcemy to nazwać, stale powraca myśl o istnieniu ukrytych powiązań... Zwłaszcza urodzony w 1875 inżynier lotnictwa i pisarz J.W. Dunne starał się opracować koncepcję „seryjnego czasu", która w wielu punktach przypomina teorię Junga. Jest godne uwagi, że impulsem, który skłonił Dunne'a do pracy nad tą koncepcją, były jego własne przepowiednie, potwierdzone później przez wydarzenia (ostrzelanie nadmorskiego miasta Lowestoft w Anglii w czasie pierwszej wojny światowej, wybuch wulkanu Mont Pelee na Martynice itd.). Jak się zdaje, mamy tu do czynienia z jednym z tych przypadków, w których „mag" szuka wytłumaczenia dla swoich własnych zdolności. Wróćmy do tematu. Początkowo C.G. Jung starał się wraz z austriackim fizykiem Wolfgangiem Pauli (laureatem Nagrody Nobla i odkrywcą nazwanej od jego nazwiska zasady wykluczenia, która jest jednym z głównych filarów teorii kwantowej) opracować coś w rodzaju nowej zasady przyczynowości. Nie było to proste. Wreszcie wyłoniła się -zrazu niejasna – koncepcja „związku równoczesności i znaczenia". Koncepcja taka byłaby naturalnie w wysokim stopniu ezoteryczna, a ponadto pozwalałaby nawet na usprawiedliwienie symboliki astrologicznej przez analityczną psychologię (tu również znowu wchodziłyby w grę archetypy). Krótko mówiąc, astrologia mogłaby być - także - kolektywnym, historycznym rozpoznawaniem elementarnych struktur podstawowych we wszechświecie. Jak dotąd, można to jeszcze przyjąć. W końcu i psychologia nie jest nauką o zjawiskach wymiernych i łatwo dających się powtarzać. Rodzi się nieuchronnie pytanie, czy synchroniczność może również wytrzymać próbę w kategoriach nagiego przyrodoznawstwa, czy też musi pozostać koncepcją w mniejszym lub większym stopniu filozoficzną. Na pierwszy rzut oka spełnia ona tylko jedno kryterium nowoczesnej nauki, to mianowicie, które sformułował Niels Bohr: jest zwariowana. Kiedy Jung tworzył jej zarys, nie mógł się powoływać na żadne dowody - a jedynie na wspomniane osobliwości i sprzeczności. Postulowana przezeń zasada związków bezprzyczynowych, redukująca przestrzeń i czas do zera, wyjaśnia „prawo serii i przypadku" jak również prekognicję z punktu widzenia teorii poznania, nie czyni tego jednak matematycznie. Brakowało jeszcze kroku wychodzącego poza teorię. Jesteśmy skłonni zakładać, że nigdy nie uda się go zrobić, skoro wydaje się niepodważalne, że na przykład w przypadku przesyłania informacji w przeszłość (prekognicji) nie wchodzi w rachubę żaden mechanizm przyczynowy, a jednocześnie proces ten ze wszech miar należy do synchroniczności (i wiedzy ezoterycznej). Przed Einsteinem, Bohrem, Schrodingerem i innymi gigantami fizyki takie koncepcje pozostawały jedynie grą słów - nawet jeśli pochodziły z ust C.G. Junga. Teraz sprawa wygląda inaczej. Dzisiejsza matematyka zna bezprzyczynowe, bezczasowe równania, których autorami są tacy naukowcy jak David Bohm i John S. Bell, a które dostarczają matematycznego oparcia dla idei C.G. Junga (mimo że nie to było ich pierwotnym celem). Większość tych równań -które opisują całkowicie realne zachowanie się fal, cząstek elementarnych, atomów itd. - obowiązuje bowiem wszechświat na różnych płaszczyznach porządku: wszechświat C.G.Junga. Znany nam wszechświat, zawierający następstwo czasowe, przestrzeń, przyczynę i skutek,jest - jak się zdaje - tylko jednym z aspektów odkrytego teraz większego wszechświata. My tylko najpierw zauważyliśmy takie zjawiska jak przyczynowość i ograniczenie w przestrzeni. To wszystko.

hjdbienek : :
mar 10 2009 HOROSKOP URODZENIOWY (RADIKS) I SŁONECZNY...
Komentarze: 0

Po tym wprowadzeniu, omawiającym praktykę sporządzania horoskopów, zajmiemy się o wiele bardziej w gruncie rzeczy interesującym aspektem astrologii: jej duchem, filozofią, a więc „nauką samą w sobie". Musimy w tym celu przypomnieć sobie, jaka jest natura poznania ludzkiego. Jest ona równie wielowarstwowa, jak natura Homo sapiens, co wyraźnie odzwierciedla astrologia. Horoskopy nie są budowaniem zamków na lodzie, ale czymś bardzo skomplikowanym. Istnieją różne podejścia, punkty widzenia i metody interpretacji, które mogą prowadzić na manowce - nie trafiając w sedno idei astrologii. Sztuka stawiania horoskopów ma wiele twarzy i daje różnorodne możliwości analizy. Specjalizacja w tym zakresie przypomina nierzadko obecne rozbicie nauki na dyscypliny szczegółowe, których przedstawiciele nieraz prawie już nie mogą zrozumieć się nawzajem. Wie o tym wielu astrologów. Jeszcze więcej problemów ma przed sobą osoba nie wtajemniczona, która chce się zaznajomić, na razie wstępnie, z astrologią. Jeśli uwikła się wyłącznie w praktykę, to zazwyczaj będzie mieć przed sobą tylko ślepe uliczki. Znajdzie się w podobnej sytuacji, jak kosmonauci we wspomnianym opowiadaniu s-f Roberta Sheckleya Ask afoolish Question, którzy nie otrzymują odpowiedzi, ponieważ nie umieją „właściwie" zapytać (to znaczy nie znają już połowy odpowiedzi). Tytułem wprowadzenia zaznajomiliśmy się z podstawami praktyki. Teraz musimy się nauczyć „właściwie pytać", gdyż to jest istotą astrologii. Może nawet przy tym niejeden sceptyk odrzucający wiedzę ezoteryczną odczuje sceptycyzm wobec własnego sceptycyzmu, kiedy odkryje, że astrologia to coś o wiele więcej niż tylko skomplikowany system obliczeń, które - na pozór - niewiele mają wspólnego z faktami astronomicznymi. To podłoże astrologii, które stanowi jej istotę, jak dotychczas jedynie w niewielkim stopniu wydobyliśmy na światło dzienne. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro przecież na początku chodziło o poznanie techniki. Natomiast teoria astrologii stanowi system wiedzy łączący, a raczej jednoczący w sobie pierwiastki duchowe i wymierne. Trzeba mieć tego świadomość, gdyż już tu między innymi rodzą się nieporozumienia, błędne interpretacje i otwarte ataki czasów nowożytnych. Jeśli zajmować się tylko „rzemiosłem" astrologii, to nieuchronnie przeoczy się to, co istotne. Co prawda, niełatwo jest się ustrzec od niebezpieczeństwa uwikłania się w sprawy powierzchowne. Choć astrologia ma to samo pochodzenie co astronomia, to jednak nie jest archaiczną mechaniką nieba. Jest wyrazem ludzkiej tęsknoty za zrozumieniem, co się kryje za dostępną obserwacji rzeczywistością (która, jak dziś wiemy, i tak nie może być uważana za istniejącą). Jest to jednocześnie tęsknota za sensem wszystkiego, za powiązaniem wydarzeń kosmicznych z osobistymi, za podporządkowaniem chaosu zasadzie. W gruncie rzeczy już od zarania starożytności zaczęło się rozszczepienie obrazu świata na monolityczne dziś kompleksy tego, co „uchwytne" i „nieuchwytne". Ironią losu jest, że właśnie w naszych czasach kompleksy te zaczynają pękać, a w swoim obecnie dostrzegalnym jądrze ujawniają zaskakująco cechy drugiego kompleksu. Można by niemal wysunąć prowokacyjną tezę o dualizmie (natura jin i jang) ludzkiego poznania w ogóle, spekulując - jeszcze bardziej prowokacyjnie - czy ten dualizm z kolei nie jest prawem natury. Pozostańmy jednak przy temacie, który jest wystarczająco złożony. Jeśli cofniemy się do początków, to okaże się, że wczesna astronomia zrodziła kalendarz, rachubę czasu, klasyczną astronomię, a wreszcie astrofizykę. Natomiast wczesna astrologia rozwijała się w kierunku magii kabalistycznej i dzisiejszej astrologii osobowości, która w ostatecznej konsekwencji nie jest zbyt odległa od akceptowanej psychologii indywidualnej. Przykładem mogą być osobliwości takie jak znany kalendarz Majów... No proszę, z tym się wcale nie liczyliśmy. Najwidoczniej psychologia - nieważne, z jakiego powodu -została starannie oczyszczona z elementów magiczno-ezoterycznych. Rzadko się zdarza, aby psychologowie choćby tylko wspominali ten fakt. Wyjątkiem jest C.G. Jung, autor ważnych wypowiedzi na temat mistyki, astrologii i wiedzy ezoterycznej, a nawet teorii, harmonijnie łączącej astrologię z egzotycznymi obserwacjami naukowymi. Poza tym wiedza okultystyczna postąpiła słusznie ukrywając się przed oczami opinii publicznej, w zgodzie ze swoim mianem (occultus = ukryty). Jakie kary grożą za posiadanie niepożądanej wiedzy, o tym mogłyby coś powiedzieć „znachorki", gdyby ich nie prześladowano przez całe stulecia i w końcu nie wytępiono do ostatka. Tak więc dawna wiedza ezoteryczna padła ofiarą cenzury racjonalizmu, który się połączył w dziwacznym przymierzu ze ślepym fanatyzmem. Wolno jej było „trzymać strzemię" nauce, ale nie należeć do niej... Tak np. alchemia jest bezpośrednim protoplastą chemii, fizyki, produkcji przemysłowej i atomistyki. Alchemiczne metody laboratoryjne i teorie pierwiastków zostały skwapliwie przejęte i powstało z nich to, co dziś rozumiemy przez nowoczesne przyrodoznawstwo. Próżno by jednak szukać w tak zwanym nowoczesnym myśleniu tych elementów, które są wspólne alchemii i astrologii. Chodzi tu o siłę życiową, duchowo-witalne pochodzenie pierwiastków, możliwość transformacji duchowo-ezoterycznej, ciała (energetyczne) astralne i podobne koncepcje sfery ponadmaterialnej. Inna sprawa, że takie właśnie wyobrażenia można dziś bez nadmiernego trudu wyprowadzić z nowej fizyki, czy wręcz znaleźć wśród jej twierdzeń. Nie inaczej było w przypadku dawnej medycyny i botaniki. Ich duchowo-witalne treści lekceważono jako prymitywną magię, a ich fundamentalny całościowy punkt widzenia (także na ciało ludzkie) uważano za nienaukowy. Treści czysto mechaniczne zostały włączone do naukowej medycyny i farmacji i doprowadziły do sytuacji zdrowotnej, która w naszych czasach zaczyna budzić pierwsze wątpliwości. Nie dość na tym - coraz silniej odczuwana jest potrzeba nowego (a w rzeczywistości starego) spojrzenia całościowego. Człowiek, jak się sądzi, jest czymś więcej niż tylko sumą części, i nie powinno się go traktować jak starego samochodu, w którym aż do ostatniej chwili po prostu montuje się części zamienne. U progu trzeciego tysiąclecia obserwujemy zdumiewającą falę ponownych odkryć prastarych nauk. Nazywa się je nowymi i sławi jako zwrot w myśleniu naukowym, jego nowy wzlot. De facto oznacza to jedynie, że przeszłość doścignęła teraźniejszość. Mówi się o parapsychologii, aby przynajmniej jakoś zdefiniować fenomeny należące dawniej do archaicznych umiejętności i rytuałów. Za ich pomocą sprowadzano „cudowne wyleczenia", odsłaniano przyszłość, zaklinano deszcz i robiono wiele innych rzeczy, które dziś wygnano do getta okultyzmu. Duch człowieka i dzisiaj jest zdolny do takich dokonań - jednak przynajmniej powinno się to inaczej nazwać. Nie da się wykluczyć, że także astrologia w niezbyt odległej przyszłości dołączy do grona nauk (czego zwiastuny można już odkryć). Równie prawdopodobne jest co prawda, że wówczas „dziecku nada się inne imię", aby mogło być prawowite. Właściwie to smutne... Pradawne nauki stanowiły zwarty kompleks. Nie było między nimi bratobójczego rozdźwięku. Wiedza ezoteryczna obejmowała wszystko: człowieka i zwierzę, roślinę i minerał, gwiazdy i ziarenka pyłu, leczenie i magię, mechanikę i spirytualizm itd. Techniki i wiadomości, określane dziś jako największe triumfy ludzkiej zdolności poznania i sztuki inżynieryjnej, byłyby dla ezoteryka z dawnych epok jedynie wiązką zjawisk towarzyszących, produktami ubocznymi na drodze do prawdziwego poznania. Takimi drogami były właśnie wtedy dawna fizyka, chemia, astronomia itd. Dzisiaj produkty odpadowe grają pierwsze skrzypce w globalnej orkiestrze zagłady, co aż nadto wyraźnie słychać. Panuje rozbicie, chaos, zagubienie w szczegółach. Wiedza ludzkości jest ogromna - ale niestety nie można jej ani ogarnąć, ani sensownie zastosować. Jest to ponura scheda po średniowieczu i renesansie, kiedy zniszczono harmonię między człowiekiem a kosmosem, „korona stworzenia" zaś przystąpiła do czynienia sobie ziemi poddanej. I to skutecznie. Przynajmniej zapanowała odtąd jasność, oczyszczono pole. Teraz mogli nadejść mechanistyczni prawodawcy amoralnego wszechświata, człowiek był na to gotów. W przeszłości zorientowany na sprawy tamtego świata, a dziś nihilistyczny, od dawna już nie uznający żadnych etycznych ani innych ograniczeń dla niepohamowanego maszynowego myślenia. Duchowo-witalny sposób myślenia zszedł ze sceny. Był okultystyczny, a więc podejrzany. Niejedno mogliby o tym powiedzieć tacy ludzie jak Rudolf Steiner - który miał ludzkości wiele do zaoferowania, i, co znamienne, od początku był atakowany. Jest interesujące, że astrologia uniknęła polowań na czarownice i innych czystek. Choć także i ona musiała w okresie renesansu wnieść swój wkład w ówczesnego ducha czasu, to jednak mimo wszystko istnieje wciąż jeszcze w swojej starej, archaicznej postaci. Jest to pozycja wyjątkowa. Astrologia wytrwale i cierpliwie od tysięcy lat głosi jedność przestrzeni, czasu i osobowości i jakimś sposobem zdołała ocalić to przesłanie ponad wszelkimi burzami dziejów. Jej korzenie sięgają prawdopodobnie do epoki kamiennej, do okresu 10 000 - 12000 lat temu. Przejęta przez cywilizacje Bliskiego Wschodu i Greków, mogła przetrwać w średniowiecznej Europie jako kosmologia aleksandryjsko-ptolemejska, łącząca miejscowe mitologie gwiezdne z ogólną wiedzą hermetyczno-gnostyczną. Dla przetrwania astrologii miało z pewnością także znaczenie upowszechnienie znajomości zodiaku, konstelacji gwiezdnych i różnorodnych form przepowiadania przyszłości z gwiazd. Spotyka się je w starożytnej cywilizacji chińskiej, egipskiej i południowoamerykańskiej. Jak się wydaje, wyobrażenie, że gwiazdy odzwierciedlają wydarzenia na Ziemi, ma moc archetypu. Pytanie, jakim sposobem gwiazdy mogą być odzwierciedleniem indywidualnych losów, wydaje się równie bezsensowne, jak pytanie o stan wszechświata przed prawybuchem; tak jednak nie jest. O ile kosmologowie i astrofizycy na pewno jeszcze długo będą sobie łamać zęby na opisie wszechświata przed chwilą zero, o tyle myśl „Jak w górze, tak na dole" nie wymyka się żadnej interpretacji, także naukowej. Wspomnianemu już szwajcarskiemu psychologowi CG. Jungowi, który się zajmował wieloma tematami „niepsychologicznymi", jak mitologia, parapsychologia, astrologia itd. i dokonał pionierskich odkryć, zawdzięczamy między innymi koncepcję archetypów i teorię synchroniczności. Ta ostatnia odgrywa ważną rolę w objaśnianiu oddziaływań astrologicznych, a ponadto nieoczekiwanie znalazła wsparcie w szeregach fizyków (między innymi ze strony Alberta Einsteina).

hjdbienek : :