Kategoria

Homo Sapiens, strona 61


kwi 09 2009 Magowie , okultyści , nadludzie
Komentarze: 0

W 1934 r. aresztowano pewną kobietę pod zarzutem usiłowania zabójstwa swojego męża. Po całej serii dziwnych wypadków małżonek omal nie padł ofiarą ostatniego z nich - linka hamulcowa w jego motocyklu nagle pękła i o włos uniknął śmierci. Wtedy zdecydował się złożyć doniesienie przeciwko żonie. Przesłuchanie przeprowadzone przez policyjnego psychiatrę doktora Ludwiga Mayera wydobyło na światło dzienne nie tylko fakt, że młoda kobieta podjęła wcześniej pięć prób morderstwa, ale także coś innego. Coś niesamowitego... Zamachy te - i nie tylko te - dokonały się wbrew woli obwinionej. Wprawdzie przestępcy chętnie powołują się na działanie pod wpływem jakiegoś wielkiego nieznajomego, ale w tym przypadku on naprawdę istniał. Młoda kobieta spotkała go w podróży pociągiem do lekarza. Wszczęła wtedy rozmowę ze współpasażerem. Choć nie odpowiadał jej zbytnio, a jego towarzystwo ją denerwowało, rozmawiała z nim, ponieważ przedstawił się jako uzdrawiacz i homeopata. Nagle nieznajomy lekko dotknął jej ręki i kobieta zatraciła swoją indywidualność. Poczuła, że kręci jej się w głowie i jest bezsilna, podlega całkowicie woli nieznajomego. On pociągał za sznurki, a ona była tylko marionetką. Jak automat poszła za nim do pokoju w Heidelbergu. Tam dotknął jej czoła, po czym zapadła w stan uśpienia. Wiedziała wprawdzie, że obcy wykorzystuje ją seksualnie, ale opór był niemożliwy. Władza tego mężczyzny - którego później zidentyfikowano jako przestępcę Franza Waltera - nie ograniczała się do bezpośredniego kontaktu. Kiedy już zaspokoił swoje cielesne żądze, pozwolił nieszczęsnej odejść - ale nie zwrócił jej wolności. Od tej pory także na odległość kobieta była zdominowana przez demoniczną wolę Waltera. Najpierw oddała mu 3000 marek ze swoich oszczędności (co w 1934 r. stanowiło niebagatelną sumę), a następnie była przymuszana do uprawiania prostytucji. Szczytowym przejawem władzy przestępcy nad nią były próby morderstwa, które młoda kobieta musiała podejmować na mężu, mimo że go serdecznie kochała. Wszystkie te fakty zostały jednoznacznie ustalone przez władze, które wydały nakaz ścigania „duchowego" sprawcy morderstwa, Franza Waltera. Psychiatra policyjny dr Mayer, który opisał ten przypadek w książce Verbrechen unter Hypnose, był szczególnie zafascynowany okolicznością, że kobieta rozpaczliwie walczyła z narzuconą sobie obcą wolą. Nienawidziła tego wszystkiego, co Walter wyczyniał z jej ciałem w swoim pokoju, ale nie była w stanie odtrącić go ani przedsięwziąć czegokolwiek innego. Nie mniejszy wstręt odczuwała wobec swoich licznych klientów, ale i im nie mogła wzbraniać siebie. Kilkakrotnie tak w niej narósł bunt, że była bliska zerwania duchowych pęt. Jedno jedyne „władcze słowo" Waltera wystarczyło jednak, aby przywrócić absolutną kontrolę nad ofiarą. Wyjątkowy przypadek? Bynajmniej. Postaci takich jak Walter jest wiele w historii. Dnia 31 marca 1865 r. do drzwi pewnego domu we wsi Sollies-Farliede we Francji zapukał obdarty żebrak, jeszcze bardziej odrażający przez swoją krzywą nogę. Prosił o coś do jedzenia i nocleg. Rodzina zamieszkująca ten dom - robotnik rolny z piętnastoletnim synem i dwudziestosześcioletnią córką - przyjęła gościa, którego powierzchowność budziła skrajny wstręt. Nazywał się Thimotheus Castellan i utrzymywał, że jest bezrobotnym drwalem. Kiedy następnego ranka ojciec i syn udali się do pracy, w domu pozostała córka Józefina z obcym, który mimo swego niezbyt wypielęgnowanego wyglądu wydawał się jednak nieszkodliwy. Aż do południa nic się nie wydarzyło. W czasie posiłku Castellan wyciągnął nieoczekiwanie rękę i poruszył palcami, jakby dając jakiś znak. Wtedy dziewczyna znalazła się w jego mocy. Żebrak zaniósł ją do bocznej izby, aby uczynić z nią to samo, co dziesiątki lat później miało być także palącym pragnieniem Franza Waltera w Heidelbergu. Józefina zachowała pełną świadomość, jednak była całkowicie bezwolna, kiedy ją gwałcono bez stosowania fizycznej przemocy. Nawet gdy do drzwi zapukał sąsiad, nie była zdolna wzywać pomocy ani wydać z siebie głosu. Choć żyła dotąd szczęśliwie z ojcem i bratem, jeszcze tego samego dnia opuściła gospodarstwo w towarzystwie Castellana. Ten włóczył się z nią, kazał jej publicznie pokazywać sztuczki, sterując nią zdalnie ruchami rąk dosłownie jak nakręcaną lalką, i bez żadnych ograniczeń folgował swym seksualnym żądzom. Kiedy przypadkiem zdołała wydobyć się spod jego paraliżującego wpływu, uwagę żebraka bowiem odwrócili myśliwi, jego działanie trwało jeszcze przez kilka tygodni. Co wynika z takich zdarzeń? Po pierwsze, że istnieje ogromny, uśpiony potencjał ducha ludzkiego. Mamy ochotę a priori go potępić, gdyż takie przypadki jak dwa wyżej przedstawione nie zawierają wielu pozytywnych aspektów. Jedyny wniosek, jaki się nasuwa, jest taki, że niemożliwa do wyplenienia legenda opiera się na glinianych nogach, nikt bowiem nie może być drogą sugestii zmuszony do robienia czegoś, co sprzeciwia się jego naturze, moralności albo wewnętrznej postawie. To jednak już od dawna wiedzą psychologowie, psychiatrzy i neurologowie. Czy więc zdolności, które można określić - zależnie od stanowiska - jako ezoteryczne albo paranormalne, są złe ze swej istoty, przynajmniej jeśli są wrodzone? Nie są. Przypadki takie jak wymienione wyżej wcale tego nie dowodzą, bo w gruncie rzeczy są wyjątkami. W normalnym przypadku, jeśli można w tym kontekście mówić o normalności, każdy z nas może otworzyć skrytki swojego ducha i rozbudzić uśpione zdolności. Można ich oczywiście także nadużywać. Tylko że w normalnym przypadku takie rozbudzenie nie jest możliwe z dnia na dzień, wymaga rozwagi, dyscypliny, panowania nad sobą i wielu innych cech charakteru, które zazwyczaj nie idą w parze ze zdefektowaną, łaknącą władzy osobowością. Do tego dochodzi jeszcze ten wzgląd, że droga do uzyskania nadzwyczajnych zdolności zmienia tego, kto nią cierpliwie kroczy, na lepsze. Oczywiście i w tej dziedzinie zdarzają się wyjątki potwierdzające regułę i może się zdarzyć, że siłą napędową do przetrwania wszystkiego będzie opętańcza żądza władzy, jednak raczej nie jest to normą. W odniesieniu do technik ezoteryczno-paranormalnych zachowuje aktualność odpowiedź słynnego trenera karate na pytanie, czy nie obawia się, że wśród jego uczniów znajdzie się osobnik agresywny, który potem - zdobywszy czarny pas - będzie jeszcze groźniejszy dla otoczenia. Trener powiedział: „Osobnicy agresywni nie są dostatecznie zdyscyplinowani, aby dopracować się czarnego pasa". Niebezpiecznie może być tylko wtedy, gdy ktoś przychodzi na świat ze zdolnościami, na zdobycie których inni muszą latami pracować ćwicząc, medytując, trenując itd. Bez takiej szkoły charakteru danej osobie może brakować niezbędnych hamulców. Osoby z nieodległej przeszłości, jak Franz Walter albo Thimotheus Castellan, ilustrują to niebezpieczeństwo równie jak osobistości historyczne, które otrzymały w kołysce „magnetyczne siły". Tak więc nie możemy dłużej uchylać się od odpowiedzi na trudne pytanie, co właściwie należy rozumieć przez zdolności ezoteryczno-paranormalne, i to aż do ostatniej konsekwencji. Odpowiemy prowokacyjnie: to wszystko, czym dysponujemy w głębi samych siebie. Jakkolwiek zaskakujące bywają nasze niektóre szczytowe dokonania cielesne albo duchowe, i tak są one niczym w porównaniu z potencjałem jeszcze utajonym. Stwierdzenie, że duch człowieka jest w stanie dokonywać rzeczy niewiarygodnych, od powodowania fenomenów paranormalnych aż do zwalczania nieuleczalnych chorób, jest już niemal banalne. Podobnie znany jest fakt, że nasze ciało w sytuacjach ekstremalnych może mobilizować siły, które trzeba nazwać nadludzkimi. Ciało i duch stanowią bowiem nierozerwalną jedność. Ktokolwiek sądzi, że przedstawiony przez media całego świata wyczyn pewnej matki, która jedną ręką uniosła ciężarówkę, aby uwolnić spod niej swoje dziecko, daje się wyjaśnić skokowym wzrostem poziomu adrenaliny, ten jest w błędzie.

hjdbienek : :
kwi 08 2009 Wróżbiarstwo
Komentarze: 0

Wróżby mniej wyrafinowanych kulturalnie (można by też powiedzieć, zdegenerowanych) Germanów były odpowiednio radykalne: wróżono z wnętrzności składanych w ofierze zwierząt i ludzi. Tłumaczono jednak również głosy zwierząt i wróżono z rozsypanych runów. W średniowieczu w Europie przez bardzo długi czas panował istny szał zaklęć czarnoksięskich, w osobliwej harmonii łączący pogańską wiarę w demony i polowania na czarownice. Rządy sprawowały dobre i złe duchy, a najbardziej światli ludzie epoki oddawali się wszelkim znanym praktykom magicznym. W XVIII w. wróżbiarstwo podobno niemal znikło z powierzchni ziemi. Ten wniosek niektórych historiografów może okazać się przedwczesny, gdyż liczba okultystycznych publikacji w czasach oświecenia raczej rosła zamiast maleć. „Element nieezoteryczny" epoki stanowiła natomiast być może idąca z tym w parze skłonność do racjonalizowania wszystkiego (z tego okresu pochodzą pierwsze „naukowe" objaśnienia wampirów i innych strzyg). Prawdziwy regres wróżbiarstwa można stwierdzić właściwie tylko w XIX w., a i wówczas jedynie w kręgu wyższych sfer i sytego mieszczaństwa. Prosty lud i wieśniacy również w tym stuleciu byli zaprzysięgłymi zwolennikami swoich tradycyjnych wróżb. Co prawda chodziło głównie o wróżby miłosne albo małżeńskie. W wieku XX, w którym pierwszy człowiek stanął na Księżycu, ogień gwiazd jest posłuszny naszej woli, a substancja genetyczna człowieka daje się kształtować jak glina, liczba wróżbiarzy jest większa niż we wszystkich kulturach antycznych razem wziętych. W użyciu są stare i nowe wróżby. Wciąż jeszcze ludzie wróżą z ręki i żyłek na liściach roślin, tłumaczą zjawiska przyrody i formy „przypadkowe", patrzą w lustro albo kryształowe kule, interpretują sny albo imiona, wróżą z kart albo z drgnień mięśni. Wachlarz możliwości jest szeroki. Pojawiły się formy nowoczesne, jak np. wróżby motorowe. Szczególny przypadek stanowi kontynent afrykański. Afryka jest klasyczną krainą wróżbiarstwa. Ludzie tamtejsi w pewnych regionach wciąż jeszcze do pewnego stopnia żyją w zgodzie z naturą, a większość tradycji afrykańskich opiera się nadal na religiach animistycznych, przypisujących duszę całej przyrodzie. Wróżby były w Afryce od niepamiętnych czasów uznawane - i wykorzystywane - jako najbardziej przydatny instrument do walki z przestępczością. Rozróżnia się ściśle wróżby intuicyjne - kiedy np. szaman węchem wykrywa złoczyńcę - i dedukcyjne. Te ostatnie posługują się precyzyjną techniką w celu wykrycia zbrodni. Obie formy korzystają w jakiś sposób ze zdolności ducha ludzkiego, jednak ta druga czyni to w bardziej zrytualizowanej postaci, wskutek czego w większym stopniu należy do naszych obecnych rozważań. Na Czarnym Lądzie wróży się z gałązek, drewna, noży, garnków, trucizn, korzeni, zwierząt, tarki, kart i setek innych przedmiotów. Jakkolwiek niektóre wróżby mogą się wydawać dziwaczne, każda z nich ma znaczenie dla jakiegoś ludu - i „funkcjonuje" na jego użytek. Tak np. sudańskie plemię Azande dzień w dzień nawet dla rozstrzygnięcia najbardziej banalnych kwestii praktykuje wróżby z trucizn, które polegają całkiem po prostu na sprawdzaniu, czy dana osoba przeżyje dawkę substancji podobnej do strychniny, czy nie. Choć pod wpływem białych powoli przechodzą oni do wykorzystywania w charakterze sprawdzianu kur zamiast ludzi, nie zmienia to ich bezwarunkowej wiary w skuteczność benge (tak nazywa się ta wróżba z trucizn). Nie mając do dyspozycji dostatku trucizny i kur, mężczyzna w tej społeczności prawie się nie liczy. Jednak również ubogi Azande nie ma powodu do rozpaczy, bo może skorzystać z taniej wersji, wróżby z termitów, nazywanej dakpa. I nie tylko... W tym miejscu wydaje się wskazane przerwać wyliczanie. Ten wróżbiarski róg obfitości to oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej. Opisami wróżb można by zapełnić (i już zapełniono) setki stron. Nie potrzebujemy tego robić. Zarysowana różnorodność miała tylko pokazać, do jakiego stopnia duch człowieka jest związany z wróżbiarstwem, a raczej, na ile jest ono jego naturą. Faktycznie każda rozrywka ma korzenie we wróżbiarstwie, jest próbą zgłębienia w formie zabawy planów opatrzności. Szachy były pierwotnie rytualną grą wróżbiarską, wszystkie gry w karty wywodzą się z archaicznych prawzorów, a wszelkiego rodzaju mierzenie siły nie jest niczym innym niż odmianą sądów bożych. Tak więc znowu podjęliśmy nić przewodnią. I-Cing i tarot miały jak najprecyzyjniej naświetlić pierwotnego, przenikającego wszystko „ducha wyroczni" ze wschodniego i zachodniego punktu widzenia, niczym dwie strony tego samego medalu. Taki dualizm dobrze pasuje do naszych rozważań. Naturalnie, powyższe przedstawienie tego tematu nie rości sobie pretensji do kompletności czy wręcz „absolutnej prawdy". Pominęliśmy z pewnością wiele szczegółów, inne zostały przedstawione w nieortodoksyjny sposób, a jeszcze inne poddano śmiałej interpretacji. Na to wszystko zgoda. Z pewnością naszą argumentację dałoby się przedstawić także na podstawie kabalistyki, numerologii, magii runów czy geomancji (która z dużą dozą pewności była patronką tarota). Byłby to jednak być może nie tak ścisły wywód, jak w przypadku tych dwóch fascynujących systemów wróżbiarskich z ich złożoną strukturą, synchronistycznym charakterem i wypracowanym językiem symboli. Są one, jak się zdaje, podstawowymi filarami i najjaśniej manifestuje się w nich „zasada". Ani wcześniejsze, ani współczesne, ani późniejsze systemy wyroczni nie są tak obszerne, dogłębne, precyzyjne i konkretne - jeśli postępować z nimi umiejętnie. Tego postępowania można się nauczyć. Można je także traktować jako rozbudzanie i trening utajonych zdolności duchowych o różnorodnym charakterze. Techniki ezoteryczne mogą najwidoczniej wydobyć na światło dzienne ukryty w nas potencjał. Każda metoda to inny aspekt, zawsze w zgodzie ze specyfiką danego człowieka, który ją wybrał, tym się zapewne kierując. Astrologia czy radiestezja, I-Cing czy tarot, każdy system jest środkiem pomocniczym do nadania kształtu „sile w nas". Przez nią możemy zyskać harmonię ze wszystkim, świadomie stosować tę harmonię i wzrastać duchowo. Już te siły, które dotąd ujawniliśmy, można bez wątpienia rozwijać, ćwiczyć i utrwalać. Tak więc rodzi się pytanie o wymiar tych naszych ukrytych zdolności - i o skutki ich rozbudzenia. Stajemy przy tym nieuchronnie przed problematyką dobra i zła, która jest bardziej złudna, niż można by sądzić w pierwszym momencie. Zasadniczo praktyki i techniki ezoteryczne oraz proces ich przyswajania związane są z procesem samooczyszczenia i dojrzewania (będziemy o tym mówić bardziej szczegółowo). Jak to jednak wygląda w przypadku „naturalnych talentów" i „czarnych magów"? Od razu z góry zaznaczymy, że trzeba zachować ostrożność w klasyfikowaniu, jeśli nawet w tym czy innym przypadku ocena wydaje się uprawniona. (Takie przypadki omówimy na wstępie.) Generalnie w dziedzinie ezoteryki powinno się raczej wyrzec myślenia tradycyjnymi kategoriami, gdyż niezależnie od tego, jakie stwarzają pozory „prawdziwi ezoterycy" i jak są oceniani przez swoich współczesnych i potomność, ich prawdziwej istoty prawie nie sposób w pełni zgłębić. Odnosi się to w równej mierze do czarowników, magów i boskich królów dawnych czasów, jak do słynnych osobistości okultystycznych z bliskiej przeszłości i teraźniejszości.

hjdbienek : :
kwi 07 2009 Wyrocznie świata
Komentarze: 0

Kiedy cofanie się granicy lasów przed ok. 14 milionami lat sprawiło, że osiadły głównie na terenach północnoindyjskiego masywu górskiego Sziwalik Ramapithecus stanął przed dylematem, czy nadal być małpą, czy raczej jednak zostać człowiekiem (tak to przynajmniej widzą antropologowie), na scenie świata pojawił się nowy element. Był to duch ze swoimi odwiecznymi prawami, jak trafnie to ujął Heinrich Heine. Oczywiście, nie nastąpiło to z dnia na dzień, ale przez etapy pośrednie: Australopithecus afarensis, Homo habilis, Homo erectus, człowiek z Cro-Magnon aż po Homo sapiens (jeśli jesteśmy skłonni wierzyć w teorię ewolucji, nie zważając na parę brakujących ogniw). W jaki sposób faktycznie narodził się duch - przynajmniej w niektórych mózgach - pozostanie jeszcze długo sprawą dyskusyjną. Podobnie sporna jest kwestia, czym on właściwie jest (kilkakrotnie już ją poruszaliśmy). Jeśli podążyć tropem ewolucji, to da się sklecić całkowicie materialną obudowę dla naszego aparatu do myślenia i przyjąć wersję, że wszystko to jest identyczne z naszym duchem. Nawet dręczące nas wszystkich mniej lub bardziej intensywnie pytanie, jaki jest sens tego wszystkiego, można by sprowadzić do funkcji komórek nerwowych, biochemicznych związków przenoszących informacje, pobudzonych synaps itd. Materializm XIX w. święci, jak się zdaje, radosne zmartwychwstanie. Ale to tylko pozory, bo obraz ducha jako niewolnika materii jest równie płaski jak utożsamienie programu telewizyjnego z telewizorem. Bez programu nie uda się wydobyć z lampy kineskopowej nic poza bezładnym szumem wiązki promieni katodowych, owym migotaniem, przy którym tak często mają zwyczaj drzemać późni telewidzowie. W którymś punkcie trwającego miliony lat procesu uczłowieczenia mogło dojść do syntezy materii (naszego ciała) z czymś w rodzaju „programu kosmicznego", który tworzy podstawową strukturę wszechświata.Na razie poradzimy sobie z pomocą tego wyobrażenia zrastania się człowieka i kosmosu. Co ciekawe, także Hoimar von Ditfurth (1921-1989), naukowiec i autor bestsellerów, w swojej książce Nie tylko z tego świata jesteśmy wyznaje pogląd, że ewolucja kosmiczna odzwierciedla się w naszych mózgach. Nie dość na tym, jego zdaniem ewolucja jest procesem przyrostu zdolności poznania, która poszerza nasze horyzonty, a zarazem stale przemienia transcendencję w rzeczywistość subiektywną. Na sześć tygodni przed śmiercią, 1 XI 1989, Hoimar von Ditfurth powiedział w rozmowie z Dieterem Zillingenem, emitowanej przez kanał Bayern 3: „Duch nie narodził się w naszych głowach. Duch (kosmiczny) był zawsze..." Jeśli chcemy przyjąć tę śmiałą koncepcję, będą nam potrzebne poszlaki przemawiające na jej korzyść. Jedną z takich poszlak są paranormalne (ezoteryczne) zdolności naszego ducha; inną - występowanie talentów bez uzasadnienia w ewolucjonistycznej zasadzie selekcji (więcej o takich talentach dowiemy się później. Krótko mówiąc: w naszych głowach wykształciło się coś w rodzaju „ludzkiego odbiornika", który może jednocześnie myśleć, liczyć, czuć i tęsknić za czymś wyższym. Wiedza ezoteryczna wydaje się być od pradawnych czasów owym przełącznikiem, który nastawia naszego ducha na odbiór, wyszukuje właściwe „pasmo częstotliwości" i przetwarza napływające informacje. Tu zapewne należy szukać korzeni wróżbiarstwa. Musiało ono zawsze być czymś więcej niż tylko kłamstwem i oszustwem, mimo że stanowiło pożywkę dla szarlatanów i przesądnych. Wiedzieli o tym już władcy antyczni. Herodot pisze, że król Lidii Krezus znany z ogromnych bogactw, był tak zaniepokojony ekspansją perską, że postanowił poradzić się wyroczni. Sceptycznie nastawiony, jak wszyscy możni i bogaci, chciał najpierw się przekonać, której wyroczni można zaufać, i rozesłał „weryfikatorów wyroczni". Ich zadanie polegało na tym, by setnego dnia po wyjeździe z Sardes zadać każdej wyroczni proste pytanie: „Co Krezus robi dzisiaj?" Odpowiedź Pytii delfickiej brzmiała: „Dochodzi do moich nozdrzy woń żółwia o mocnej skorupie, warzącego się razem z mięsem jagnięcia w spiżowym naczyniu. Spiż otacza to ze wszystkich stron, od góry jak i od dołu". Dziwaczna ta odpowiedź była zgodna z prawdą, gdyż praktyczny Krezus na oznaczony dzień wymyślił sobie coś takiego, czego nie sposób było odgadnąć: gotowanie żółwia i jagnięcia razem w spiżowym kotle pod spiżową pokrywką. Plutarch uważał za godne uwagi, że Pytia odpowiadała na niektóre pytania, zanim je jeszcze zadano. Podobne przypadki można odkryć na przestrzeni tysięcy lat, niestety przysypane całą górą iluzji, blagi, czarnoksięskich sztuczek i świadomie zagadkowych wieloznaczności. Mimo to wyrocznie przetrwały wszelkie prześladowania, potępienia, kwestionowanie i odrzucanie. W Starym Testamencie znajdują się liczne złowróżbne zdania (np. w Księdze Powtórzonego Prawa, 13,6: „Prorok lub wyjaśniacz snów musi umrzeć"). Także w cesarstwie rzymskim, na przykład w czasach rządów Konstantyna (ok. 285-337 po Chr.) wróżbitom stale groziła kara śmierci. Natura ludzka jest jednak silniejsza niż wszelkie zakazy i nawet egzekucje nie przerażają, czego dowodzi także historia wyroczni. Chaldejski lud Akadów, który żył ok. 4000 - 2000 prz. Chr. w Międzyrzeczu (Mezopotamii) i prawdopodobnie położył podwaliny pod astrologię, równie intensywnie korzystał z wyrafinowanej „wyroczni strzał". Oprócz tego Chaldejczycy wróżyli z kształtu obłoków, błyskawic, trzęsień ziemi, ognia i słupów dymu, tryskania wody, szumu w wierzchołkach drzew, głosów zwierząt, snów i osobistych wizji. Nie przypadkiem w późno antycznych tekstach określenie „Chaldejczyk" oznacza zarazem astrologa. Wszystkie te tradycje ezoteryczne zapożyczyły inne ludy, dostosowując je do swojego trybu życia. Wraz ze wzrostem potęgi państwa perskiego wiedza ta osiągnęła szczytowy rozkwit. Słowo „mag" jest pochodzenia perskiego i pierwotnie było nazwą jednego z plemion medyjskich stanowiącego kastę kapłańską, której władza duchowna była dziedziczna. Także prastara indyjska sztuka przepowiadania przyszłości była pierwotnie sztuką wyroczni. W Wedach, najstarszych tekstach indyjskiej literatury (ok. 1200 - 600 prz. Chr.), aż się roi od wróżb. Dalszy rozwój zodiaku wymyślonego przez Chaldejczyków i Persów miał być dziełem indyjskich brahmanów, podobnie jak tak zwane „magiczne lustra", wyprzedzające kryształową kulę i nowoczesne techniki hipnozy. W starożytnym Egipcie przepowiednie świętego byka Apisa zyskały równą sławę jak grecka wyrocznia delficka. Mimo że antyczni Hellenowie znani są ze swej kryształowo jasnej filozofii i logiki myśli i orientalna mistyka była im nie w smak, wróżbiarstwo było częścią ich religii państwowej. Rady słynnych wyroczni zasięgano we wszystkich sprawach publicznych i prywatnych; mogły z nich korzystać także zaprzyjaźnione ludy. Obok słynnej wyroczni Apollina w Delfach udzielającej odpowiedzi słownych, inny typ reprezentowała wyrocznia Zeusa w Dodonie; jej kapłani wróżyli z szumu świętych dębów lub dźwięku brązowych mis poruszanych wiatrem. Nie jest ona dziś tak znana jak delficka, jednak swego czasu miała wielkie znaczenie. W imperium rzymskim sztuka wróżenia - o ile akurat nie była prześladowana - stała całkowicie na usługach państwa. Urzędowi augurowie i strażnicy sybilińskich ksiąg losu przechowywanych w świątyni Jowisza na Kapitolu działali jedynie z polecenia władz państwowych. Rozpowszechnionym zwyczajem było w Rzymie rzucanie losów. Słynne proroctwa sybilińskie miały swoje źródło w wyroczni kumańskiej, gdzie odpowiedzi udzielano na piśmie. Mniej zbiurokratyzowana była wyrocznia tyburyjska, której kapłani w ekstazie słuchali głosu bogów.

hjdbienek : :
kwi 06 2009 Tarot - (kontynuacja-1)
Komentarze: 0

Jak w przypadku I-Cing, zasadnicza idea należąca do istoty tarota zakłada, że nasz duch jest bliższy przypadkowi i więcej o nim wie, niż nagi rozum byłby gotów przyznać. Całkiem możliwy jest związek między gałązkami krwawnika i monetami służącymi do wróżenia z ICing, a różdżkami i monetami, których używali średniowieczni wróżbici tarota. Być może jest to kolejna poszlaka na korzyść ezoterycznej (dziś także właściwej fizyce) tezy, że wszystko ze wszystkim jest spokrewnione...? Jeśli konsekwentnie przemyśleć wszystko, co do tej pory powiedzieliśmy, to nasuwa się uwaga, iż de facto żaden specjalny system wróżbiarski nie jest potrzebny. Sznurowadło powinno w gruncie rzeczy oddawać równie cenne usługi jak wahadełko, a komiksy nie gorsze niż talia tarota, gdyby tylko mieć „odpowiedniego ducha". W zasadzie może to być prawda. Amerykanin Ted Serios posługuje się wprawdzie przyrządem zwanym „Gismo" (prostą rurą z tektury), aby mocą ducha rzutować na nie naświetlony film obrazy; jednak naturalnie ten „parapsychologiczny katalizator" nie jest mu tak naprawdę potrzebny. Równie dobrze mógłby z niego zrezygnować albo stosować co innego (na przykład rozwiniętą rolkę papieru toaletowego). Tylko że bez jego „Gismo" nic się nie uda, ponieważ on jest o tym przekonany. Ted Serios ma „odpowiedniego ducha" właśnie tylko wtedy, gdy trzyma swój rulon z tektury. Dokładnie tę funkcję spełnia prawdopodobnie większość pomocy ezoteryczno-paranormalnookultystycznych. Nasz duch potrzebuje oparcia, a im bardziej konkretne, wiarygodne i wyrafinowane ono będzie, tym lepiej. Techniki ezoteryczne niewątpliwie dają takie oparcie. Różnią się tylko sposobem mobilizowania utajonych sił ludzkiego ducha. Tarot czyni to nawet dwojako: jego symbole stanowią „alfabet", którym podświadomość może „literować" informacje; równocześnie stymulują one podświadomość zawartą w nich siłą. Astrofizycy, lingwiści i matematycy pracują równie zaciekle, jak bez widocznych sukcesów nad opracowaniem tzw. Lincos (Lingua Cosmis), czyli symbolicznego języka do nawiązania kontaktu z istotami pozaziemskimi. Problem w tym, że język taki musi być jednocześnie swoim własnym metajęzykiem, to znaczy, musi sam siebie objaśniać, aby jego przesłanie było zrozumiałe. Jest to wprost niewykonalne przedsięwzięcie. Dla I-Cing i tarota trudność ta wydaje się nie istnieć. Być może ona istnieje jedynie w skrajnie racjonalnych mózgach. Komunikacja z kosmitami będzie prawdopodobnie możliwa tylko na płaszczyźnie chłodnej logiki; nasza podświadomość natomiast jest znacznie łatwiej dostępna. Dla osoby, która myśli w kategoriach przyczynowości, trudna do przyjęcia jest ewentualność, że przypadkowo wyciągnięte z potasowanej talii karty mogłyby coś naprawdę znaczyć. Tymczasem jednak przyczynowość ukradkiem zeszła ze sceny świata (tej nawet, na której są wystawiane tylko „sztuki naukowe"). Pozostaje jedynie -jak w fizyce kwantowej – „obserwator" (pytający) i wszechświat w żywym zwrotnym oddziaływaniu. W jaki sposób zadaje on swoje pytanie, to w końcu jego sprawa. Azjata myśli całościowo, zapomina o sobie i akceptuje przeciwieństwa jako należące do siebie pary. Człowiek zachodu traktuje samego siebie jak pępek wszechświata; ma personalistyczną wizję kosmosu, reprezentuje punkt widzenia albo-albo i wierzy w osobowego Boga. Kogo może jeszcze dziwić, że symbolika tarota jest bardziej egocentryczna i okrutna niż symbolika I-Cing? A jednocześnie przy bliższym przyjrzeniu się te różnice ulegają złagodzeniu. Co prawda I-Cing, jak się zdaje, udziela głównie wytwornych i mądrych rad, jak człowiek szlachetny może panować nad swoim losem i żyć w harmonii z prawami kosmosu , gdy tymczasem tarot jest pełen nie upiększonej bezwzględności; jednak to tylko pozory. Fatalne obrazy tarota (Wisielec, Śmierć, Diabeł, Wieża uderzona piorunem...) nie mają na celu obwieszczania nieuchronnych katastrof, ale wprawianie ducha w stan wzburzenia i odrywanie go od spraw codziennych. Za to inne motywy (Pustelnik, Hierofant...) kierują nasz wzrok wprost ku niebu. Dwa punkty wyjścia, jeden cel: zwrócenie się ku sprawom istotnym. Ponadto nie wolno przeoczyć faktu, że karty tarota przemawiają do naszego wnętrza za pomocą średniowiecznych ideogramów (stąd to wspomniane na wstępie zalecenie, by zająć się owym światem duchowym odległym od nas o setki lat w celu wprawienia się w nastrój odpowiedni do tarota). Jeśli tak będziemy rozumieć tarota - przytoczmy raz jeszcze Colina Wilsona - starając się pojąć wewnętrzną rzeczywistość jego symboli, to możemy go traktować jako bezpośredni zachodni odpowiednik I-Cing... Tak więc krąg się zamknął. I-Cing i tarot to prawdopodobnie dwa różne, ale nawzajem się uzupełniające podstawowe filary, na których opiera się cały gmach wyroczni (jeśli nawet wiele z nich jest starszych). Oba systemy omówiliśmy szczegółowo. Choć naturalnie wcale nie wszystko zostało powiedziane i mogą paść usprawiedliwione zarzuty, to udało nam się zapewne przybliżyć do ich zrozumienia. Tak więc pozostają nam jeszcze tylko wyrocznie świata.

 

hjdbienek : :
kwi 05 2009 Tarot - (kontynuacja)
Komentarze: 0

Istnieją najróżniejsze metody zadawania pytań, zależnie od indywidualnej postawy. Tu także nie musimy wchodzić w szczegóły. Decydujące znaczenie przysługuje znowu wewnętrznej koncentracji na danym problemie czy pytaniu. Drugorzędne znaczenie ma sposób, w jaki rozkłada się karty. Istnieje wiele różnych wariantów. Jedynie ogólnie znane metody dają liczbę możliwości znacznie przekraczającą współczynnik prawdopodobieństwa wygranej na loterii (który się plasuje w przedziale od 1 do 10 i więcej milionów). A są jeszcze systemy ukryte. Jednym z nich była przez długi czas pilnie strzeżona tajemnica towarzystwa okultystycznego, do którego należeli między innymi poeta W.B. Yeats, aktorka Florence Farr, Constance Wilde, żona Oscara Wilde'a, i inne znane osobistości. Kiedy nastało nowe stulecie, jeden z wtajemniczonych przerwał milczenie i zdradził metodę, przedstawiając ją w publikacji o nakładzie limitowanym do 500 egzemplarzy. Dziś system „Wewnętrznego Zakonu" jest powszechnie znany. Ile takich tajemnic jeszcze tkwi w ukryciu, trudno się nawet domyślać. Dla nas nie ma to jednak wielkiego znaczenia. W gruncie rzeczy każda dłuższa praca z tarotem stwarza odrębną, całkiem osobistą i przykrojoną do danego użytkownika metodę, jego własną. Wielu zwolenników tarota mówi, że po pewnym czasie pojawia się intuicyjne zrozumienie konfiguracji kart i znaczenia obrazów. Nierzadko symbole zyskują znaczenie odbiegające od wersji „oficjalnej" - ale jasne, natychmiast zrozumiałe i słuszne dla danej osoby. Ważne, że istnieje połączenie z „kosmicznym oceanem informacji". Istnieje pokusa pomniejszania roli aspektu paranormalnego, a podkreślania aspektu psychologicznego. W końcu tarot wymaga więcej własnej pracy interpretacyjnej niż choćby niesamowicie konkretna I-Cing. Mimo to szczególnie we Francji w XVIII i XIX w. uzyskano z pomocą tarota zdumiewające wróżby, dla których nie wystarczają jako pełne wyjaśnienie ani czynniki psychologiczne, ani zbyt często przytaczany przypadek. Na przykład Napoleon Bonaparte regularnie zasięgał porady niejakiej madame Lenormand. Ta rezolutna dama, która zaprojektowała własny rozkład kart do tarota, nazwany jej nazwiskiem, miała zwyczaj ciskać kartami w twarz cesarzowi wszystkich Francuzów, kiedy ten nie chciał dać wiary przepowiedniom klęsk militarnych. Historia przekonała go, że nie miał racji. Takie przykłady nie należą do rzadkości, ale nie wyrażają one trafnie istoty tarota. Jak już w przypadku I-Cing, z pewnością nie mamy tu do czynienia z instrumentem prekognicji, ale z ręką delikatnego przewodnika, która wskazuje możliwości i odkrywa alternatywy. Niewykluczone, że cesarzowi Francuzów wspomniane katastrofy militarne nie były z góry pisane; aby im zapobiec, musiałby co prawda uczynić coś więcej niż tylko uważać je za niemożliwe. Paralela między tarotem a I-Cing staje się tu oczywista: symbole wskazują na „potencjał" i żądają własnej decyzji, skoro już wiemy, co oznaczają. Dlatego też liczne książki o tarocie nie zalecają zadawania pytań biernych (np. czy wygramy na loterii itp.). Dostęp do tych symboli jest co prawda trudniejszy niż w przypadku I-Cing, która o sobie samej mówi więcej niż tarot. Colin Wilson proponuje prosty, najgłębiej ludzki, pierwszy krok. Trzeba wybrać odpowiadający nam rozkład, a następnie całkiem po prostu pozwolić kolorowym obrazkom, by na nas podziałały. Oglądajmy je tak, jak dziecko ogląda książkę z ilustracjami, bądźmy zainteresowani, wolni od uprzedzeń i otwarci. Ponieważ motywy pochodzą ze średniowiecza i przedstawia się je świetlistymi barwami podstawowymi, typowymi dla tego okresu, korzystne może być wczucie się w ducha epoki. Jeśli nie jest nam ona jeszcze bliska, łatwo możemy to zmienić. Istnieją niezliczone, bogato ilustrowane dzieła, które mogą nam być pomocne przy wypełnianiu naszego ducha kalejdoskopem takich wrażeń jak: obrazy katedr gotyckich, kolorowe witraże, rzemieślnicy i chłopi, kuglarze i szlachta i wiele innych motywów. W ten sposób moglibyśmy nawiązać pierwszy kontakt z tarotem. Jeśli już takie wprowadzenie nam nie odpowiada, to możliwe, że zajmowanie się tarotem nie jest dla nas właściwe. Elementy tarota noszą w sobie zarówno ducha zachodu, jak i średniowiecza (np. Gringonneur stworzył w 1392 r. dla szalonego króla Karola VI talię kart tarota, z której do dziś zachowało się siedemnaście kart w Bibliotheque Nationale w Paryżu), choć początki tej gry sięgają o wiele dalej w przeszłość. Dwadzieścia dwa motywy większych arkanów są podobno odwzorowaniem dwudziestu dwu obrazów zdobiących przeciwległe ściany świątyni w Memfis, w dwóch szeregach po jedenaście. Przeczuwając zniszczenie świątyni, kapłani mieli zachować te obrazy dla potomności w formie kart do gry. To interesująca teza, przy tym całkowicie zgodna z naturą ludzką. Żyłka do gry jest faktycznie o wiele pewniejszą gwarancją zachowania treści przekazu niż zapisanie go w formie przesłań, dogmatów czy testamentów. Niektórzy przypisują rozwój tarota zajmującym się wróżbami Cyganom, jednak De Givry w swojej Anthologie de I'Occultisme (1931) podaje, że wzmianki o tarocie datują się w Niemczech już od 1329 r., a więc na sto lat przed przybyciem Cyganów do Europy. W gruncie rzeczy decydujące znaczenie ma nie pochodzenie historyczne, ale okoliczność, że symbole o dużym ładunku treści ezoterycznych uosabiają duchowo-psychiczną drogę rozwoju, której przebieg będzie różny, zależnie od preferowanej tradycji. W książce Tarot der Eingeweihten chemik Joachim Winckelmann wyróżnia drogi: „wolnomularską", „spirytystyczną", „alchemiczną" i „kabalistyczną". Nie są to, rzecz jasna, jeszcze wszystkie. Aby móc wysondować własną sympatię albo niechęć do tarota, trzeba się z nim bliżej zapoznać. Talia składa się z 78 kart w dwóch grupach: mniejsze arkana to karty do gry takie, jakie są dziś w użyciu (jednak oprócz liczb mają także obrazki); arkana większe to 22 karty o typowo średniowiecznych motywach (Czarownik, Śmierć, Wisielec, Pustelnik, Hierofant itd.). Pojęcie arkanów wywodzi się od łacińskiego słowa arcanum, oznaczającego tajemnicę. Pięćdziesiąt sześć kart arkanów mniejszych odzwierciedla fizycznie doświadczany świat, a 22 atuty arkanów większych - głęboko tkwiące (archetypiczne) siły, które kierują losem. Można też powiedzieć, że w arkanach większych ukryte są idee, na których opiera się świat materialny. Arkana mniejsze dzielą się na cztery kolory po 14 kart, symbolizujące poszczególne kroki ku coraz większemu poznaniu. Przez arkana mniejsze doświadczamy życia materialnego i rozumiemy coraz lepiej istniejące związki. W końcu objawia się nam równość myśli i rzeczywistości materialnej. Cztery kolory arkanów mniejszych reprezentują cztery żywioły: ogień (pałki), wodę (Kielichy), powietrze (Miecze) i ziemię (Monety) - a tym samym cztery różne drogi do zdobycia władzy nad bytem. Jeśli odłożymy na bok Jokera (zero = Głupiec), arkana większe dadzą się podzielić na trzy grupy po siedem atutów. Siedem to liczba magiczna, ale również mająca znaczenie historyczne i matematyczne. Liczba trzy albo trójpodział z kolei odgrywa ważną rolę w wielu kulturach, religiach i naukach (Trójca św.; teza, antyteza i synteza w filozofii; świadomość, podświadomość i nadświadomość w psychologii; ciało, dusza i rozum w metafizyce; ładunek, impuls i spin w fizyce teoretycznej itd.). Pierwsza grupa siedmiu arkanów większych odpowiada sferze świadomości oraz rzeczywistości zewnętrznej (materialnej). Druga grupa siedmiu kart wiąże się z podświadomością. Tu zaczynamy podróż do rzeczywistości wewnętrznej (duchowej). Trzecia i ostatnia grupa siedmiu atutów opisuje świat uniwersalny (spirytualny), dziedzinę nadświadomości albo superświadomości, jak się dziś niekiedy powiada. Prowadzi nas ona poza granice indywiduum, ku zrozumieniu i zjednoczeniu się z naturą i prawami kosmosu. Jest jasne, że na temat każdej karty z osobna można wiele powiedzieć i wiele powiedziano. Zostawmy to jednak odnośnej literaturze. Nam w dalszym ciągu chodzi o istotę tarota i o to, jak można do niej dotrzeć. Wiemy już, jak można wytworzyć w sobie więź z tarotem, wiemy też, że - jak w przypadku I-Cing -o wszystkim decyduje koncentracja na właściwym sformułowaniu pytania. Tasowanie kart pomaga połączyć spokój wewnętrzny z konieczną koncentracją na treści pytania. Po przetasowaniu i rozłożeniu kart zgodnie z danym systemem przychodzi kolej na pierwszą nieświadomą decyzję: wyciągamy jedną z zakrytych, potasowanych kart. Może to być karta, do której pytający czuje „pociąg", albo pierwsza z dwukrotnie przełożonej talii. Tu i w każdej dalszej fazie postępowania obowiązuje zasada, że najlepsza jest ta metoda, w której intuicyjnie czujemy się najmocniej. Można naturalnie opracować własne metody. W każdym razie tarot podsuwa nam nie tylko obrazki, odzwierciedlające sytuację wewnętrzną i zewnętrzną, ale także rady. Jeśli interpretacja absolutnie mija się z postawionym pytaniem, to powinniśmy się zastanowić, czy w naszym wnętrzu nie kryje się inne, ważniejsze pytanie. Oprócz tego każdy człowiek ma swoje osobiste karty. Można się dowiedzieć, które to są, przeprowadzając obliczenia (odsyłam ponownie do odpowiedniej literatury) albo też drogą bezpośrednią przez medytację. Niektórym ludziom udało się wyłowić swoje karty życia po prostu metodą spokojnego i kontemplacyjnego oglądania jednego motywu po drugim z talii tarota. I wreszcie jest taka specyficzna, indywidualna sekwencja kart, w której można odnaleźć własne życie. Jakkolwiek jest w konkretnym przypadku - tarot pozwala odkryć ducha, który „wewnętrzne siły świata w jedno sprzęga"* (wyśledzenie go było najwyższym celem Fausta w utworze Goethego; celem, za którego osiągnięcie bohater był gotów zapłacić każdą cenę).

hjdbienek : :
kwi 04 2009 Tarot - karty losu
Komentarze: 0

Co mógłby oznaczać następujący obraz: Człowiek wisi na szubienicy, przywiązany za nogę do jej poprzecznej belki. Druga noga jest zgięta, a jej łydka krzyżuje się pod kątem prostym z udem nogi wyprostowanej. Przypomina to postawę tancerza wykonującego pełen gracji piruet, tylko że ta scena nie przedstawia tańca, ale akt okrucieństwa. Mimo to na twarzy wiszącego maluje się spokój, nie widać na niej bólu. Zwróconą w dół głowę otacza złocista poświata. Czy te sprzeczne elementy można połączyć w jakąś sensowną całość? Pytanie to zadaje Colin Wilson w swoim sztandarowym dziele The Decult. Uznał tam spekulacje nad dwojaką czy też wieloraką naturą karty „Wisielec" za odpowiednie wprowadzenie do tarota, którego powstanie, co dziwne, nie jest tematem żadnej legendy (w przeciwieństwie do niemal wszystkich innych systemów wróżb i mądrości). W celu lepszego przedstawienia problematyki Wilson wylicza obiegowe interpretacje „Wisielca": T. S. Eliot w Ziemi jałowej dostrzega paralelę między tym motywem tarota a powieszonym bóstwem z The golden Bough Frazera. Wilson się z tym nie zgadza, ponieważ bóstw z mitologii nie wieszano głową na dół. Nie trafia mu do przekonania również teoria Basila Rakocziego przedstawiona w jego książce Fortune Telling, jakoby „Wisielec" miał być nowicjuszem w określonym stadium inicjacji. Podobnie Wilson odrzuca interpretację Roberta Gravesa, że „Wisielec" reprezentuje siódmą literę 22-literowego celtyckiego pisma ogamicznego, a mianowicie „D" (Duir), co oznacza drzwi. Ponieważ w wielu językach europejskich słowo „dąb" oznacza również „drzwi", Robert Graves sądzi, że analogia ta ma znaczenie. Colin Wilson jest przeciwnego zdania. Wprawdzie w niektórych wersjach szubienica całkiem przypomina drzwi, ale nie wyjaśniona pozostaje pozycja przedstawionej osoby. Wyczerpującej odpowiedzi nie zawierają również ani wiersze Uspieńskiego o „Wisielcu" zamieszczone w jego dziele "A New Model of the Universe" , ani zawiłe wywody okultysty Eliphasa Leviego (Alphonse-Louis Constant 1810 - 1875). Levi podzielił swoje ważne dzieło "Dogma and Ritual of High Magic" na 22 rozdziały odpowiednio do 22 kart atutowych w tarocie. W rozdziale dwunastym („Wisielec" jest dwunastą kartą) Levi opisuje ten obraz jako symbol Prometeusza, którego stopy szybują w niebie, gdy głowa tylko dotyka ziemi – „swobodny ofiarny adept, zagrożony śmiercią głosiciel objawień" . Jednak ani nogi „Wisielca" nie znajdują się w niebiańskich regionach, ani przy najlepszej woli nie można powiedzieć, że głową dotyka ziemi. Choć nie wolno odmawiać Eliphasowi Leviemu istotnej roli w obrębie wiedzy ezoterycznej - jest on jednym z najsłynniejszych i najbardziej uczonych okultystów Francji, a spod jego pióra wyszło przeszło 200 dzieł - to i on nie był wolny od przeinaczania faktów, które mogłyby zburzyć jego teorie. Twierdził na przykład, jakoby o tarocie pisali opat Trithemius, humanista z XVI w., i Knorr von Rosenroth, siedemnastowieczny kabalista, co nie odpowiada prawdzie. Mimo to Levi miał niejedno do powiedzenia na temat tarota, wywarł także wpływ na jego kształt. Pisma Leviego o symbolice kart tarota są dziś w obiegu równie jak zaprojektowany przezeń motyw czternastej karty większych arkanów -Powściągliwość. Inspirował on licznych okultystów do projektowania własnych kart, jak np. McGregora Mathersa, współtwórcę Złotego Świtu, czy nowoczesną projektantkę tarota Mirandę Payne. Nauki Leviego - przede wszystkim jego trzy fundamentalne dogmaty - zapładniały całe pokolenia ezoteryków. Nawet takie sławy jak Madame Bławatska albo Aleister Crowley nie stroiły się w cudze piórka i przyznawały Leviemu autorstwo różnych teorii, rozwiniętych przez nich samych. Crowley - radykalny jak zawsze - twierdził nawet, że jest reinkarnacją Leviego i jego okultystycznym spadkobiercą, urodził się wszak w roku śmierci Leviego. Bezsporne jest w każdym razie to, że ważnym wkładem w dzieło okultyzmu było odkrycie przez Leviego korelacji między dwudziestoma dwiema kartami większych arkanów a kabalistycznym Drzewem Życia. Choć tarotowi daleko do spirytualnej nadbudowy, jaką ma I-Cing, to nawet zaprzysięgli sceptycy nie śmią go lekceważyć jako „staromodnej gry w karty" (jeśli nawet jest on historycznym protoplastą naszych dzisiejszych kart do gry). Już w przepowiedniach Ezechiela i w Objawieniu można odkryć symbole i liczby tarota. Są one jedną z podstaw ustnej nauki magii. Pierwszą jasną pisemną wzmiankę zawierają zapiski z lat 1377-1379. Od stuleci tarot dziwnie oddziałuje na ludzi. Osoby, które stykają się z nim po raz pierwszy albo kupują talię kart „ot tak sobie", odczuwają niepokój i zmieszanie przy pierwszym rozłożeniu kart przed sobą. Różnorodność, dynamika i agresywność obrazów i symboli, które widzi ktoś nie przygotowany, bywają bulwersujące. Już tylko ten efekt rodzi bez wątpienia wiele zastrzeżeń wobec tej gry, która jest czymś więcej niż tylko grą. Psycholog i pisarz z Monachium, Jurgen vom Scheidt, stosuje między innymi także tarota w swojej praktyce terapeutycznej, która oprócz klasycznej psychologii obejmuje także praktyki ezoteryczne. Są one jego zdaniem równie przydatnymi środkami uzyskania dostępu do nieświadomości jak hipnoza albo stworzona około 1900 r. przez Zygmunta Freuda metoda wolnych skojarzeń, która miała zapoczątkować nową erę. Amerykański pisarz science fiction Piers Anthony (ur. 1934) był tak zafascynowany tarotem, że poświęcił tej grze cały cykl powieściowy, którego akcja rozgrywa się na planecie Tarot. Narodziła się tam nowa religia, której szczególną cechą była możliwość udowodnienia istnienia „boga Tarota" (taki też tytuł nosi tom pierwszy). Na planecie Tarot, jak się zdaje, manifestuje się coś boskiego, co wywołały symbole kart tarota. Brat Paweł, młody mnich z Ziemi, musi stawić czoło wizjom i zjawom, aby zgłębić istotę tego misterium. Posługuje się on fikcyjnym „Tarotem Animacji", składającym się z trzydziestu „atutów". Przypominają one z grubsza 22 atuty konwencjonalnego tarota wraz z pięcioma różnie interpretowanymi kolorami (dodatkowy kolor to Aura). Piers Anthony włączył tematykę trylogii o tarocie także do swojego obszernego cyklu Sfery. Pisze on na ten temat w aneksie do I tomu powieści Tarot: „Zgodnie z wizją przyszłości brata Pawła ta gra w karty (Tarot Animacji) zostanie, być może, wydana zarówno w wersji klasycznej opracowanej przez waldensów, jak w wersji kosmicznej (tzw. Cluster), przy zastosowaniu w pierwszym przypadku obrazów średniowiecznych, a w drugim obrazów stworzonych przez miriady kultur gromady galaktyk A.D.4500..." Oczywiście, czas pokaże, czy dwa i pół tysiąca lat po nas tarot faktycznie zacznie zwycięski pochód przez galaktyczne królestwo. Ta dygresja w dziedzinę literatury fantastycznej miała na celu zilustrowanie, do jakiego stopnia tarot zakorzenił się i tam także, gdzie nikt by się tego nie spodziewał. Obecnie istnieje prawie 2000 książek na temat tarota i około 300 różnych rozkładów, nie licząc instrukcji na taśmie magnetofonowej i wideo. Jest to góra, którą nawet zdeklarowani specjaliści mogą zdobyć tylko z trudem i po wielu latach drobiazgowej pracy. Nie musimy podejmować tego wyzwania. Kto chce zacząć praktykować tarota, ten może szybko zdobyć wstępne rozeznanie, a następnie wybrać taki system i rozkład, który mu osobiście odpowiada. Łatwo jest znaleźć poradę i informację; powiemy tylko, w charakterze niewiążącej wskazówki, że pochodząca z 1910 r. talia Rider-Waite'a należy do najbardziej popularnych. Niech każdy jednak wybiera według własnego gustu. Ten aspekt zachowuje decydujące znaczenie dla wszystkich praktyk ezoterycznych. Jedynie wtedy, gdy nasz duch, czy raczej nasza nieświadomość doskonale harmonizuje z metodą albo środkiem pomocniczym - czy to będzie wahadełko, tarot czy cokolwiek innego -otworzą się furtki postrzegania pozazmysłowego (ezoterycznego). Jeśli więc tarot nam odpowiada, to podsuwa nam w odpowiedzi na nasze pytania obrazy (symbole), na które reagujemy intuicyjnie. Jest to w fazie początkowej bez wątpienia proces psychologiczny na płaszczyźnie archetypów Junga, który w trudnym do ścisłego ustalenia momencie zyskuje komponentę paranormalną. Rodzi się rezonans z wiedzą kosmiczną, zaczyna się dialog z wszechświatem. Należy zakładać, że w zasadniczych zarysach jest to ten sam proces, co choćby w przypadku horoskopu, posługiwania się I-Cing itd.: „Częstotliwość rezonansowa" pytania wchodzi w interakcję z rezonansem odpowiedzi. Co prawda takie zaczerpnięte z terminologii fizycznej sformułowania mogą tylko bardzo nieprecyzyjnie opisać prawdziwą naturę fenomenów ezoterycznych, o ile w ogóle to jest możliwe. Choć zasady rządzące tymi procesami możemy w najlepszym razie przeczuwać, to jednak wiemy, jak można je uruchomić.

hjdbienek : :
kwi 03 2009 I-Cing - (kontynuacja)
Komentarze: 0

Chyba nie można lepiej ująć istoty I-Cing, niż zrobił to lama Angarika Govinda. W przedmowie do dzieła Martina Schonbergera Verborgener Schlüssel zum Leben , ten wybitny interpretator religii tybetańsko-lamaistycznej i słynny myśliciel wschodu pisze nawet jeszcze wyraźniej: W tym poznaniu uniwersalności głębi świadomości ludzkiej światopogląd I-Cing znajduje punkty styczne ze światopoglądem buddyzmu Mahiiyiina, którego główna nauka sprowadza się do postulowanej Alayavijnana, uniwersalnej głębi świadomości (albo „skarbca"), zamkniętej dla osoby żyjącej tylko na powierzchni i dlatego nieświadomej, ale objawianej temu, kto się zwraca do wewnątrz. W niej są zawarte, jak mówi I-Cing, formy i dziedziny wszystkich tworów nieba i ziemi. Przy tym założeniu staje się zrozumiałe, że świadomość ludzka jest w stanie odzwierciedlać prawa wszechświata, a także po przetworzeniu myślowym odtwarzać i formułować to, co pojęła albo dostrzegła intuicyjnie w stanie medytatywnej refleksji. Tak więc zdobycze najnowszych badań naukowych w dziedzinie astronomii, fizyki atomowej czy biologii częstokroć były wyprzedzane przez jasnowidzów w zamierzchłej przeszłości i wyrażane symbolicznym językiem ich czasu. I-Cing jest zatem czymś w rodzaju „psychicznego komputera", to znaczy kombinacją czynników subiektywnych i obiektywnych, danych psychicznych i matematycznych, przy czym prawidłowa ocena pierwszych jest warunkiem funkcjonowania drugich. Naukowiec Jose Arguelles wyraził w swoim opublikowanym w 1969 r. artykule , Main Currents in Modern Thought mniej więcej to samo co filozof Govinda tylko innymi słowami: I-Cing funkcjonuje jak komputer, a jej funkcjonowanie zależy od zgodnego z prawdą zaprogramowania. Prawda programowania (czyli słuszność odpowiednia do faktów) zależy od tego, jak osoba zasięgająca rady Księgi przemian reaguje na podane w niej odpowiedzi. Innymi słowy, I-Cing funkcjonuje tylko o tyle, o ile pytający akceptuje ustalone w niej reguły i prawa i stosuje je do swojej własnej sytuacji. Możemy więc powrócić do sformułowania, które pojawiło się na początku rozdziału o potędze wyroczni: systemy wróżbiarskie są to słowniki do dialogu z wszechświatem. Trzeba jednakże umieć je odczytać. Jeśli będziemy zgłębiać I-Cing w jej fascynującym całokształcie, to nauczymy się rozumieć zaszyfrowaną, a przy tym zdumiewająco precyzyjną symbolikę - a tym samym uzyskiwać bezpośrednie połączenie z wiedzą kosmiczną, które jest w niej w niezbadany sposób zawarte. Nie potrzebujemy robić tego ostatniego kroku, bo istnieją - jak wspomnieliśmy - liczne dzieła omawiające tę problematykę równie szczegółowo, co poważnie. Zamiast tego pójdziemy dalej. Również zachodnia kultura posiada system wróżbiarski, nie ustępujący sławą I-Cing. Po dogłębnym zastanowieniu można dostrzec paralele do Księgi przemian. Lyall Watson, biolog morza, znawca zachowań zwierząt i autor bestsellerów, w swoim dziele Supernature wskazuje na te podobieństwa, określając co prawda zachodni system jako nie oszlifowany i toporny odpowiednik eleganckiej i subtelnej I-Cing. Oba systemy posługują się alfabetem symboli, wchodzą w interakcję z podświadomością człowieka i udzielają dość ściśle określonej odpowiedzi (dla osób, które są z nimi obznajomione). Lyall Watson porównuje I-Cing do czułej sondy podświadomości; natomiast wspomniany system zachodni z jego ponurą symboliką i akcentowaniem przemocy kojarzy mu się raczej z maczugą niż sondą. Czy taką generalną ocenę można przyjąć bez sprzeciwu? Rzecz jasna, I-Cing można całkowicie słusznie uznać za udzielającego rozumnych rad przyjaciela o nieskończonej dobroci, mądrości i subtelności. Czy jednak przez to ów drugi system automatycznie musi się stać brutalnym przeciwieństwem? Tak na pewno nie jest. Skierujmy zatem nasz reflektor na ów system wróżbiarski, któremu w naszych szerokościach geograficznych od setek lat zaufało wiele pokoleń, a który dziś jest uznawany na całym świecie. Niemało ludzi uważa go za zachodnie odzwierciedlenie tej samej zasady, która dochodzi do głosu w I-Cing (znowu dualizm), a więc za drugi podstawowy system wróżbiarski w ogóle. Wielka rzesza zaś zwolenników traktuje ów system jako pełnego zrozumienia doradcę, którego marsowa postać wynika z jego historycznych korzeni, a nie z zawartej w nim zasady przemocy. Wulfing von Rohr i Gayan S. Winter opracowali nawet nową, „łagodną" postać dla starej wyroczni. Niech jednak teraz przemówi ona sama za siebie, nazwana - wreszcie! - po imieniu.

hjdbienek : :
kwi 01 2009 I-Cing - (kontynuacja)
Komentarze: 0

Można by odkryć takie zaskakujące zbieżności także z innymi dziedzinami przyrodoznawstwa, przede wszystkim fizyką. Czy będziemy rozpatrywać paradoksy fizyki kwantowej, czy fenomen nieoznaczoności, wszędzie wyczujemy ducha I-Cing. Jej symbolicznie zakodowane, ale przy tym zdumiewająco zrozumiałe odpowiedzi wydają się streszczać odkrycia, które dopiero co wypluły ogromne komputery. Mimo woli zadajemy sobie pytanie, czy może księga ta kryje również i takie odkrycia, których jeszcze nie dokonano. Jest to daremna spekulacja, gdyż jeśli nawet tak jest, to i tak nie moglibyśmy ich zrozumieć. Dla Martina Schonbergera I-Cing stanowi ni mniej ni więcej tylko „wzór świata określający porządek rzeczywistości", co wyraża już tytuł jego książki, zakończonej, co znamienne, zdaniem: „Księga przemian jest księgą przyszłości" . Bez popadania w nie kończące się spekulacje, dla których doprawdy nie brakuje punktów zaczepienia, trzeba sobie także zadać pytanie, co w ogóle umożliwia tak konkretną symbolikę, jaka się wyraża w 64 znakach obrazkowych, w samych obrazach, w znaczeniu poszczególnych linii i w dodanych sądach. Większość komentarzy i analiz poświęconych I-Cing uważa za decydujące czynniki psychologiczne. One sprawiają, takie jest ogólne zdanie, że w trakcie dłuższego stosowania księgi nawiązujemy z nią bliski stosunek. Coraz lepiej znamy poszczególne linie, nabieramy rutyny, a interpretacja staje się coraz łatwiejsza; nawet niektóre znaczenia, które przedtem trzeba było z trudem wywalczyć, teraz zjawiają się natychmiast i są niezwykle jasne. Colin Wilson określa Księgę przemian jako pomocnika rozszerzającego naszą świadomość i uświadamiającego nam to, z czego dotąd nie zdawaliśmy sobie sprawy; jako drogę pozwalającą wyszukać w chaosie wewnętrznym (już istniejących) odpowiedzi, decyzji, wniosków odpowiedź właściwą. Jednym słowem: psychiatra w formie książki. Sprawa jednak nie może być tak całkiem prosta (o ile w ogóle zgodzimy się na użycie przymiotnika „prosty" w odniesieniu do procesów nieświadomych). Ogromna w gruncie rzeczy prostota struktury i użycia I-Cing przy niezaprzeczalnej ścisłości ostatecznych odpowiedzi, wznoszą Księgę przemian ponad zakres działania klasycznej psychologii. Księga ta funkcjonuje, powie matematyk, w sposób binarny jak komputer (a więc na zasadzie rozstrzygnięć TAK - NIE), z mądrością filozofa i nieuchwytnie jak prawa natury. Nawet najzagorzalsi „racjonalizatorzy I-Cing" przyznają, choć nieraz czynią to tylko mimochodem, że Księga przemian ma zagadkowy i osobisty „charakter", przenikającą wszystko wewnętrzną konsystencję nie poddającą się zdolności pojmowania. W 481 r. prz. Chr. Konfucjusz powiedział, mając 70 lat: „Gdyby mi było dane żyć jeszcze wiele lat, poświęciłbym 50 z nich studiom nad I-Cing, a potem, być może, nie popełniłbym wielkiego błędu". Trzeba zaznaczyć, że Konfucjusz już poświęcił większą część swojego życia studiom nad I-Cing właśnie. Czyż nie ma żadnego punktu zaczepienia, pozwalającego znaleźć właściwy trop ku zrozumieniu istoty tej zagadkowej księgi? Zdaniem jej twórców, użytkowników na przestrzeni tysięcy lat i interpretatorów - ludzi Azji – I-Cing bada przepływ energii jin i jang i wskazuje poszukującemu właściwy kierunek jego przyszłego działania. Nie istnieje przy tym kurs wyznaczony na stałe. W ciągłym zwrotnym oddziaływaniu sił pozytywnych i negatywnych wszystko się zmienia z chwili na chwilę. „Wszystko płynie", co rozumieli nie tylko antyczni Grecy (ściśle biorąc filozof Heraklit ok. 500 r. prz. Chr.). Chińczycy formułowali to tak: „Nikt nie może wejść dwa razy do tej samej rzeki, gdyż za drugim razem to nie będzie ta sama rzeka - ani ten sam człowiek". Dokładnie zgodnie z tym funkcjonuje również I-Cing. Należy sześć razy rzucić trzema monetami (gałązek krwawnika z reguły nie mamy pod ręką, ten sposób wróżenia jest zresztą raczej historycznej niż funkcjonalnej natury). Uzyskujemy tą metodą sześć linii, które się rysuje zaczynając od dołu ku górze (od ziemi do nieba), składających się na pełny heksagram. Jest to jeden z 64 znaków I-Cing. Każdy z heksagramów ma swoją nazwę, tradycyjny opis i również tradycyjną szczegółową interpretację. Obejmuje ona sam heksagram, należący doń tekst z komentarzem, objaśnienie znaczenia poszczególnych linii i wskazówki do podejmowania decyzji. Mimo że wielka liczba istniejących przekładów I-Cing wykazuje minimalne różnice, to zasadnicza struktura Księgi jest jednolita. Za najważniejszy przekład I-Cing uważa się powszechnie dzieło Richarda Wilhelma z objaśnieniami, jednak osoba zainteresowana może bez wątpienia korzystać z każdego poważnego przekładu I-Cing, który jej będzie odpowiadał. Nie możemy w tym miejscu dokładnie przedstawiać techniki konstruowania trigramów ani tym bardziej wyszczególniać wszystkich 64 heksagramów z ich znaczeniami. Te informacje, jak wspomniano, można znaleźć w odpowiednich publikacjach o najwyższej jakości. Dla nas jest i pozostanie interesująca istota I-Cing. Wskazówkę co do tego kryje niewątpliwie fenomen „przemiany" znaków. Rzut trzema monetami może dać w wyniku, jak łatwo się przekonać, cztery różne kombinacje, które można przedstawić czterema różnymi liniami: linia ciągła, linia przerywana oraz linia ciągła i przerywana z dodatkowym oznaczeniem. Zależnie od układu monet (reszka - reszka -orzeł; reszka - orzeł -orzeł; orzeł - orzeł - orzeł; reszka - reszka -reszka) dochodzi do „przemiany" albo nie. Linie powstałe z trzech orłów albo trzech reszek przemieniają się - a tym samym, rzecz jasna, cały znak. Najwyraźniej dochodzi tu do głosu związek taoizmu z filozofią I-Cing, wszak taoizm bazuje na zasadniczym prawie przemiany, na nieprzerwanym kształtowaniu na nowo przeciwstawnych sobie, a zarazem uzupełniających się biegunów jin i jang. Skojarzenia z najbardziej abstrakcyjnymi odkryciami nowej fizyki mogą wcale nie być przypadkowe (do takiego wniosku coraz bardziej zbliżają się także przyrodoznawcy).

hjdbienek : :
mar 31 2009 I Cing
Komentarze: 0

Od tej pory minęło trzydzieści lat. Synchroniczność stała się już terminem bezspornie fizycznym a I-Cing księgą otaczaną kultem w kręgach ezoterycznych. Niekiedy spełnia także rolę egzotycznej zabawy towarzyskiej. Tak więc dochodzimy do praktyki. Pokazuje ona w niemal przerażający sposób, że tą starą księgą wyroczni dosłownie nic nie może zachwiać. Od jej zagadkowej, ponadczasowej wiedzy odbija się wszelki duch czasu, a „racjonaliści" łamią sobie na niej zęby. Jej odpowiedzi nie można tłumaczyć ani nadużywanym przypadkiem, ani urojeniem w mózgach zwolenników Księgi przemian. Sam znam przykład, na którym to dobrze widać. Oto dwóch młodych ludzi chciało utworzyć spółkę. Jeden z nich był jeszcze niezdecydowany i wahał się, niepewny, czy powinien brać na siebie ryzyko przedsiębiorcy. Nadal pamiętał o niemiłych doświadczeniach z przeszłości. Na pewnym przyjęciu w kręgu przyjaciół problem ten stał się tematem rozmowy. Gospodyni zaproponowała, aby zasięgnąć rady I-Cing. Wszyscy byli zachwyceni pomysłem, także ów niezdecydowany nie miał wątpliwości, gotów chętnie przyjąć każdą pomoc w podjęciu decyzji. Gospodyni rzuciła monety - zamiast klasycznych gałązek krwawnika - a kandydat na wspólnika skupił się na swoim problemie. I-Cing odpowiedziała heksagramem 18 NAPRA WIANIE ZNISZCZEŃ (KU). Odczytano kolejne teksty dodane do tego heksagramu. Słysząc następujące słowa, pytający pobladł: Naprawia to, co zniszczył ojciec. Jeśli jest synem - zmaże winę ojca. Niebezpieczeństwo. W końcu szczęście*. Człowiek ów był najwyraźniej do głębi wstrząśnięty, choć nikt nie wiedział dlaczego. Po chwili wewnętrznej koncentracji wyjaśnił, że w przypadku przedsiębiorstwa, które chce założyć razem ze swoim przyjacielem, chodzi o firmę rodzinną, którą zrujnował („zniszczył") jego ojciec. Zdumiewające, prawda? No dobrze, tutaj można by jeszcze wykorzystać znany przypadek, ale co zrobić z kolejnym przykładem, który zaraz przedstawimy? Dr Roger S. Jones, docent fizyki eksperymentalnej i autor wielu książek, pracował nad traktatem o ogólnej teorii względności. Praca mu nie szła, był z niej niezadowolony; wydawało mu się, że trzeba jeszcze wspomnieć o kilku sprawach, ale nie umiał się zdecydować, o których. Wiedział tylko, że czegoś brak. Mając taki dylemat, postanowił skierować pytanie do I-Cing. Wypadł mu heksagram 16 ENTUZJAZM (JU). W angielskiej wersji I-Cing, przetłumaczonej przez Wilhelma Baynesa, dr Jones natknął się na następujący passus, który pomógł mu ruszyć z miejsca w jego pracy: Nienaruszalność praw natury opiera się na zasadzie ruchu po linii najmniejszego oporu. Prawa te nie są narzucane rzeczom z zewnątrz, ale ucieleśniają harmonię ruchu, która w nich mieszka. Dlatego ciała niebieskie nie zbaczają ze swoich orbit, a wszelkie zdarzenia w naturze mają swoją stałą regularność. Niefizyk być może nie zdoła zrozumieć olśnienia, które faktycznie owładnęło doktorem Jonesem przy tych słowach. Opisuje to w książce Physics as Metaphor w taki sposób: „Sam Einstein nie zdołałby lepiej podsumować teorii względności". Czy to także może być przypadek? Zaoszczędźmy sobie weryfikacji tego pytania przez wyliczanie nie kończącego się ciągu podobnych przypadków. One istnieją, a to obala hipotezę przypadkowego zbiegu okoliczności. Faktycznie można w I-Cing odkryć taki skarbiec zaszyfrowanej wiedzy - i to bez uciekania się do wątpliwych sztuczek interpretacyjnych czy myślowej ekwilibrystyki - że ostatecznie także czynniki psychologiczne nie wchodzą w rachubę jako wyjaśnienie. Zbyt wiele kryją w sobie skromne trzy linie trigramu. Księga przemian jest kopalnią wiedzy o kosmologii, teologii i filozofii. I nie tylko. Matematyk Rudiger Hauff jest zafascynowany abstrakcyjnym formalizmem I-Cing, który przypomina teorię matematyczną. W dualizmie odgrywającym kluczową rolę w tej księdze wyroczni dostrzega on antycypację odkryć, z którymi musi się zmagać nowoczesna fizyka (hasło: dualizm falowo-korpuskularny), a które zmuszają do godzenia ze sobą kategorii sprzecznych. W I-Cing połączenie diametralnych przeciwstawności jest naturalnym wyrazem wszelkiego bytu. Zdaniem Rudigera Hauffa jest to czytelne wezwanie do myślenia dwubiegunowego. Martin Schonberger idzie jeszcze dalej. Dla niego już sama struktura I-Cing zawiera wyraźną analogię do podstawy wszelkiego życia, kodu genetycznego zapisanego w DNA (kwasie dezoksyrybonukleinowym). W swojej książce Verborgener Schlüssel zum Leben - Weltformel I-CING im genetischen Code wysuwa on śmiałą tezę, że Księga przemian, licząca sobie przeszło 5000 lat, wyprzedziła to jedno z najbardziej sensacyjnych odkryć późnego XX wieku. I to nie w formie zawoalowanych aluzji, ale całkiem wprost. Jego dowód jest absolutnie niepodważalny. Jak wiadomo, badacze Crick, Watson i Wilkins otrzymali w 1962 r. Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny za odkrycie spiralnie skręconej w formie drabiny cząsteczki DNA, która przypomina trochę kręte schody. DNA - którego długość w przeciętnym człowieku wynosi 10 miliardów kilometrów, a więc równa się mniej więcej średnicy Układu Słonecznego - składa się z niezliczonych jednostek, tak zwanych nukleotydów. Jeden nukleotyd składa się z kolei z cząsteczki cukru (dezoksyrybozy), cząsteczki kwasu fosforowego i jednej z czterech zasad (adeniny, tyminy, guaniny, cytozyny: A, T, G, C). Taki jest plan życia, zawarty w każdej żyjącej komórce. A teraz co do I-Cing, której korzenie tkwią w najdalszej przeszłości. Zestawienie „starej" i „nowej" wiedzy ujawnia następujące niezwykłe zbieżności: I Cing BIOLOGIA Podstawą I-Cing są pierwotne bieguny jin i jang. Podstawą kodu genetycznego jest podwójna skręcona nić DNA (plus - minus). Podstawą I-Cing są cztery linie. Cztery litery połączone w pary (A-T, C-G) opisują podwójną nić DNA. Trzy spośród czterech linii I-Cing składają się na jeden trigram. Trzy spośród czterech liter DNA tworzą jedno słowo kodu syntezy białek. W I-Cing istnieją 64 heksagramy. Istnieją 64 tryplety zasad DNA, programujące budowę aminokwasów. Istnieją heksagramy I-Cing PRZED SPEŁNIENIEM oraz PO SPEŁNIENIU. Istnieją początkowe i końcowe tryplety ograniczające kod DNA.

hjdbienek : :
mar 30 2009 Zasada synchronistyczna
Komentarze: 0

Mimo swej obsesji na punkcie wyobrażenia, że związki kosmiczne manifestują się w pancerzach żółwi, ludy Szang żyły w stabilnym państwie, a ich stopa życiowa (zgodnie z nowoczesną terminologią) na owe czasy była gdzie indziej nieosiągalna. Zlekceważenie kultury wróżbiarskiej Szang jako zabobonu prehistorycznego ludu oznaczałoby przyjęcie dziewiętnastowiecznej ignorancji z jej klapkami na oczach. Trudno przyswajalną dla nas receptą ludów Szang na sukces musiała być zdolność do zachowania względnej niezależności kultury i jednostki przy jednoczesnym pielęgnowaniu bezpośredniego kontaktu z naturą. Wygląda to na sprzeczność, ale nią nie jest. Przypomnijmy sobie ezoteryczną, całościową wizję świata. Wykracza ona poza sztywny, mechanistyczny porządek Newtona, z którego byliśmy na zachodzie tacy dumni (przed fizyką kwantową, zasadą nieoznaczoności i polem morfogenetycznym), a którego ostatnie skorupy nowa fizyka właśnie wyrzuca na śmietnik historii. Dylemat, z którego zdajemy sobie coraz jaśniej sprawę, między zasadą przyczynowości, którą nam wbito do głowy, a całościową harmonią, o której mówią stare mądrości (i supernowoczesne teorie naukowe), przyczynia się w istotnej mierze do panującej wszędzie dezorientacji. Zanim wspomniana harmonia wsączy się w nas, Ziemia zdąży jeszcze wykonać niejeden obrót. Czy kiedykolwiek może powstać prawdziwy konsens między cywilizacją technologiczną a harmonizującą wizją mikro- i makrokosmosu, tego nie wie nikt. Prawdopodobnie niemożliwe będzie zawrócenie z drogi, tak wielkie są podstawowe rozbieżności. Ludzie z epoki Szang nie mieli takiego problemu. Udało im się osiągnąć równowagę bez precedensu w znanej historii ludzkości: zorganizowanie nienagannie funkcjonującego społeczeństwa, stojącego jedną nogą na gruncie faktów, a drugą na uniwersalnej wizji bytu. Jeśli chcielibyśmy koniecznie użyć nowoczesnego terminu naukowego, to można by zdefiniować kulturę Szang jako opartą na podstawie synchroniczności. Z pewnością większość ludzi wzdraga się na samą myśl, że wzór powstający z pęknięć skorupy żółwiowej ogrzewanej w ogniu może stanowić pośredniczący łącznik między kosmosem a jednostką. Dla człowieka z czasów dynastii Szang taki punkt widzenia był jedynym normalnym. Byłby on zdziwiony naszą analityczną obsesją, która nam każe gonić za przyczynowością i dzielić naturę na coraz mniejsze cząstki - tylko po to, by stwierdzić, że wszystko z wszystkim się wiąże, a więc de facto jest „Jak w górze, tak na dole". Nasza nauka dławi się dzisiaj wizją świata, z którą ludy Szang w pełni się identyfikowały prawie cztery tysiące lat temu. Bezprzyczynowa paralela między wszechświatem a człowiekiem była dla nich okultystycznym „duchem w atomie", praprzyczyną wszystkiego, najwyższą wytyczną. Pogląd taki wyznaje dziś niejeden badacz i filozof, jeśli nawet - znowu trzeba przytoczyć teorię synchroniczności C. G. Junga - formułuje go przeważnie bardzo teoretycznie. Fakt, że istniała także praktyka albo z powodzeniem jeszcze istnieje, nadaje sprawie nowy wymiar. My już go znamy w sformułowaniu: wszystko tu „na dole" (człowiek, natura itd.) jest odbiciem wszechogarniającej rzeczywistości, jakkolwiek by była złożona (jak wiadomo, faktycznie jest taka). Gdyby się udało dotrzymać kroku tej kosmicznej harmonii, wszystko byłoby w porządku. Ludom Szang najwidoczniej się to udawało przez kilka stuleci. Wydaje się znamienny fakt, że zwycięscy Czou przynieśli ze sobą system wróżbiarski, w którym chińska wizja synchroniczności miała otrzymać swój najwyżej rozwinięty kształt filozoficzny. Czy system ten miał wyższość nad wróżeniem z żółwich pancerzy i pozwolił najeźdźcom zyskać przewagę, tego nie wiemy. Znamy jednak sam system, dzisiaj nawet lepiej niż znano go wówczas. I-Cing - Księga przemian W 1929 r. słynny Szwajcar C.G. Jung wypowiedział w czasie wykładu wówczas jeszcze dość zagadkowe zdanie: „Synchroniczność jest przesądem wschodu, a przyczynowość nowoczesnym przesądem zachodu". Rok później, wygłaszając mowę ku czci zmarłego właśnie Richarda Wilhelma, słynnego sinologa, badacza myśli chińskiej i tłumacza I-Cing, wypowiedział się on nieco jaśniej. Jung powrócił do swoich ówczesnych słów i rozwinął je: „Nauka I-Cing nie opiera się na zasadzie przyczynowości, ale na zasadzie dotąd bezimiennej, bo nieznanej, którą chciałbym na próbę nazwać «zasadą synchronistyczną»" . Miało minąć jeszcze pięć lat, zanim pojęcie to ostatecznie się ukształtowało i zyskało bliższą definicję. Jung użył go w wykładzie wygłoszonym w londyńskiej klinice Tavistock, gdzie powiedział: „Tao może być wszystkim. Proponuję inne słowo, możliwie skromne. Chcę to nazwać synchronicznością". Zetknięcie się z Wolfgangiem Pauli, austriackim fizykiem, laureatem Nagrody Nobla, pomogło Jungowi w decydujący sposób pójść dalej tą drogą. W 1952 r. psycholog i fizyk opublikowali wspólnie książkę Naturerklarung und Psyche, w której Pauli omawiał oddziaływanie archetypów Junga w świetle teorii ruchów planet Keplera, a Jung przedstawiał istotę synchroniczności. Dopóki było to możliwe dla ich wielkich umysłów, dwaj badacze usiłowali wspólnie sformułować nową zasadę natury w celu ujednolicenia psychologii i fizyki. Zawarta w tym myśl, że w psychologii kryje się komponenta obiektywna, a w fizyce subiektywna, była w istocie rewolucyjna. Przyprawiała ona każdego „poważnego" przyrodnika o skurcze żołądka, które powoli ustępują dopiero w naszych czasach w obliczu równie niezaprzeczalnych co dziwacznych odkryć. Bardzo powoli. Dla uczonych starożytnych Chin i „autorów" I-Cing takie skurcze byłyby czymś obcym, wręcz niepojętym. Umieliby oni zrozumieć nieortodoksyjne myśli Junga i PauIi’ego i mądrze kiwaliby głowami słysząc o tym, że subiektywność i obiektywność w gruncie rzeczy są jednym i tym samym: różnymi formami wyrazu jednego jedynego fenomenu. W 1958 r. świat nauki był jeszcze ciągle daleki od takich wniosków. W tymże roku C.G. Jung pisał z okazji śmierci swego przyjaciela i kolegi Wolfganga Pauli’ego: Jest bardzo smutne, że Pauli zmarł tak wcześnie, ponieważ był fizykiem, którego współcześni słuchali bardziej niż psychologa takiego jak ja. Istnieje jednak szansa, że przyszłość wykaże większe zrozumienie dla psychologii nieświadomości i jej doniosłych problemów, a synchroniczność, choć jest jeszcze w powijakach, będzie mogła stworzyć podatny grunt dla rozwiązywania problemów stojących przed fizykami atomowymi i psychologami nieświadomości.

hjdbienek : :