Kategoria

Homo Sapiens, strona 60


kwi 19 2009 Zrozumieć świat przez wiedzę ezoteryczną...
Komentarze: 0

Rzeczywistość niematerialna. Jesienią roku 1966 Towarzystwo Astronomiczne Uniwersytetu Cambridge w Anglii rozesłało zaproszenia na odczyt astrofizyczny szczególnego rodzaju. Referent, niejaki John Bradbury z Ashton-under-Lyne, mówił o rewolucyjnie nowej kosmologii. Mimo że z zawodu był pedikiurzystą, potrafił na poparcie plonu swoich długoletnich studiów naukowych przedstawić kompletną - również nowego rodzaju - teorię matematyczną. Skonstruował też specjalny teleskop, za pomocą którego można było zobaczyć to, co odkrył, choć były i problemy. Przed audytorium uważnie słuchających astronomów prelegent przeszło godzinę roztaczał obraz wszechświata pokrytego powłoką z rudy metalu, a i pod innymi względami nie całkiem odpowiadającego ortodoksyjnym wyobrażeniom. Na przykład wszechświat dzieli się na próżnię, półpróżnię i ćwierćpróżnię, Księżyc od Ziemi dzieli tylko 330 km, a do tego otacza go warstwa tworzywa siarkowego, forma natomiast Ziemi i Księżyca przypomina nie spłaszczoną kulę, ale wypukłą soczewkę. Dość chłodne Słońce znajduje się już o 600 km od nas, a jego promienie nie mają szybkości światła (jednak 300000 km/s), ale nieskończoną. Światło ma - według Johna Bradbury'ego - tylko jeden kolor, mianowicie zielony, w którym są zawarte wszystkie inne, i jest per definitionem „oświetloną ciemnością". Tak wygląda w zarysie jedynie bardzo wyrywkowo przedstawiona kosmogonia Bradbury'ego. Wśród słuchaczy był Patrick Moore, renomowany angielski astronom, astrofizyk, planetolog i selenolog. W swojej książce Can You speak Venusian?, którą zadedykował niezależnym myślicielom - ludziom, którzy niewzruszenie kroczą niekonwencjonalnymi drogami - informuje on o tym godnym uwagi wieczorze. Nie mógł nie odczuwać respektu dla śmiałego i sprzeciwiającego się wszystkim uznanym teoriom rozumowania Bradbury'ego. Także koledzy Moore'a uhonorowali ogromną pracę myśli, którą prelegent wyłuszczył w swoich wywodach i następującej po nich dyskusji, szczerą, długotrwałą owacją. Późniejsza osobista rozmowa, jaką Patrick Moore przeprowadził z „niezależnym myślicielem" Bradbury'm, również wywarła bardzo pozytywne wrażenie na profesorze. Nie przeszkadzała w tym egzotyka tematu. Astronoma łączyła bowiem z pedikiurzystą cecha, która o wiele za rzadko jest wspólna specjalistom tej samej dyscypliny: odwaga przekraczania granic w myśleniu. Oczywiście, Patrick Moore nie mógł się zgodzić z ideami Bradbury'ego. Co jednak mógł zaakceptować, to gigantyczną i absolutnie poważną - z subiektywnego punktu widzenia - pracę badawczą rozmówcy. John Bradbury był bez wątpienia prawdziwym pionierem. Nigdy nie twierdził, że cały świat (przynajmniej naukowy) sprzysiągł się przeciwko niemu, aby go zniszczyć. Zamiast tego szlifował swoje teorie, cierpliwie konstruował teleskopy, specjalne soczewki i inne przyrządy i pokładał ufność w przyszłości. W głębi duszy będąc prawdziwym naukowcem, choć nie ortodoksyjnym, Mr. Bradbury objaśnia równie szczegółowo jak logicznie swoją koncepcję w wykładach na uniwersytetach, w audycjach radiowych i występach w telewizji. Bynajmniej nie ignoruje on najnowszych odkryć nauki, ale włącza je do swojej wizji świata - jeśli nawet pod innym kątem widzenia. Jego przekonaniami nie zdołało zachwiać lądowanie na Księżycu, które nastąpiło trzy lata po wspomnianym odczycie. Dla niego w dalszym ciągu Księżyc jest zbudowany z węgla i unosi się 330 km nad Ziemią, okryty powłoką z tworzywa siarkowego. W przeciwieństwie do fantastów - od których Patrick Moore zdecydowanie odróżnia niezależnych myślicieli - John Bradbury umie także uzasadnić swoje stanowisko: wyprawa księżycowa Apollo zboczyła z kursu wskutek oddziaływania zewnętrznych sił magnetycznych i ostatecznie wylądowała w Tybecie, na terenach o nadzwyczaj rozrzedzonym powietrzu. Podróż powrotna przebiegała tą samą drogą. Nie mogło być inaczej, gdyż w razie kontynuacji lotu w pierwotnym kierunku rakieta Apollo najpierw natknęłaby się na warstwę płynnego powietrza, następnie musiałaby się przedrzeć do ćwierćpróżni, a następnie pomknęłaby przez właściwą próżnię, aby się rozbić o powłokę z rudy metalu, która otacza kosmos. W przedmowie do wspomnianej książki o niezależnych myślicielach i niezależnych (od klasycznej nauki) konstrukcjach myślowych Patrick Moore dystansuje się, co zrozumiałe, od większości teorii. Nie podoba mu się ani Ziemia w kształcie krążka, ani wersja mówiąca o dzikich kolizjach planet w najnowszej przeszłości Układu Słonecznego. Jego nadzieje na wynalezienie perpetuum mobile są nikłe, a metodę zapobiegania trzęsieniom ziemi przez rozłupanie Księżyca ma za nic. Wiele natomiast znaczy dlań kwestionowanie tradycyjnych poglądów. Granice między tym, co dowiedzione, a czystą spekulacją są bowiem płynne. I bardzo, bardzo trudne do przeprowadzenia. „Pewna wiedza" dostatecznie często okazuje się tylko rezultatem wnioskowania. Zgoda, jesteśmy w stanie rozkładać światło dalekich galaktyk, metodą spektrograficzną badać skład obłoków gazu na skraju wszechświata (to określenie samo w sobie jest kontrowersyjne) i analizować próbki Księżyca, Ziemi i Wenus. Sondy kosmiczne nadsyłają informacje z zewnętrznych planet Układu Słonecznego, a komputery wzmacniają je, aby można z nich było coś wyczytać. Tym samym weszliśmy już niepostrzeżenie na grząski grunt. Na temat makijażu wszechświata, który śledzimy na różne sposoby, nie mamy ostatecznej wiedzy, a w tym, co jest nam znane, panują rozbieżne opinie. Prawie codziennie trzeba wyrzucać za burtę „pewną wiedzę". Jeszcze niewiele lat temu sądzono, że gwiazdy powstają w drodze kondensacji z gazowego wodoru. Symulacje komputerowe wykazały jednak, że w hipotetycznym procesie zagęszczania z wodoru nie powstaje kula, która zaczyna płonąć pod ciśnieniem swojej własnej masy, a więc staje się gwiazdą, ale torus, czyli bryła podobna do pierścienia. W 1989 r. astrofizycy dokonali kłopotliwego odkrycia, że nawet pochodzenie pierwiastków nie jest takie, jak dotychczas zakładano. Do tej pory przypuszczano - nie, było to już dogmatem - że cała paleta pierwiastków wytapiała się w tyglu nowych, a wybuchające supernowe wyrzucały je w kosmos. Jak wiadomo, planety, na których istnieje życie, jak nasza, są przesycone różnymi pierwiastkami, w innym przypadku nie mogłoby być wirusów ani laureatów Nagrody Nobla. Od niedawna wiadomo, że ta teoria nie może być słuszna, bo żeby utrzymać ją przy życiu, powinno stale eksplodować sześćdziesiąt razy więcej słońc, niż to faktycznie się dzieje. Skoro już jednak istniejemy, to trzeba było sklecić jakieś nowe wyjaśnienie tego irytującego faktu. Wyjaśnienie takie już istnieje. Czeka je jeszcze próba praktyki, w której mogą się naprawdę ostać tylko bardzo nieliczne hipotezy, gdyż, jak powiedział już Einstein: „Miliony doświadczeń nie mogą w sposób absolutny udowodnić teorii względności, za to wystarczy jedno, aby ją już jutro obalić". Niemożność udowodnienia czegokolwiek jest bowiem ultimate crux. Bezpośrednio nie można udowodnić ani tego, że Ziemia krąży wokół Słońca, ani że świat w ogóle istnieje. Kogo to nie przekonuje, ten niech spróbuje obalić pogląd głoszony przez filozofię solipsyzmu, że wszechświat istnieje tylko w naszej własnej głowie. To była demagogia, przyznajmy, choć nie do tego stopnia, jak się z pozoru wydaje. Nawet arcykonserwatywni fizycy natychmiast zgodzą się z twierdzeniem, że nie możemy nic pewnego wiedzieć na temat obecnego stanu wszechświata. To całkowicie logiczne, skoro przecież informacje na ten temat otrzymujemy drogą pośrednią. Ich przesyłanie dokonuje się - jeśli pominąć „kosmiczny kit", ponieważ z przesyłaniem informacji nie ma on nic wspólnego - co najwyżej z szybkością światła. W codziennym życiu opóźnienie wyrażające się w mikro czy nanosekundach nie gra roli. Jednak odbierany przez nas obraz Księżyca ma zawsze już ok. 1,5 sekundy, Słońca osiem minut, a odległe układy galaktyk widzimy takie, jakie były przed milionami albo miliardami lat. Spojrzenie w głąb kosmosu jest automatycznie spojrzeniem w daleką i najdalszą przeszłość - aż do owej wczesnej fazy wszechświata, kiedy był on jeszcze nieprzenikniony dla fal świetlnych, gdzie musi się kończyć wszelka obserwacja. Słowem, nie mamy najmniejszego pojęcia, co teraz na przykład dzieje się w mgławicy Andromedy odległej o dwa miliony lat świetlnych ani czy ona jeszcze w ogóle istnieje. Gdyby nasze Słońce wybuchło, moglibyśmy jeszcze przez osiem minut krzepić się jego blaskiem, zanim Ziemia zamieniłaby się w wypaloną bryłę żużla (bez obawy: takiego obrotu spraw należy oczekiwać dopiero za jakieś pięć miliardów lat). Mimo tej niepewności można oczywiście zakładać, że kosmos w zasadzie jest taki, jak oczekujemy, i że nie zmienia swojego zachowania radykalnie z dnia na dzień oraz że jego prawa obowiązują wszędzie. Jest tylko ten problem, że bardzo niewiele tych praw znamy, a te, które znamy, są zawsze skore do sprawiania nam niespodzianek. Czy powinniśmy więc wylewać dziecko z kąpielą i wszystko odwracać na lewą stronę? To jest droga „niezależnych myślicieli". Zwracają się oni do absolutnych korzeni, niekiedy do czasów sprzed Big Bang (prawybuchu), o ile w ogóle uznają tę hipotezę; wątpią we wszystko i zaczynają od nowa. Wskutek tego trudno jest obalić ich poglądy konwencjonalną argumentacją, co przyznaje Patrick Moore w swojej książce. Komu więc powinno się ostatecznie zawierzyć? „Aprobowanym" ekspertom? To by oznaczało, że: - księżyce Marsa są sztucznymi tworami, jak uważał czołowy astronom rosyjski dr Josif Szkłowski; - tradycyjna biologia i genetyka nadaje się do wyrzucenia,jak sądził naczelny biolog sowiecki Trofim Denisowicz Łysenko (jego mętne idee o dziedziczeniu i przemianie gatunków zdominowały rosyjską biologię od lat trzydziestych aż do upadku Chruszczowa w 1964 r. i powodowały jedną katastrofę w rolnictwie ZSRR po drugiej, cofając tę gałąź gospodarki Kraju Rad o wiele lat), albo - że reakcja syntezy jądrowej przebiegająca wewnątrz Słońca da się przeprowadzić na domowej kuchence (aby przytoczyć kolejny blamaż, tym razem z zachodu). Takie i inne wpadki nauki równoważy ogromna góra odkryć, które także w praktyce zdały pomyślnie egzamin, od wielokrążka po tranzystor... A jak przedstawia się sprawa genialnej intuicji laików? Oczywiście, niewiele argumentów można przytoczyć na poparcie tezy, że Ziemia ma kształt krążka; mało również prawdopodobne, aby zdały się na coś przekłady dzieł Szekspira na język „wenusjański" i „plutoński", którymi służy niejaki Mr. Bernard Byron z Romford w Anglii. Z innej strony jednak trzeba wziąć pod uwagę, że: - laik, nauczyciel gimnazjalny Georg Friedrich Grotefend, zdołał odcyfrować pismo klinowe, nad którym próżno się biedziły całe legiony fachowców; - amator Hapgood odkrył dryf kontynentów, a dyletant Boucher de Perthes kulturę paleolitu. Z takich przypadków także można zestawić imponującą listę, na której czele prawdopodobnie znalazłby się okazowy niefachowiec, odkrywca Troi, niemiecki kupiec Heinrich Schliemann. A więc pat? Tylko wtedy, gdy koniecznie będziemy się upierali przy noszeniu klapek na oczach. Jest faktem (w tym kontekście to słowo wydaje się nie na miejscu), że nie rozumiemy powstania wszechświata ani życia, istoty czasu, natury grawitacji, zachowania cząstek elementarnych, a nawet przebiegu naszej własnej historii. Gdziekolwiek zaczniemy zdecydowane poszukiwania, tam w ostatecznym rezultacie natrafimy na księgę o siedmiu pieczęciach. Wprawdzie wątpić należy, aby „niezależni myśliciele" zazwyczaj głębiej wnikali w tajemnicę wszechrzeczy niż badacze w białych kitlach laboratoryjnych i matematycy za klawiaturami komputerów, powinniśmy się jednak wystrzegać utożsamiania tego, co fantastyczne, z tym, co absurdalne. Wszyscy wiemy, jak absurdalna wydawała się przez setki lat myśl, że Słońce mogłoby nie krążyć wokół Ziemi, i jakim uznaniem równie długo cieszył się model wszechświata -ogromnego mechanizmu zegarowego. Obie te postawy były logiczne, zrozumiałe, zgodne z wszelkimi obserwacjami - jednak błędne. Ten dobrze znany dylemat także w naukowym świecie skłania do poszukiwań możliwego rozwiązania. Filozof nauki Paul K. Feyerabend - jeden z najradykalniejszych krytyków swego dawnego nauczyciela Karla Poppera - opracował „dadaistyczny" model teorii poznania. Wyróżnia on z urzekającą prostotą dwie metody postępowania: z jednej strony poprawną z punktu widzenia logiki, a z drugiej użyteczną. Na pytanie o „prawidłową" metodologię badań naukowych rezultat swoich przemyśleń wyraził on następującymi słowami: „Anything goes". Taki sposób patrzenia na sprawy wniósł do chłodnej, abstrakcyjnej nauki humanistyczną wizję świata, jeszcze przed zasadą nieoznaczoności i paradoksem obserwatora. „Nie istnieje nauka sama w sobie", takie przekonanie wyrażał uczony, „jest ona tylko jednym z aspektów całościowej rzeczywistości człowieka". Chciałoby się rzec, wielkie słowa, wypowiedziane z całym spokojem. „Całościowa rzeczywistość" zawsze nawiedzała umysły myślicieli, poetów i filozofów. Naukowcom się wydawało - zwłaszcza w XIX w. - że jest ona już bliska na wyciągnięcie ręki, ale w XX w. przekonali się, że to niemożliwe. Tego gorzkiego wniosku wielu nie jest w stanie zaakceptować. Thomas S. Kuhn, teoretyk nauki, wyraził to krótko i zwięźle: „Przeciwnicy nowych paradygmatów nie dają się przekonać, tylko wymierają". Dziś już w większym czy mniejszym stopniu oni wymarli. Oprócz dziwacznej tezy nowej fizyki, że to, czego się nie obserwuje, de facto nie istnieje, uznawane są dalsze subiektywne komponenty jako części składowe dalszego rozwoju nauki. Tak więc elementy społeczne, psychologiczne, etniczne, ekonomiczne, religijne, społeczne i irracjonalne zawiera nawet hipoteza dotycząca częstości występowania antymaterii we wszechświecie. Akceptacja tego wniosku przyczynia się wprawdzie do zasypania przepaści dzielącej nauki humanistyczne od ścisłych, nie sprawia jednak, by „całościowa rzeczywistość" stała się bardziej uchwytna. Kto ją zaatakuje środkami materialnymi, temu też zapewne odsłoni swój aspekt materialny, będący tylko skromnym wycinkiem nie zbadanej całości. Jest całkiem oczywiste, że istnieje o wiele większa rzeczywistość niematerialna, która wykracza również poza klasyczną dziedzinę energetyczną fal materii, spektrum elektromagnetycznego i wszelkich innych rodzajów promieniowania. Trzeba się tylko do niej zbliżyć... O ile przyrodoznawstwo z godnym podziwu samozaparciem stara się przeskoczyć swój własny materialistyczny cień i taśmowo produkuje modele kosmologiczne o metafizycznomistycznej niejasności (później bliżej je poznamy), o tyle ezoteryczne rozumienie świata od dawna nie wymagało kurczowej ekwilibrystyki mózgu ani intelektualnej auto kastracji. Dla mędrców wschodu i zachodu kosmos nigdy nie był ogromnym zegarem, ale raczej wszechogarniającą myślą. Prawie nie zmagali się oni z problematyką alternatywy albo-albo, nie dręczyły ich wątpliwości w sens bytu, jakkolwiek okrutny i krwawy miałby on być, i nie obawiali się ani ostatecznego „końca" po zagładzie materialnej powłoki, ani owego bezgranicznego opuszczenia Homo sapiens w bezgranicznym i bezgranicznie wrogim wszechświecie, co niekiedy odczuwają przyrodoznawcy. Dlaczego mamy czuć się samotni, drżeć z lęku przed spotkaniem z wielką Nicością, przeżywać zwątpienie na myśl o bestialstwie ludzkości czy popadać w rezygnację z powodu braku odpowiedzi na „ostateczne pytanie", skoro przecież wszystko to musi być przyporządkowane tylko jednej sferze naszej egzystencji? Sferze materialnej, w którą zazwyczaj jesteśmy tak bardzo uwikłani, że nie możemy poznać niczego, co leżałoby poza jej ciasnymi granicami. Nie dość na tym, społeczeństwo kształtuje w nas, przez wychowanie do „praktycznego życia", „zdrowy rozsądek" (jakikolwiek miałby być jego ostateczny rezultat, włącznie z hołubieniem przestępców i szaleństwem rasizmu), abyśmy odwracali od tego wzrok. Złośliwy dowcip na temat psychoterapii: „Psychiatra stara się doprowadzić pacjenta do stanu, w którym przestaje dostrzegać to, co jest". W odniesieniu do ezoterycznej wizji świata większość ludzi (szczególnie „oświeconych") jest takimi pacjentami. A przecież jest dostatecznie wiele do zobaczenia, jeśli mamy odwagę. Większość tych spraw niesie o wiele więcej sensu i pociechy niż lodowaty bezsens świata materialnego i materialistycznego z jego tak zwanym rozsądkiem i przewidywalnym końcem...

hjdbienek : :
kwi 18 2009 Hrabia Cagliostro (Giuseppe Balsamo)
Komentarze: 0

Awanturnik Balsamo-Cagliostro, chodzący po ziemi w latach 1743-1795, był niewątpliwie kryminalistą (także według obecnych kryteriów, a nie tylko osiemnastowiecznych, z epoki, w której zbrodnią zasługującą na śmierć była kradzież bochenka chleba przez głodnego). Cagliostro był zamieszany w rozmaite szalbierstwa, które uprawiał rutynowo, oszukując arystokratów i bogatych mieszczan. Przez większą część swego życia uciekał przed wymiarem sprawiedliwości, a zakończył je w lochach Castel San Leo koło Montefeltro. Oskarżony i skazany za wolnomularstwo i kacerstwo, ostatnie lata swego burzliwego życia przecierpiał w cuchnącym lochu, do którego każdy lokator wchodził tylko jeden jedyny raz przez otwór w suficie. Okrutną ironią losu było w jego przypadku to, że trafił tam za „przestępstwo", które dziś nazwano by wolnomyślicielstwem, gdy tymczasem świeckie przewiny hrabiego także i w naszych czasach wystarczyłyby całkowicie, aby na przykład przed sądem USA uzyskać jeden ze zwykłych tam oryginalnych wyroków „dwustu pięćdziesięciu lat więzienia i potrójnego dożywocia". Niewątpliwie był to przestępca, więc po co w ogóle brać go pod uwagę? Ponieważ był zamieszany w słynną polityczną aferę z naszyjnikiem królowej Marii Antoniny albo ponieważ zainspirował wielu poetów, wśród nich Dumasa i Goethego? Nie, podobną sławą mógłby się poszczycić i Czyngis-chan czy Billy Kid. Cagliostro jest jednak kimś więcej niż tylko zwykłym oszustem, szarlatanem i złodziejem, któremu jego własny mit nadał demoniczne rysy, a pisarze zapewnili nieśmiertelność (przynajmniej w literaturze). Z pozoru jest typowym przedstawicielem XVIII wieku: błyskotliwy, naiwnie przebiegły, chciwy i wspaniałomyślny, przesądny, mistyk i wizjoner. Idealny reprezentant dekadenckiego społeczeństwa, a jednocześnie pasożyt na jego miarę. Potentaci władzy i pieniądza nie tylko szli na lep jego genialnych manipulacji, ale wręcz się o to prosili. Jak dotąd wszystko wydaje się zwyczajne i „normalne". Jednak niezupełnie tak było, obraz bowiem zakłóca element dziwaczności. Klimat epoki sprzyjał ekscesom, mistykom, oświeconym i dziwakom. Nie wolno im było jednak wprowadzać rzeczywistego zamętu do biegu spraw. Cagliostro naruszył tę regułę. Kiedy 14 listopada 1776 r. odbywało się ciągnienie angielskiej loterii państwowej, był na nim obecny Cagliostro i szkocki arystokrata lord William Scott z żoną (w rzeczywistości „lord" był oszustem, a „mylady" jego kochanką Mary Fry, z którą miał troje nieślubnych dzieci). Uczynny Cagliostro podał liczbę 20, na którą Scott postawił i wygrał. Trzy dni później Cagliostro wskazał inną szczęśliwą liczbę, która przyniosła „lordowi" pokaźną kwotę stu luidorów. Kolejne ciągnienie odbyło się 18 listopada 1776 r. Tym razem przyjaciele przypuścili szturm na Cagliostra, który wymienił dwie liczby. Dzięki nim podupadły aktor Domenico Aurelio Vitellini, zubożała dama do towarzystwa Madame de Blevary i - notabene – „lord" i „lady" Scott wygrali mały majątek. Taki „sabotaż" wobec uświęconej loterii królewskiej zawiódł Cagliostra do więzienia. Opuścił potem Anglię, by podróżować po świecie, i znalazł się we Francji, gdzie wywołał sensację swoimi niewytłumaczalnymi zdolnościami uzdrowicielskimi. Jego metoda fizycznej regeneracji człowieka zaskarbiła mu przyjaźń kardynała Rohana. Dostał się na dwór francuski, gdzie zastąpił słynnego, i dziś uznawanego magnetyzera i lekarza doktora Franza Antona Mesmera (1734-1815), twórcę mesmeryzmu. W biografii Cagliostra można odkryć mnóstwo innych sprzeczności tego rodzaju - o ile chce się je odkryć. Drobnym, ale znamiennym szczegółem jest to, że niechętni mu opisują Cagliostra jako pyszniącego się strojem, obwieszonego biżuterią, przeważnie w trójgraniastym kapeluszu z piórami na głowie, natomiast przyjaciele i zwolennicy - równie jednogłośnie - mówią o jego prostym i naturalnym ubiorze. Ciem en te Vanetti zanotował w swoim dzienniku: „Jego (Cagliostra) strój był schludny, wszelako bez żadnego luksusu". Podobnie bezsensowne sprzeczności charakteryzują różne wizerunki Cagliostra, czy to obrazy, sztychy, czy posągi. Jeśli się przyjrzeć popiersiu autorstwa Houdona z muzeum w Aix-en-Provence, wydrukowanemu w Londynie sztychowi Francesco Bartolozziego czy portretowi pędzla J.B. Chapuy, to nikomu nie przyszłoby do głowy, że mogłyby one przedstawiać jedną i tę samą osobę. Również w opisach występują skrajne rozbieżności, i to nie tylko w odniesieniu do stroju. Cagliostro budzi wyłącznie skrajne odczucia: dla jednych był idolem, dla innych diabłem wcielonym. Między tymi dwiema skrajnościami nie było żadnych opinii pośrednich. Także i jemu samemu obce były półtony. Oszukiwał bez skrupułów, był jednak zarazem gotów do pomocy, szczodrze rozdzielając rady, lekarstwa i pieniądze. W dodatku stronił od występku, co w rozpustnym wieku XVIII było wprost perwersją. Nawet najzagorzalsi wrogowie nic nie wspominają o jego miłostkach. Cagliostro pozostał wierny swojej żonie nawet wtedy, gdy przeszła na stronę jego oponentów. Jest dowiedzione, że zakon kawalerów maltańskich wtajemniczył go w tajemnice św. Jana, objawienia Kabały i nauki okultystyczne. Zainicjowany przezeń w 1785 r. egipski rytuał wolnomularstwa jest praktykowany do dzisiaj (wywodzi się zeń rytuał Memfis-Misraim, którego wielkim mistrzem był także Rudolf Steiner). Rytuał ten podniósł liczbę stopni wyższych do dziewięćdziesięciu i pozwolił - zupełna nowość - na uczestnictwo także kobiet. Jedno jest pewne, że o nadzwyczajnych zdolnościach Cagliostra jednogłośnie zaświadczają przyjaciele i wrogowie. Pozwólmy zatem hrabiemu Cagliostro dalej wędrować przez pełną zamętu, wątpliwą przeszłość, której w jego przypadku - w przeciwieństwie do jego mistrza, hrabiego de Saint- Germain - żaden most nie łączy z dniem dzisiejszym. Cagliostro jest i pozostanie martwy. Niech na nim zakończy się korowód hipotetycznych magów, okultystów lub nadludzi. Może teraz paść zrozumiały zarzut, dlaczego podaliśmy tylko taki jednostronny wybór? Wymienione osoby są wprawdzie sławne, ale cieszą się złą sławą. Czy nie ma więcej ezoterycznych osobistości wysokiej rangi? A gdzie Hermes Trismegistos, Rudolf Steiner, Arthur Machen, Karl Haushofer, Mistrz Eckhardt, Dietrich Eckart i Friedrich Hielscher?.. Aby sprawiedliwości stało się zadość, na uwagę zasługiwaliby także tacy ludzie jak Paul Twitchell (1908-1971), amerykański założyciel nowoczesnego ruchu Eckankar (ECK), albo Samuel Lidell McGregor Mathers (1854-1918), który rzekomo otrzymał inspiracje dla swojej wiedzy okultystycznej od „ukrytych mistrzów" i nie przeżył spotkania z jednym z nich (według żony Mathersa), czy dr John Dee (1527-1608), jedyny mag nie posiadający sił okultystycznych. Jest to słuszne, ale nie zbliża nas do celu. Nawet przedstawienie biografii wszystkich znanych ezoteryków nie pozwoliłoby na ostateczną ocenę ich działalności, zdolności, a przede wszystkim ich faktycznej wiedzy. Dlatego wybraliśmy drogę w przeciwnym kierunku. Poprosiliśmy na stanowisko diagnostyczne tych, którzy są znani (i budzą kontrowersje), na temat których istnieje obszerny materiał i których nazwiska i dzisiaj skutecznie rozpalają różnice zdań o wszelkich stopniach nasilenia. Dokonany wybór jest - już to powiedziałem - wyrywkowy, prowokacyjny, zawężony... ale i reprezentatywny. Podane życiorysy mogły być jedynie fragmentaryczne, a w poszczególnych punktach zasługiwać nawet na krytykę, jednak nie to jest istotne. Istotne było zastosowanie kryterium uwzględniającego nie tylko jedną stronę. O ile w ogóle istniała więcej niż jedna strona. Jestem przeświadczony, że to ostatnie możemy uznać za pewne. Nie dość na tym: w przypadku wszystkich naszych „kandydatów" istnieje uzasadnione przypuszczenie, że mają oni więcej stron. Sądzono, że o takich osobistościach jak rozpatrywane w gruncie rzeczy wiele wiadomo, a tymczasem...! No dobrze, ale co z tego wszystkiego wynika? Czy oni są wśród nas? Wróćmy jeszcze na krótko do korzeni. O ile na zachodzie od czasu oświecenia, rewolucjiprzemysłowej i technokratycznych orgazmów święci triumfy „racjonalność" tego, co poznawalne, która nam przyniosła zniszczenie środowiska i zdolność wielokrotnego unicestwienia życia na Ziemi, niedawno „zredukowaną" do możliwości zabicia jedynie 60 miliardów ludzi, to na wschodzie od tysiącleci panuje przekonanie, że wszystkie procesy na Ziemi podlegają kierownictwu na wyższej płaszczyźnie poznania. Filozofia ta przybrała tam postać legendy, mówiącej, że rytmem przypływów i odpływów historii sterują istoty inteligentne, których najniższy szczebel („egzekutywa") ma obowiązek sporadycznego kontaktowania się z ludzkością. Jeśli wziąć pod uwagę krwawe szaleństwo, charakteryzujące Homo sapiens i jego działalność, to również dla liberalnego człowieka cywilizowanego może nieść pewną pociechę wyobrażenie mądrego, choć nie zbadanego kierownictwa. Oprócz tego psychologicznie zrozumiałego aspektu sprawa ma jednak jeszcze inny, który się streszcza w pytaniu: czy coś w tym jest? Od nierównie krótszego czasu niż ludziom wschodu również i zachodniej mistyce nieobce są takie wyobrażenia, a przy krętych ścieżkach historii straszy wiedza tajemna, sekretne towarzystwa, inicjowani adepci, magowie i wtajemniczeni. 10 lutego 1969 r. w „London Evening News" ukazał się artykuł Do these Supermen Exist?, którego autor w ramach recenzji z książki przedstawił równie inteligentne jak zwięzłe podsumowanie materiałów dostępnych na zachodzie. Niewiele można do tego dodać także i dzisiaj, po upływie przeszło dwudziestu lat. Przytoczymy pokrótce treść tego artykułu. Od niepamiętnych czasów na wschodzie istnieje obiegowe wyobrażenie, że prawdziwe rządy nad światem sprawuje z ukrytego miejsca grupa mędrców, boskich królów albo mistrzów. Choć mówi się o kilku ośrodkach albo markas („domach siły"), to jednak najważniejszą rolę odgrywa ośrodek położony na wyżynach środkowej Azji, a ściślej w Tybecie. Ta obfitująca w szczegóły legenda dotarła na zachód w czasie wypraw krzyżowych. Odnowili ją różokrzyżowcy w 1614 r., a w czasach nowożytnych tchnęli w nią nowe życie tacy ludzie jak Madame Bławatska, francuski dyplomata Louis Jacolliot, angielski pisarz Talbot Mundy (autor The Nine Unknown) czy podróżujący po Mongolii Ferdynand Antoni Ossendowski. (Także w norymberskich procesach zbrodniarzy wojennych była mowa o takich ośrodkach w związku z osławionym „dziedzictwem przodków". Wymieniano takie nazwy jak Shambala, Agarthi, Shangri La, jednak nie przyjęto ich do wiadomości, a później je zbagatelizowano, pominięto albo po prostu przypisano szaleństwu kierowniczych osobistości ponurej sławy urzędu do spraw badań. Uwaga autora.) Wracając do artykułu: We wspomnianych ośrodkach działają ludzie, których rozwój mógł przewyższyć znacznie każdą normalną płaszczyznę. Są oni namiestnikami potęg niedostępnych ludzkiej zdolności pojmowania. Przy pomocy emisariuszy, którzy mieszają się z ludźmi, podejmują oni interwencje w dzieje świata oraz bez zwracania uwagi, ale konsekwentnie pracują nad Wielkim Dziełem (Magnum Opus), którego naturę można w najlepszym razie tylko w ogólnych zarysach przeczuwać, o ile to w ogóle możliwe. Jest oczywiste, że chodzi tu o pewien rodzaj ewolucji, która jednak niewiele ma wspólnego ze znanym nam pojęciem. Po oddaniu sprawiedliwości licznym publikacjom na ten temat, wydawanym na przestrzeni stuleci aż do czasów obecnych, autor artykułu dochodzi do wniosku, że z owego odległego i tajemniczego źródła płynie nieprzerwany strumień impulsów, które wywarły swój wpływ na rzeczy dobrze nam znane albo je zainicjowały. Kilka nie uporządkowanych przykładów: poezja arabska, ponowne ożywienie kultury po Czyngis-chanie, sztuka trubadurów, renesans i masoneria, kościelne zakony i wysoka kultura Saracenów; ba, nawet pojawienie się Jokera w naszych kartach do gry ma się wywodzić z hipotetycznych mistycznych źródeł. Przy intensywnym badaniu okaże się, że wyobrażenia zawarte w psychologii Junga i Freuda pojawiły się już w XI stuleciu; są i inne anachronizmy, których klasyczna nauka „nawet nie ignoruje". Autor artykułu w gazecie wyciąga wniosek, że są poszlaki wskazujące na interwencje w krytycznych fazach historii ludzkości. (Jeśli wziąć pod uwagę, ile razy Homo sapiens choćby tylko po drugiej wojnie światowej ledwo zdołał się ocalić, to podobna idea nie wydaje się aż tak szalona.) Tyle powiemy, dodając drobne uwagi, na temat owej analizy zamieszczonej w gazecie z 1969 r. Czy ona wspiera nasze dotychczasowe rozważania? A co z tym szerokim spektrum wiedzy ezoteryczno-okultystycznej (i zdolności, które pozwala zdobyć), nie układającym się w łańcuch rozwojowy „Wyprawy krzyżowe... Różokrzyżowcy... Madame Bławatska... Bulver- Lytton... S.L. Mathers... Aleister Crowley... Adolf Hitler" (który można by skonstruować na podstawie tego, co wyżej powiedziano)? Na te pytania nie ma odpowiedzi. Zresztą wcale jej być nie musi. W gruncie rzeczy wszystkie przeprowadzone rozważania były tylko grą służącą wprowadzeniu zamieszania (niech mi czytelnik wybaczy, gdyż tkwi w tym zamiar służący poznaniu). A gdzie olśnienie? To całkiem proste: Daliśmy się mimo wszystko sprowadzić na manowce i skłonić do robienia w dziedzinie wiedzy ezoterycznej tego, od czego, jak sądziliśmy, udało nam się już uwolnić. Zabraliśmy się do tworzenia kategorii, powyciągaliśmy szuflady, aby poukładać porządnie „części składowe" wiedzy ezoterycznej, i ustanowiliśmy „logiczne" związki. Taka wizja jest bardzo kusząca, nie da się zaprzeczyć. Wygodniej jest widzieć w hrabim de Saint-Germain posiadacza tajemnicy, który wprawdzie dziwnie się zachowuje (przynajmniej dla tych, którzy tajemnicy nie posiedli), ale jednak przez stulecia trzyma ręce nad oszalałą ludzkością, niż nie widzieć w ogóle żadnego oparcia. Wygodniej jest przyjąć istnienie jakiegoś tybetańskiego dyrektoriatu nadludzi niż wziąć na siebie odpowiedzialność za stan naszej sponiewieranej planety. I co najlepsze, nie potrzeba już wyjaśniać tego, co niezrozumiałe. Nareszcie można dać spokój takim absurdom, podobnie jak twierdzeniom, że III Rzeszę można wyjaśnić przez kryzysy gospodarcze, że niewyobrażalna nieudolność możnych wszech czasów wynika po prostu z omylności ludzkiej albo wręcz że fenomen władzy można by jakoś pojąć. Dość tych ślepych uliczek, złudzeń i archetypicznych wyobrażeń sennych. Spotkanie z Crowleyem, Gurdżijewem, Madame Bławatską, Fulcanellim, hrabią de Saint-Germain i Cagliostrem nie powinno sprzyjać czemuś takiemu. O cóż więc chodziło? O konkretną konfrontację z ciasnotą naszej świadomości. Wyżej wymienieni nie są codziennymi typami, a ich sił nie można zanegować, ale je co najwyżej umniejszyć. Wypisali oni na swoich sztandarach wiedzę tajemną, rozwinęli w sobie zdolności okultystyczne, robili dziwne rzeczy, a jeszcze dziwniejsze głosili. Ich życie jest znane i skłania zarówno do podziwu, jak i oburzenia. Nie byli oni - jeśli chce się zachować całkowity obiektywizm - ani dobrzy, ani źli, tylko inni. Równie dziwne są myśli, które reprezentowali. Pochodzą one ze źródeł, których dna nie sposób dojrzeć. Jeśli zbliżyć się do tego wszystkiego z aparatem przyrodnika, to mogą z tego wyniknąć zagmatwane teorie. Zaznajomiliśmy się z najobszerniejszą i najbardziej spójną wewnętrznie z tych teorii, mówiącą o owych „mistrzach świata". Można byłoby stworzyć dowolnie wiele innych, ale po co? Poruszalibyśmy się tylko w kółko, podobnie jak pies, który się kręci za swoim ogonem. Kto zechce uchwycić wiedzę ezoteryczną, zawsze będzie chybiał. Kluczowym słowem jest akceptacja. Wymuszenie poznania jest równie niemożliwe, jak skoncentrowanie się na rozluźnieniu. Na zrozumienie wpada się w najprawdziwszym sensie tego słowa. W naszych czasach na ustach wielu jest określenie „fizyka chaosu", które wygląda na sprzeczność samą w sobie (i jest nią z punktu widzenia semantyki). Opierając się na „równaniach fraktali" i „atraktorach" fizyka Benoit Mandelbrota jak również na innych matematycznych dziwactwach, w których - jak należało się spodziewać - kierownicza rola przypada komputerom, ujawniono tkwiący głęboko pod powierzchnią rzeczy porządek, którego nikt nie przewidywał. Jeśli w trakcie specjalnych procesów rozkłada się struktury na coraz mniejsze części składowe, to w symulacji komputerowej po długiej fazie dzikiego nieładu nagle ukazuje się harmonia. Mini-mini-ministruktury zaczynają nagle wyglądać tak jak wielka struktura początkowa. Carl Sagan, naukowiec i pisarz, kończy swoją powieść science fiction pod tytułem Kontakt rozdziałem Podpis Autora. Podpis ten to nieoczekiwane pojawienie się porządku na nieskończenie odległym miejscu po przecinku owianej tajemnicą i niemożliwej do obliczenia do końca liczby p. Wszystko to brzmi trochę ezoterycznie, fikcja powieściowa i „trzeźwa" rzeczywistość fizyki chaosu, prawda? Tak więc w pewien sposób krąg się zamknął, znowu posunęliśmy się o kilka kroków. W dalszym ciągu obraz nie jest jednolity, jednak od początku nie należało się tego spodziewać. Elementy puzzli są zbyt różne, a związek między nimi nieokreślony. A jednak zawsze i wszędzie przebłyskuje jeden wiążący element: duch człowieka. Posługuje się on astrologią i radiestezją, wróżbami i interpretacją języka symboli, aby połączyć się z owym uniwersalnym oceanem informacji, o którego naturze mamy zamiar spekulować w czwartej części, zatytułowanej Wiedza ezoteryczna w zwierciadle nauki. Jednak to jest, jak się zdaje, tylko początek, a raczej jeden z początków. Jeśli się pracuje z dostateczną determinacją - i wystarczająco długo - nad rozszerzeniem własnej świadomości, wizji świata, horyzontu (punkty wyjścia mogą być różne), to w większości przypadków pojawią się rezultaty. Pokazuje to wiele technik psychologicznych, medytacyjnych, ostatnio wspomaganych przez tak zwane mind machines. Mniej jasne jest, jakich należy spodziewać się wyników, kiedy poszukujący wybiera drogę wiedzy ezoterycznej. Jasne jest tylko, że coś się dzieje. Na rodzaj tych odkryć, transformacji albo dalszego rozwoju wpływa zapewne wiele czynników: wewnętrzna postawa, dojrzałość osobista, wybór kierunku wiedzy tajemnej itd. Na końcu poszukiwań (jeśli one kiedykolwiek się kończą) znajduje się wielki znak zapytania. Dla samego ezoteryka może on coraz bardziej maleć, a nawet całkiem zniknąć, dla wszystkich innych pozostaje. Ani Aleister Crowley, ani Cagliostro nie kwalifikują się do wielkiej księgi dobroczyńców, świętych i naprawiaczy świata. Jednego nie można im jednak odmówić: zetknęli się z czymś, co ich odmieniło. W przypadku wszystkich ezoterycznych technik i metod widać, że wiedza tajemna zmienia ezoteryka. Spotkanie ze sławnymi magami, okultystami i nadludźmi pokazało, że zmiany te mogą być bardzo wyraźne, bardzo głębokie i egzotyczne. Kto zdaje sobie z tego sprawę, przed tym nie pozostaną zamknięte żadne z wielu różnych drzwi do wiedzy ezoterycznej. Które z nich otworzyli Aleister Crowley albo hrabia de Saint-Germain, tego nie wiemy. Również ich „ezoteryczna forma zewnętrzna" z pewnością nie jest jedyną możliwą ani -co jeszcze pewniejsze - ostateczną. Sama wiedza ezoteryczna wprowadza rozróżnienie między inicjowanymi a mistykami. Inicjacja jest procesem niezgłębionym, absolutnie intymnym, stopniową i długotrwałą przemianą ducha i ciała. Prowadzi ona do intuicyjnego zrozumienia misteriów i do nabycia wyższych właściwości (włącznie z uniwersalną wizją świata i nieśmiertelnością). Rzadko manifestuje się na zewnątrz, a jej głównymi podporami są wewnętrzne oświecenie i dystans. Inicjowany kontroluje i opanowuje siły, których niewolnikiem jest mistyk. Inicjowanych nie może rozpoznać nikt poza innymi inicjowanymi, mistycy natomiast są teatralni, prezentują swoje siły na pokaz, przeżywają ekstazy i wywołują gwałtowne reakcje w swoim otoczeniu jak również u potomności. Mistycy ujawniają symptomy wielkich tajemnic, do których inicjowani zbliżyli się w długiej ascezie i opanowaniu siebie (i które zachowują dla siebie). Jeśli zaakceptujemy ten podział - a raczej nie pozostaje nam nic innego - to stanie się jasne, że nawet wielkie ezoteryczne osobowości reprezentują tylko jedną stronę. Ale już ona jest fascynująca i zróżnicowana. Równocześnie można dostrzec granice. Próba zobaczenia, co się kryje za mistycyzmem, ma tyleż szans powodzenia, co próba sprawdzenia, co jest za granicą wszechświata (tak zwaną „czerwoną granicą"). Przyrodoznawstwo w ogóle nie podejmuje nawet takiej próby, ale wybiera drogę dedukcyjną analizy praw obowiązujących w obrębie naszego kosmosu. Jeśli udałoby się je zrozumieć, to może znalazłyby się wskazówki, jak wygląda to, co nieznane. W taki sam sposób powinno się też podchodzić do wiedzy ezoterycznej. Oferuje ona naszemu duchowi szeroką gamę środków pomocniczych do poznania nowych związków.

hjdbienek : :
kwi 17 2009 Hrabia de Saint-Germain (Claude- Louis de...
Komentarze: 0

Jeśli wierzyć historiografom, ten alchemik, poeta, artysta, uniwersalny uczony, wirtuoz języka, dyplomata - ale także awanturnik, szarlatan, szalbierz, oszust i temu podobne - zmarł w 1780 lub 1784 lub 1874 (!) roku albo...? Mimo to dziesiątki lat później usiłowała go ująć komisja powołana przez Napoleona III (1808 - 1873); w 1897 r. słynna francuska śpiewaczka Emma Calve napisała mu osobistą dedykację na fotografii; a Madame Bławatska wielokrotnie mówiła o nim jako o jednym z ukrytych nieśmiertelnych mistrzów świata. Nie będziemy rozstrzygać kwestii, jak należy oceniać paryżanina Richarda Chanfray, który w 1972 wystąpił w telewizji francuskiej podając się za hrabiego de Saint-Germain i przemienił ołów w złoto za pomocą turystycznej kuchenki gazowej. Historia życia hrabiego jest pod każdym względem zagadkowa, niezgłębiona i równie nieuchwytna jak powietrze. Pierwsze wzmianki na temat człowieka, który sam o sobie mawiał, że od króla Cyrusa w Babilonie otrzymał magiczną laskę Mojżesza i stał się przez to jednym z nieśmiertelnych oświeconych, znane są od ok. 1740 r. Na wiedeńskim dworze w zblazowanym towarzystwie wysoko urodzonych tematu do rozmów dostarczał pewien młody szlachcic, który zamiast pieniędzy nosił zawsze przy sobie garść diamentów, chodził ubrany ekscentrycznie, ale ze smakiem, i roztaczał wokół siebie aurę tajemnicy. Podobnie było nieco później w Paryżu, gdzie zaczęła się jego legenda (o ile to jest rzeczywiście legenda). Na wieczorku u niemłodej już hrabiny de Gregory, gdzie hrabia de Saint-Germain bawił jako gość, doszło do osobliwej rozmowy między nim a gospodynią. „Hrabio - spytała owa dama - czy nie spotkaliśmy się już w Wenecji, gdzie mój nieboszczyk mąż był ambasadorem? A może to był pański ojciec?" „Nie – odparł hrabia de Saint-Germain. - Ja sam miałem ten zaszczyt, czcigodna hrabino. Pani uroda pozostawiła we mnie do dziś niezatarte wrażenie". Szarmancki komplement bynajmniej nie zwiódł bystrej starej damy ani jej pamięci, która jej podpowiadała, że tamten hrabia musiał mieć co najmniej czterdzieści lat, gdy ona była młodą dziewczyną. W przeciwieństwie do niej, on nie postarzał się ani o jeden dzień. „Jak to możliwe?" -zawołała stropiona hrabina. „Madame - powiedział z uśmiechem gość - ja już nie jestem taki młody". (Ściśle biorąc, musiał mieć ponad sto lat, gdyż spotkanie na dworze w Wenecji nastąpiło około 1670 r.) Takich historii jest całe mnóstwo. Oczywiście, to nie żadna sztuka opowiadać o sobie, szczególnie w dobrym towarzystwie minionych stuleci, że się ma 3000 lat, znało osobiście Poncjusza Piłata i dwunastu apostołów, kamień filozoficzny nosi w kieszeni, albo że się jest reinkarnacją Christiana Rosencreutza, pierwszego brytyjskiego męczennika św. Albana, czy Rogera albo Prancisa Bacona (1214-1292 i 1561-1626). Za daleko odbieglibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli relacjonować ze wszystkimi szczegółami całą tak fascynującą karierę egzotycznego hrabiego. Do jego znajomych zaliczali się wszak Cagliostro, Casanova, dr Mesmer, Wolter i królowa Maria Antonina (którą ostrzegał przed rewolucją francuską), a i przeciwników nie potrzebował się wstydzić. W każdym razie obracał się stale w najwyższych kręgach, spełniając, co dowiedzione, liczne misje dyplomatyczne i polityczne, również sekretne, i pod każdym innym względem bynajmniej nie przypominał bogatego próżniaka. Wszystko to jednak nie kwalifikuje go jeszcze do zaliczenia do hipotetycznych magów, okultystów czy nadludzi. Inne cechy owszem. I tak hrabia mówił przynajmniej po francusku, angielsku, niemiecku, włosku, hiszpańsku, rosyjsku, portugalsku, arabsku, turecku, persku, chińsku, hindusku i w licznych starych językach, którymi władają jedynie eksperci. Posiadał wiedzę medyczną, jaka i dziś byłaby nie do pogardzenia (i często ją demonstrował), miał nie tylko orientację w dosłownie wszystkich naukach, ale znacznie wyprzedzał swoich współczesnych, grał na wielu instrumentach muzycznych, był świetnym jubilerem i złotnikiem rozporządzającym anachroniczną wiedzą o metalurgii (której nikt nie rozumiał), a także utalentowanym malarzem. Zajmował się ponadto wytwórstwem tkanin i porcelany. To imponujący bilans; sceptycy przypisują jego ogromne wiadomości całkiem po prostu „doświadczeniu". Takiego doświadczenia jednak - chciałoby się odpowiedzieć - prawie nie sposób było zgromadzić w ciągu jednego tylko życia, przy pełnym przestrzeganiu dworskiej etykiety. W każdym razie hrabia de Saint-Germain z całą pewnością nie pozorował niczego, i na to bowiem potrzeba by mu było dziesiątków (setek?) lat przygotowań. Informacje o jego pochodzeniu, wizji świata i wiedzy okultystycznej można wyłowić z jego słynnego dzieła Die heiligste Trinosophie, które uchodzi za jeden z najważniejszych przyczynków do mistycznej tradycji zachodu. Laik prawdopodobnie jest w stanie przyswoić sobie z tego jedynie okruchy, w porównaniu z całością obrazu. W każdym razie hrabiego de Saint-Germain nie sposób zbyć kilkoma słowami ani zaszufladkować. Jego osobowość przybierająca coraz to nową postać wymyka się ostatecznej klasyfikacji (szczególnym żartem było składanie przezeń wizyt w jednym przebraniu, by opuściwszy towarzystwo, wchodzić po chwili innymi drzwiami w drugim przebraniu jako kto inny, tak że nikt go nie poznawał). Czy był adeptem różokrzyżowców, masonem wysokiej rangi, kawalerem maltańskim, oświeconym i alchemikiem, czy wszystkim po trosze? Dokładnie nigdy się tego nie dowiemy. Czy fakt, że nigdy nie jadał w towarzystwie, był obliczony na efekt widowiskowy, wynikał z tajemnych przyczyn czy po prostu, jak sądzi Colin Wilson, z wegetarianizmu hrabiego? (W każdym razie pewnego razu powiedział on do Giacomo Casanovy: „Moje pożywienie nie nadaje się dla żadnego człowieka".) Jak się zdaje, jest faktem, że postać hrabiego wciąż się przewija przez stulecia. Jest nie zmieniony, tajemniczy i zawsze o jeden krok wyprzedza epokę. Przepowiedział rewolucję francuską, ostrzegał króla Szwecji Gustawa III w 1789 r. przed nadchodzącym zagrożeniem, a kronikarce Mademoiselle d'Adhemar obiecał, że spotka się z nią jeszcze pięciokrotnie, co też nastąpiło. Ostatnie spotkanie miało miejsce w 1820 r. w noc poprzedzającą zamordowanie księcia de Berry. Także wówczas de Saint-Germain wyglądał na czterdzieści kilka lat. Dziwne to wszystko; z jakiegokolwiek punktu widzenia na to spojrzymy, jedynym „rozsądnym" wytłumaczeniem musiałoby być trwające setki lat sprzysiężenie albo żart wielu nieraz wysoko postawionych osób. Jedno jest pewne: nie da się go dla ułatwienia w całości racjonalnie zanegować. Pozostawił bowiem ślady, nawet tam, gdzie by się ich nikt nie spodziewał. Na młodym Karolu Mayu osoba hrabiego de Saint-Germain wywarła tak głębokie wrażenie, że niektórymi z jego właściwości obdarzył wymyślone przez siebie postacie. Bezmiar talentów i zdolności Old Shatterhanda czy Kara Ben Nemsi nie przypadkiem odzwierciedla faktyczną uniwersalność hrabiego. Okoliczność, że saski literat u szczytu swej literackiej kariery z całą powagą utożsamiał się z postacią Old Shatterhanda i Kara Ben Nemsi, ilustruje znany w psychologii proces projekcji. Nie da się w każdym razie zaprzeczyć, że Karol May wnikliwie badał źródła na temat hrabiego de Saint-Germain. Inną wskazówką może być pseudonim Ernst von Linden, przybrany początkowo przez Karola Maya: baron tego nazwiska spotkał się niegdyś w Wiedniu z hrabią de Saint-Germain (można o tym przeczytać w książce Franza Graffera Kleine Wiener Memoiren, część II, Wiedeń 1845). Fakt, że Karol May w późniejszych latach odwrócił się od swojego podziwianego idola, a nowelę o hrabim Aqua benedetta (opublikowaną pierwotnie w drezdeńskim tygodniku „Frohe Stunden") opatrzył nowym, mało pochlebnym tytułem Ein Fürst des Schwindels, świadczy o tym, do jakiego stopnia intrygowała go ta tajemnicza postać. Badacze twórczości Karola Maya, jak wiedeńczyk Peter Krassa, dostrzegają w tym zwrocie próbę Karola Maya uwolnienia się od swojej własnej, niedawnej kryminalnej fazy w życiu i przezwyciężenia jej także w literaturze. Krótko mówiąc, mamy cały kalejdoskop opinii na temat człowieka, którego nawet (oficjalna) data urodzenia nie jest znana. Zazwyczaj wymienia się wprawdzie rok 1710, padają jednak także inne daty, jak np. 1707. Jeśli nawet sam hrabia de Saint-Germain nie był nieśmiertelny, to w każdym razie jego mit nie poddaje się upływowi czasu. Tajemniczy człowiek zadrwił sobie ze swoich współczesnych, kazał potomnym łamać głowy nad własną zagadką, a w XX wieku wystąpił nawet w telewizji. Mniej sprzeczności wiąże się z osobą współczesnego hrabiemu jego przyjaciela i ucznia, o którego oszustwach, awanturniczym trybie życia, a przede wszystkim śmierci mamy pewne informacje. Mimo to zasługuje on na wzmiankowanie.

hjdbienek : :
kwi 16 2009 Fulcanelli (Jean-Julien Champagne?)
Komentarze: 0

Mimo że oficjalne źródła podają daty jego życia na 1877-1932, a grób jego można znaleźć na paryskim cmentarzu Arnomeille les Gonesse, stale krążą pogłoski, że go tam nie ma. Słynny alchemik i pisarz ezoteryczny, w którego gronie uczniów byli między innymi równie renomowani ezoterycy francuscy Eugene Canseliet i Jules Boucher, podobno nie leży na wymienionym cmentarzu, ani na żadnym innym, a to z bardzo prostego powodu: ponieważ jest nieśmiertelny, jak twierdzi wielu. Nawiasem mówiąc, nie jedyny to taki ezoteryk. Louis Pauwels i Jacques Bergier reprezentują pogląd, że jego tożsamość na zawsze pozostanie zagadką. I co o tym wszystkim myśleć? Jeśli przyjąć, że poszlakami wskazującymi na nieśmiertelność jest lekki bzik, niekonwencjonalne zachowanie i egzotyczna powierzchowność (podobne cechy można odkryć także u innych „nieśmiertelnych"), to wówczas Fulcanelli/Champagne mógłby przejść do następnego etapu eliminacji. Kazał on wszak swoim uczniom brać do łóżka wielkie worki z węglem, aby mogli zrozumieć prawdziwą naturę ognia. Można odkryć i inne ekscentryczności, które wyrwane z kontekstu robią raczej niepoważne wrażenie; powinniśmy jednak wystrzegać się - zwłaszcza w dziedzinie wiedzy ezoterycznej i okultyzmu - oceny choćby najdrobniejszego szczegółu w oderwaniu od całości. Choć ujawniono jedynie małą część elementów puzzli, składających się na obraz Fulcanellego, to już one dają do myślenia. Podobnie jak całe jego dzieje, o ile w ogóle są znane - i jeśli kojarzy się z nimi właściwą osobę. W latach dwudziestych w Paryżu pojawiło się dosłownie znikąd nazwisko Fulcanelli. Okultyści, ezoterycy i alchemicy oraz osoby zainteresowane tymi dziedzinami szeptali między sobą: „Jest wśród nas prawdziwy mistrz". W mieście zaczęło huczeć od pogłosek. Kim był ten tajemniczy człowiek, który miał posiąść kamień filozoficzny i eliksir młodości? Snuto domysły, że znajduje się on w otoczeniu bardzo wówczas znanego ezoteryka Eugene Canselieta. Podejrzenie padło na należącego do tamtejszej bohemy artystę Jeana-Juliena Champagne, który był o 22 lata starszy od Canselieta i mieszkał z nim w tym samym domu. W różnych kręgach krążyły rozmaite wersje, ale tajny mistrz zachował swoje incognito. Było tak do 1926 r, w którym to roku ukazała się książka Le mystere de cathedrales. Jej autorem był Fulcanelli. Wydana pierwotnie w luksusowym wydaniu w ograniczonej liczbie 300 egzemplarzy przez Jeana Schemita, Rue Lafitte 45, uchodzi dzisiaj za rzadkie fundamentalne dzieło na temat zagadek wielkich katedr, których budowniczowie - podobnie jak sam Fulcanelli - jakby znikąd pojawili się na scenie świata. Przedmowę do tej książki napisał Eugene Canseliet, a 36 ilustracji było dziełem Jeana-Juliena Champagne. Zawoalowane aluzje Canselieta zawarte w przedmowie, który wskazywał między innymi na fonetyczne pochodzenie alchemicznego nazwiska Fulcanelli od imion bogów Wulkana i Heliosa, na nowo rozpaliły dyskusję. Przypuszczano, że Fulcanelli jest potomkiem francuskiej dynastii Walezjuszy, którzy zajmowali się mistyką i magią. Wprawdzie od śmierci Henryka III w 1589 r. uważano ją za wygasłą, ale oczywiście nie może to dotyczyć kogoś, kto jest nieśmiertelny. Rozpatrywano wielu kandydatów do roli Fulcanellego, odrzucając ich potem jednak. Byli wśród nich ezoteryczny księgarz i okultysta Pierre Dujols (on sam pisał pod pseudonimem Magophon), praktykujący alchemicy F. Jolivet Castelot i D. Jaubert, jak również występujący pod pseudonimami Auriger i Faugerons czy wreszcie pisarz J.H. Rosny starszy. Najbardziej prawdopodobna jest i pozostaje kandydatura Jeana-Juliena Champagne. Jego artystyczna żyłka mogła go skłonić do studiowania sztuki katedr i interpretacji ich ukrytego ezoterycznego przesłania i symboliki. Sprzeciwia się temu jednak fakt, że Champagne miał opinię zarozumialca, pijaka i nie strudzonego żartownisia, którego trudno było posądzać o autorstwo równie rewolucyjnego co fundamentalnego dzieła Le mystere de cathedrales. Co gorsza, dyskwalifikowały go jego własne przechwałki, jakoby to on właśnie był Fulcanellim. Takie postępowanie było bowiem w jaskrawej sprzeczności z ezoterycznym i alchemicznym nakazem milczenia. Co prawda, gdyby jednak faktycznie był Fulcanellim - w razie nieśmiertelności do dzisiaj - to owe przechwałki pozwoliłyby o wiele skuteczniej zachować jego tożsamość w tajemnicy niż jakiekolwiek zaprzeczenia albo ponure milczenie w tej sprawie. Jean-Julien Champagne zmarł na gangrenę w wieku 55 lat po wielu latach alkoholowych ekscesów. Na jego nagrobku widnieje napis: „Tu spoczywa Jean-Julien Champagne, apostoł nauk hermetycznych, 1877-1932". Jeśli tak jest istotnie, to trudno mu także przypisywać autorstwo dwutomowego dzieła Les demeures philosophales, które pod nazwiskiem Fulcanellego ukazało się na trzy lata przed śmiercią Champagne. Choroba, alkoholizm i permanentny upadek nie pozwoliłyby mu opracować tego dogłębnego studium specjalnych elementów architektonicznych (np. ornamentów stropowych) w domach i zamkach wznoszonych od XII do XV w., zawierającego gruntowną analizę zaszyfrowanej w nich wiedzy alchemicznej. Tożsamość Fulcanellego nie została ustalona do dzisiaj. Wiele osób, nawet w naszych czasach, twierdziło, że go spotkały, co by oznaczało, że osiągnął czcigodny wiek wynoszący niemal 130 lat (o ile to rzeczywiście Champagne i o ile jego data urodzenia odpowiada prawdzie). Canseliet nieugięcie twierdził, że widział ostatni raz swojego mistrza Fulcanellego w 1954 r. i że mimo swoich prawie 80 lat robił on wrażenie młodego człowieka. Istnieją informacje o podobnych spotkaniach, niektóre z nich są - łagodnie rzecz ujmując - dziwne. Tak np. Jacques Bergier pisze o spotkaniu z pewnym niepokojącym nieznajomym, który go prosił o przekazanie pewnego ostrzeżenia fizykowi Andre Helbronnerowi. Bergier, który był wówczas asystentem Helbronnera, aż do swojej śmierci w 1979 r. wyrażał przekonanie, że ostrzegającym był Fulcanelli. Okoliczności tego zdarzenia, które nastąpiło w paryskim laboratorium badań nad gazem, są niewytłumaczalne. Nieznajomy ów prosił Bergiera, aby ostrzegł świat za pośrednictwem profesora Helbronnera przed niebezpieczeństwem, jakie niesie rozbicie uranu. Człowiek ten wydawał się posiadać zarówno prastarą wiedzę, jak znajomość energii jądrowej. Tę ostatnią dopiero po latach można było poddać weryfikacji, gdyż w momencie sformułowania przestrogi był dopiero rok 1937. Pierwiastek pluton został wyodrębniony dopiero w 1941 r. przez fizyka Glenna T. Seaborga w Berkeley-Institut (Kalifornia), a pierwsza bomba atomowa wybuchła w 1945 r. na pustyni w Nowym Meksyku. Nieznajomy (Fulcanelli?) jednak już w 1937 r. znał pierwiastek 94, jak początkowo nazywano pluton, i wiedział, co można z nim zrobić. Po zakończeniu wojny w 1945 r. raportem Bergiera z 1937 r. zajęła się OSS (Office for Strategie Services, organizacja wcześniejsza od CIA) i urządziła prawdziwe polowanie na Fulcanellego. Obawiano się zdrady tajemnic atomowych „drugiej stronie", tym bardziej że chodziło o osobę, która te tajemnice posiadała najwyraźniej już wówczas, kiedy się ich samemu jeszcze nie miało. Nie udało się wpaść na trop Fulcanellego. Bergier miał pamięć fotograficzną i jego informacje były tak precyzyjne (mógł powtórzyć każde słowo), że naukowcy (i funkcjonariusze OSS) przeżuwali je długo i bezowocnie. W każdym razie żadnego oficjalnego stanowiska w tej sprawie nie podano do publicznej wiadomości. Na entuzjastach science fiction być może zdarzenie to nie zrobi wielkiego wrażenia, ponieważ przypomina ono jeden z klasycznych przykładów świadczących o proroczej mocy tego gatunku literackiego. W 1944 r. funkcjonariusze FBI przewrócili do góry nogami biuro J. W. Campbella juniora, naczelnego redaktora słynnego magazynu Astounding Science Fiction, ponieważ w jego piśmie ukazało się opowiadanie noszące znamiona „zdrady stanu". Jego tytuł brzmiał Deadline, a autorem był pisarz science fiction Cleve Cartmill. Opisał on ni mniej ni więcej tylko bombę atomową, nad której wyprodukowaniem rząd USA majsterkował wówczas w najściślejszej tajemnicy w ramach znanego dziś projektu Manhattan. Mimo to można było w „Astounding" poznać szczegóły tej superbomby, której zdążyły jeszcze uniknąć hitlerowskie Niemcy, ale nie imperialna Japonia. Było jasne, że doszło do zdrady tajemnicy państwowej. Campbell i Cartmill zdołali jednak niezbicie wykazać, że wszystkie ich informacje pochodziły z opublikowanych już wówczas naukowych artykułów na temat energii atomowej, a opowiadanie opierało się jedynie na zręcznej ekstrapolacji. Amatorzy polowania na zdrajców musieli obejść się smakiem. Campbell nie dał urzędnikom rządowym nawet satysfakcji zakazania mu przynajmniej na przyszłość wszelkich publikacji na ten temat, argumentując, że nagłe zapadnięcie milczenia byłoby jeszcze bardziej podejrzane i dopiero obudziłoby czujność wrogich agentów. Czy ostrzeżenie Fulcanellego nie mogłoby mieć podobnego wyjaśnienia? Nie, gdyż rok 1937 to nie 1944. To, co mógł zrobić mający naukowe przygotowanie, inteligentny i pomysłowy pisarz science fiction na rok przed Hiroszimą i Nagasaki, siedem lat wcześniej było niepodobieństwem. Aby wówczas przepowiedzieć atomową burzę ogniową, trzeba było być jasnowidzem - albo posiadaczem nieznanej wiedzy. Z jakiejkolwiek strony oglądać złudny obraz osoby Fulcanellego i okoliczności jego sporadycznych pojawień się (którym nierzadko towarzyszyły niewiarygodne demonstracje alchemiczne), to w ostatecznym rezultacie wynika z tego więcej pytań niż odpowiedzi. Już tylko interpretacje jego dwóch dzieł Le mystere de cathedrales oraz Les demeures philosophales zapełniają całe biblioteki. W połączeniu z zagadką jego życia (które może jeszcze trwa, kto wie?) powstaje z tego gordyjski węzeł tropów, wskazówek, błędów, ślepych uliczek, fatamorgana i czego tam jeszcze. Jeśli nie mamy do czynienia z szalbierstwem o tytanicznych rozmiarach, które zasługiwałoby na osławione określenie „spisek światowy", to pozostaje nam tylko osąd Louisa Pauwelsa i Jacquesa Bergiera: Fulcanelli jest zagadką. I to w naszym stuleciu! O ileż więc trudniejsza jest sprawa innego „nieśmiertelnego", który mógłby być młodszym (o stulecia) bratem Fulcanellego. Być może jest nim jeszcze.

hjdbienek : :
kwi 15 2009 Madame Blawatska
Komentarze: 0

Skoro pierwszeństwo należy się damom, obiektem naszej uwagi niech będzie Madame Blawatska (Helena Pietrowna von Hahn) Zimą 1941 r. wydawało się, że panowanie swastyki nad Europą jest nieodwołalne. Teraz nadchodziła kolej Rosji, a resztę świata, jak się zdawało, czekał nie lepszy los. Na terenie już obecnie wielkiego i jeszcze niepowstrzymanie rozrastającego się hitlerowskiego imperium wdrażano liczne programy mające na celu eliminację „bezwartościowego" życia. Należało oczyścić przestrzeń dla ekspansji własnej „rasy panów" jak również - co trzymano jeszcze w tajemnicy, choć było to żelazną doktryną - dla „nadludzi i boskich królów z dalekiego Agarthi", którzy mieli zstąpić na ziemię po „ostatecznym zwycięstwie". SS-Stabsführer Otto Ohlendorff, kierownik centralnego wydziału II Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i grupy operacyjnej D, nie tylko brał to zadanie na serio, ale realizował je z gorliwością, która budziła uznanie nawet u jego bezwzględnych przełożonych i kolegów. Heinrich Himmler nazywał byłego adwokata Ohlendorffa rycerzem św. Graala w NSDAP. Posiadacz tego, nawet w III Rzeszy nieco egzotycznego tytułu honorowego był niewątpliwie intelektualistą. Równie niewątpliwe jest to, że zaliczał się do grona zwolenników Madame Bławatskiej, a ściślej, jej teozoficznej nauki. Choć ta nauka od 1937 r. była oficjalnie popierana w hitlerowskich Niemczech, fanatyzm Ohlendorffa przybierał takie rozmiary, że budził zdziwienie nawet wśród prominentów SS. Zwłaszcza SS-Generalleutnant Heinrich Müller (Miiller z gestapo), któremu trudno byłoby zarzucić nadmiar wrażliwości, okazywał troskę z tego powodu. Cóż więc mogło fascynować kogoś o wysokim wykształceniu i umyśle całkowicie zainfekowanym bakcylem hitleryzmu w teoriach ezoterycznych kobiety zmarłej w 1891 r. w Londynie -która zapewne nie zaprzątała sobie głowy czymś takim jak higiena rasy i ludobójstwo? Pouczające będzie prześledzenie tej kwestii jak również dróg życia tej wywołującej dziś podobnie jak za życia dyskusje rosyjskiej awanturnicy (jak sądzą niektórzy) czy też ezoteryczki, okultystki i filozofa (według innych). Urodzona w 1831 r. w Jekatierynosławiu na Ukrainie miała od wczesnego dzieciństwa talenty medium. Jak informują biografowie, zawsze otaczały ją spirytystyczne fenomeny. Skończywszy ledwie siedemnaście lat, zaślubiła w Tyflisie rosyjskiego generała N.W. Bławatskiego, mocno dojrzałego mężczyznę liczącego sobie, jak mówią, siedemdziesiąt wiosen. Małżeństwo to chyba nie całkiem dobrowolnie doszło do skutku, gdyż po niewielu miesiącach młoda żona uciekła od swego tak doświadczonego małżonka. W przebraniu marynarza udała się do Konstantynopola, gdzie jej ślad ginie aż do roku 1873. Posiadamy jedynie fragmentaryczne informacje, że Helena w Turcji poznała rosyjską hrabinę Kisielewą i towarzyszyła jej w podróżach po Bałkanach, do Grecji i Egiptu. W Kairze Helena Bławatska zetknęła się z koptyjskim magiem Paulem Metamonem. Po kilku miesiącach studiów kontynuowała swoją wieloletnią odyseję z kraju do kraju i z kontynentu na kontynent. Kilkakrotnie próbowała dostać się do Tybetu, kraju, który także i dzisiaj jeszcze wywiera ogromny wpływ na ezoteryków (albo ludzi, którzy się za nich uważają), zawróciły ją jednak władze brytyjskie. Nadal nie ma jednomyślności co do tego, czy ostatecznie powiodła się jej jedna z prób przedostania się do Tybetu w przebraniu. Niejasności, ciemne plamy i sprzeczności rzucają cień na jej biografię do roku 1873, w którym - jak twierdzi większość komentatorów - zaczęła się właściwa historia teozofii i Towarzystwa Teozoficznego. Helena Bławatska opuściła więc Stary Świat, który tak długo i tak krętymi ścieżkami przemierzała, i 7 lipca 1873 r. przybyła do Ameryki. Już w następnym roku została przyjęta do grona skupionego wokół braci Eddy (rodzinie Eddy przypisuje się założycielstwo nowoczesnego spirytyzmu). Członek tej grupy, dziennikarz Henry Steel Olcott, był pod tak wielkim wrażeniem medialnych zdolności Heleny, że wprowadził ją do środków masowego przekazu, a później wraz z nią założył odrębne koło spirytystyczne pod chwytliwą nazwą Miracle Club. W 1875 r. ów „klub cudów" przekształcił się w Towarzystwo Teozoficzne. Jego celem nie był już czysty spirytyzm i dramatyczne seanse, ale badanie wszelkich nauk i praktyk magicznych. W 1877 r. Helena Bławatska wystąpiła publicznie z książką o 1300 stronach Isis Unveiled, którą można traktować jako pierwszą próbę wzięcia w obronę starych religii przed obiegowymi przesądami i oddzielenia ziarna od plew, a więc odróżnienia rzeczywistej religii od kuglarstwa. Krytycy wskazywali na niechętną postawę Heleny Bławatskiej wobec chrześcijaństwa, jak również klasycznej nauki i nie mogli zaakceptować reprezentowanego przez nią ujęcia reinkarnacji, dalekiego od wszelkich obiegowych doktryn. W jej pismach napotyka się również wszędzie nieortodoksyjne traktowanie twierdzeń ezoterycznych - na przykład Madame Bławatska uznawała trojaką zasadę (konstytucji) świata, gdy w okultyzmie prawie wszędzie jest mowa o siedmiokrotnej zasadzie - jednak w tej dziedzinie zapewne prawie nie ma jednoznacznych kryteriów. Tymczasem wokół jej osoby i działalności wybuchło takie zamieszanie, że razem z Olcottem uciekła do Indii, gdzie w 1879 r. przeszli na buddyzm. W następnych latach Madame Bławatska pojechała do Niemiec. Tam w 1884 r. doszło do utworzenia pierwszego niemieckiego Towarzystwa Teozoficznego. Równocześnie zaczęła pisać swoje główne dzieło The Secret Doctrine. Zmarła niewiele lat później - w 1891 r. Ten zwięzły życiorys niezwykłej kobiety przypomina raczej życie sław kabaretowych a la Houdini niż tajemniczej osobistości, która miała pozostawać w łączności z „mistrzami świata". Jeśli jednak sięgnąć głębiej, to ten stereotypowy pogląd co najmniej ulegnie zachwianiu. W tym celu trzeba poznać jądro filozofii albo nauki Madame Bławatskiej. Nauki, która np. SS-Stabsführera Ohlendorffa dopingowała do jeszcze krwawszych „dokonań", ale jednocześnie do głębi zachwycała takich ludzi jak irlandzki poeta, dramaturg, bojownik o wolność i laureat Nagrody Nobla William Butler Yeats (Yeats przystąpił do Towarzystwa Teozoficznego w momencie, w którym reputacja Madame Bławatskiej była najbardziej nadszarpnięta na skutek ataków ze strony Society for Psychical Research). A więc najpierw ona sama twierdziła zawsze, że przekazywane przez nią myśli dotarły do niej z ukrytego źródła, a ściślej biorąc, zostały jej podyktowane, podobnie jak znany na całym świecie materiał Seta. Co się tyczy Madame Bławatskiej, to mówi ona o skarbnicy prastarej wiedzy, strzeżonej przez tajnych mistrzów (Mahatmów) w Himalajach, którą odsłaniają oni tylko selektywnie i w niewielkich dawkach. Takim częściowym ujawnieniem są, zdaniem Towarzystwa Teozoficznego, np. The Mahatma Letters to A.P. Sinnet (wyd. A.T. Barker, Theosophical Publishing House, Londyn 1932) - i oczywiście The Secret Doctrine samej Madame Bławatskiej. Zdaniem „oświeconych" ludzi o żadnym odsłonięciu nie może tu być mowy, ale co najwyżej o myśleniu życzeniowym. Ludzie zawsze tęsknili za mistrzem albo guru, który jako najwyższa instancja nadałby sens chaosowi życia. Jeśli należał - jak Mahatmowie z Tybetu - do Kumarów (wg Alice Bailey najwyższych, świadomych istot pełnych „niebiańskiej czystości"), tym lepiej. Już Platon mówi w swoim Państwie o mądrych, boskich królach, którzy mając wgląd w istotę spraw, mogą poznać „rzecz samą w sobie" i odpowiednio zdecydować. Tego pragnienia nie zdołał zniweczyć żaden dyktator ani żadne odkrycie naukowe (nawet wnioski nowej fizyki, że nikt nie może poznać „rzeczy samej w sobie"). Nasuwa się rozsądna i konieczna teza o poszukującym duchu człowieka, który sam tworzy swoich mistrzów, guru lub bogów. Czyni ona z teozofii wehikuł, który jedynie przetransportował na zachód starą wschodnią ideę okultystycznego mistrza. Niestety, wielka tragedia nauki, jak słusznie zauważył angielski biolog, zoolog i anatom Thomas Henry Huxley (1825-1895), polega na tym, że piękne hipotezy są unicestwiane przez brzydkie fakty. Dotyczy to nie tylko przyrodoznawstwa. Takim brzydkim faktem jest w danym przypadku okoliczność, że stale ludzie jakąś drogą dochodzą do tajnej wiedzy - która przecież ma istnieć jedynie w naszych życzeniach - i mogą się poszczycić namacalnymi rezultatami. Szczególnie dobitnym przykładem jest znany nam już Gurdżijew. W książce wydanej w 1968 r. Secret Talks with Mr. G. (Institution for the Development of Harmonious Human Beings Publishers, Nevada, USA) przedstawiono drobiazgowo, jak Gurdżijew szukał zasad „obiektywnej magii", faktycznie znalazł źródła wiedzy ezoterycznej i przez to już w młodych latach wykształcił te siły, których mu dziś nie odmawiają nawet skrajni sceptycy: między innymi telepatię, hipnozę, psychometrię (zdolność odczytywania duchem „wspomnień" przedmiotów martwych i wiele innych. Nie inaczej opisuje swój rozwój sam Gurdżijew w tej książce i w swoim własnym monumentalnym dziele. Na uwagę zasługuje fakt, że Gurdżijew na przykład swoją metodę rytmicznego tańca opracował na wzór pewnego aparatu ezoterycznego, który odkrył w turkiestańskim klasztorze. Była to siedmioramienna kolumna, której ramiona wyciągnięte w bok miały po siedem przegubów. Przyrząd ten o podstawie w formie trójnogu byłby na miejscu w każdej izbie tortur; jego zadaniem zaś było unaocznianie kapłankom postawy ciała przy świętych tańcach. Mechaniczna kolumna była stara, a zawarta w niej wiedza jeszcze starsza, jej działania jednak nie nadwerężył ząb czasu. Co Gurdżijew demonstrował praktycznie. Wracając do Mahatmów Madame Bławatskiej, to z punktu widzenia zdrowego rozsądku musieli być urojeniem, istniejącym jedynie w mózgach mistyków wrogich temu światu. Jeśli tak, to „ukryci mistrzowie" (ani ich wiedza) nie mogli pozostawić żadnych śladów. Jak się jednak zdaje, takie ślady istnieją, choć nasze ograniczenie sprawia, że aby je dostrzec, musimy nadziać się na nie nosem. Zanim zapuścimy się w nęcący gąszcz teorii spisku światowego i przypiszemy z pewną ulgą niezrozumiałe zakręty historii ludzkości tajnym intrygom wolnomularzy, templariuszy, dziewięciu nieznajomych, assassinów, Mahatmów i kogo tam jeszcze, powinniśmy nacisnąć hamulec. Wprawdzie na równie krwawy co absurdalny przebieg dziejów ludzkości składa się nieprzerwany ciąg skrajnie nieprawdopodobnych przypadków - można doprawdy powiedzieć, że ledwo jeszcze były możliwe - jednak tępota i brutalność gatunku Homo Sapiens całkowicie wystarczają jako wyjaśnienie. Nie, nie potrzebujemy posuwać się za daleko. Nam wystarczy prosta odpowiedź na nie całkiem proste pytanie: czy można z całą pewnością wykluczyć czysto teoretyczną szansę istnienia istot o poszerzonym horyzoncie i świadomości - przy czym nie ma tu mowy o deliriach LSD? A tym samym także istnienia wiedzy, która nie musi być większa od naszej znanej od dawna, ale po prostu tylko inna? Wracamy więc do teozofii Madame Bławatskiej. Właściwie nie jest to całkiem jej teozofia, bo chodzi tu o prastare pojęcie filozofii mistycznej. Jest to słowo greckie i oznacza boską mądrość. Od „normalnej" mistyki teozofia różni się punktem widzenia, przy czym preferuje ona intuicję, fantazję i bezpośrednie przeżycie w stosunku do sposobu myślenia analitycznologicznego. Tak więc korzenie teozofii znajdują się w starożytnym Oriencie. Nie będziemy szczegółowo omawiać rozwoju, rozpowszechnienia i odgałęzień myśli teozoficznej. Poprzestaniemy na definicji Madame Bławatskiej. W Glossary of Theosophy nazywa ją ona „...religią mądrości […] podstawą i ekstraktem wszystkich religii i filozofii świata, nauczaną i praktykowaną przez niewielu wybranych, odkąd człowiek zaczął myśleć". Tradycyjne definicje odrzuca jako nonsens, przypisując je niewiedzy, przesądom religijnym i zafałszowaniu prawdziwego ducha dawnych filozofów i wczesnych różokrzyżowców. Obok tego nieortodoksyjnego ujęcia „nowa" teozofia Madame Bławatskiej żąda, aby nie tylko wierzyć, ale poznawać i myśleć (przez co w istocie zasadniczo się różni od „starej"). Nie dość na tym, Rosjanka była przekonana, że w każdym człowieku tkwi dar jasnowidztwa i innych dokonań. Te ukryte zdolności można rozbudzać i ćwiczyć, dzięki czemu między innymi można byłoby też świadomie wejrzeć w świat niewidzialny. Ta nowa, „nowoczesna" postać teozofii patronowała praktycznie wszystkim powstałym po 1875 r. systemom okultystycznym i ezoterycznym, jeśli nawet pojęcie teozofii częstokroć bywa dyskretnie przemilczane. No dobrze, tradycyjne przekazy w nowej szacie nie są czymś aż tak nadzwyczajnym. W tym przypadku nadzwyczajny jest jednak sposób, w jaki doszło do tej odnowy. Jak już wspomnieliśmy, kontrowersyjne wnioski i twierdzenia wysuwane przez Madame Bławatską, ale także jej niezaprzeczalne zdolności paranormalne pochodzą od wspomnianych nieśmiertelnych mistrzów, Mahatmów, których uczennicą (chela) została ona w Tybecie, jak sama twierdziła. Być może istnieją tu paralele z owymi tajemnymi nadludźmi, o których stale wspominali templariusze w XVIII w., a może i nie. W każdym razie nowa teozofia miała zawierać wizję świata zapisaną w „najstarszej księdze świata" Dzyan, której treść Madame Bławatska poznała za pośrednictwem Mahatmów i przekazała ją w The Secret Doctrine, ściśle biorąc, sześć Cohans (strof) z Dzyan. Rudolf Steiner, którego trudno posądzać o jakiekolwiek powiązania z czarną magią (jegoantropozofia uchodzi za ideę twórczą, pozytywną i zwróconą ku ludziom), powiedział w 1910 r. o księdze Dzyan: „Są takie części strof Dzyan, których jeszcze długo nie uda się w pełni zrozumieć, którymi jeszcze długo należy się żywić, należące do największych objawień w dziejach rozwoju ludzkości". Same Cohans nie są łatwe w odbiorze i również interpretacje Madame Bławatskiej wymagają koncentracji. Nie mniej rozwichrzone wydają się ewolucjonistyczne tezy o siedmiu rasach prehistorii, cyklach rozwojowych, nadludziach i rasach zwierzęcych z księgi Dzyan. Kolejną przeszkodą na drodze do poważnej oceny jest rola teozoficznej teorii ewolucji w rasistowskim szaleństwie III Rzeszy i ówczesnej „nauce państwowej", lodowej kosmogonii Horbigera. Niewątpliwie jest faktem dyskwalifikującym teozofię, że wśród siedmiu ezoterycznych ras pierwotnych na piątym miejscu wymienia się Aryjczyków, którym towarzyszy „niższa rasa" Semitów, również mająca piątą rangę. Fatalnie się to kojarzy z owymi dwunastu laty, których właściwie miało być tysiąc, kiedy takie tezy można było znaleźć w oficjalnej teorii rasy i narodu. Są zresztą także u Aleistera Crowleya, Rudolfa Steinera (1861-1925), okultystki i pisarki Dion Fortune (Violet Mary Firth, 1891-1946) i innych. Jest oczywiste, że takie wyobrażenia pozwalają zbudować pozornie racjonalną podstawę dla ideologii o rasie panów i w konsekwencji dla masowego wyniszczania „niższych ras", choć trzeba zaznaczyć, że w myśli teozoficznej nigdzie nie znajdzie się wezwania do takich potworności. Z tego punktu widzenia wiele ideologii, wierzeń, a nawet dyscyplin naukowych zawiera potencjał, który może być niewłaściwie zrozumiany albo - co gorsza - czynnie wprowadzony w życie ogniem i mieczem przez fanatyków, szaleńców, sprowadzonych na manowce, sadystów i inne jeszcze odmiany człowieka. Wystarczy choćby wspomnieć krwawe ślady, jakie pozostawiły po sobie w dziejach na przykład niektóre prądy religijne. Helena Bławatska miała, jak się zdaje, świadomość tego zagrożenia, gdyż stale wyrażała pogląd, iż praktyczny okultyzm nie powinien być szeroko dostępny, aby nie przygotowani nie byli wystawieni na pokusę sprawowania władzy nad innymi ludźmi. W tym miejscu wydaje się wskazana chwila wytchnienia. Omawiając z pewnością niecodzienną osobę Heleny Bławatskiej, niepostrzeżenie dostaliśmy się w otchłań dziwnych teorii, wypaczonych poglądów na ewolucję człowieka, projekcji freudystowskich aż do potworności z niezbyt odległej przeszłości. Czy my w ogóle jeszcze mówimy na temat? Sądzę, że tak. Przypomnijmy sobie nić przewodnią, która ma łączyć różne aspekty wiedzy ezoterycznej. Jej początkiem były najbardziej znane ezoteryczne metody (od astrologii przez radiestezję po wróżbiarstwo). Szybko się przy tym okazało, że w gruncie rzeczy istnieje tylko jeden punkt zasadniczy, którym jest człowiek. Na istotę wiedzy ezoterycznej składają się jego nie zbadane zdolności i jego utajony dar wchodzenia w interakcję z ukrytymi zasadami kosmicznymi.Powstało więc pytanie o zakres naszych własnych ukrytych zdolności i o ich oddziaływaniena otoczenie. Zapoznaliśmy się z dwiema zasadniczo różnymi kategoriami ludzi o nadzwyczajnych (można by też powiedzieć, paranormalnych) cechach: z jednej strony z talentami naturalnymi, których  motywy były jasne, przekonywające i najgłębiej ludzkie, co pokazało niepohamowane nadużywanie przez nich swoich zdolności; z drugiej z osobami poszukującymi wiedzy ezoterycznej. Tutaj sprawy nie przedstawiają się tak prosto.Ocena jest trudna czy zgoła niemożliwa, granice między mistyką a szalbierstwem płynne, wyższa prawda nie daje się jasno oddzielić od wyższego nonsensu, a jeden punkt widzenia wydaje się wykluczać drugi, choć właśnie dualizm jest zasadniczą cechą wiedzy ezoterycznej (podobnie jak przyrodoznawstwa). Pozwólmy zatem, aby życie i działalność tajemniczych osobowości z grona ezoteryków przemówiły same za siebie. Do tego tematu księga Dzyan należy tak samo jak tańce Gurdżijewa albo rozpusta Aleistera Crowleya. Żadna z przytoczonych biografii nie rości sobie pretensji do kompletności czy nieomylności. Przeciwnicy mogą wysunąć taki czy inny zarzut, zwolennicy inaczej rozłożyć akcenty. Zdemaskowane oszustwa przeplatają się z niezaprzeczalnymi fenomenami paranormalnymi i ezoterycznymi, polityczne machinacje z okultystycznymi dogmatami - pole jest równie rozległe jak zwodnicze. Kto bezrefleksyjnie przeżuwa obiegowe opinie, ten stąpa, takie jest moje osobiste zdanie, po kruchym lodzie. Kontrowersje należą do natury rzeczy. Gdyby ich nie było, nie mielibyśmy do czynienia z magami, okultystami i nadludźmi albo też sławnymi osobistościami, które mimo wszystko były uważane za nadzwyczajne przez wielu ludzi - także tych o najwyższym wykształceniu i inteligencji (co trudno byłoby nazwać czymś codziennym). Już tych kilka przykładów pokazuje, że nie powinno się bez namysłu zbywać wzruszeniem ramion ani Madame Bławatskiej, ani innych. Dzieje tak zwanej „rzeczowej" nauki dowodzą, że to, co zwariowane, często może być prawdziwe, jeśli nawet niekoniecznie każdy narwaniec musi być zaraz geniuszem. W każdym razie w wizji świata Madame Bławatskiej nie brakuje zwariowanych elementów. Pytanie tylko, czy są one faktycznie zwariowane, czy my je po prostu widzimy pod niewłaściwym kątem? Na to pytanie nie możemy jeszcze odpowiedzieć nawet zdecydowanym „być może". Mimo to trzeba było je zadać, jeśli nawet na razie zawisło w powietrzu. Wrócimy do niego, kiedy w czwartej części , zatytułowanej Wiedza ezoteryczna w zwierciadle nauki, podejmiemy odważną próbę spojrzenia na ezoteryczne prawdy i odkrycia z doprawdy nieortodoksyjnego (jak na wiedzę ezoteryczną) punktu widzenia (dla „poważnej" nauki stanowi on prawie kamień obrazy...). Wytropimy przy tym dalsze interesujące związki, na razie jednak cierpliwości. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że naprawdę nie odbiegliśmy od tematu. Przewija się przed nami w dalszym ciągu kalejdoskop zagadkowych - albo co najmniej kontrowersyjnych - postaci ezoteryków i okultystów, których tajne odkrycia, mistyczna wiedza i siła ducha są przedmiotem dyskusji. Zanim zanurzymy się w pomroce dziejów, skierujemy jeszcze światło rampy na drugą wspomnianą osobistość z przełomu wieków.

hjdbienek : :
kwi 14 2009 Georg Iwanowicz Gurdżijew
Komentarze: 0

Dwudzieste stulecie zna niejednego wybitnego maga. Pod pewnymi względami jeden człowiek mógłby być wprost bratem bliźniakiem Aleistera Crowleya, choć ich zewnętrzne podobieństwo byłoby niewielkie. Georg Iwanowicz Gurdżijew. Podobnie jak Crowley, ten legendarny, urodzony w 1877 r. w Aleksandropolu na Zakaukaziu i zmarły w 1949 r. w Neuilly pod Paryżem człowiek, miał siłę sugestii nie mieszczącą się w żadnych tradycyjnych ramach. Rozpowszechniano też wieści o innych, nie mniej zdumiewających zdolnościach - choćby o tym, że Gurdżijew obywał się bez snu i chciał tę zdolność przekazać także swoim uczniom - nie są one jednak tak udokumentowane, jak niewiarygodna energia psychiczna tego dziwnego człowieka. Rom Landau pisze, że przy pierwszym spotkaniu z Gurdżijewem ogarnęła go psychiczna niemoc, która w nim niepowstrzymanie narastała. Nie mógł się nawet podnieść, wiedząc, że nogi ugną się pod nim i upadnie na podłogę. Jego znajoma pisarka przeżyła w jego obecności coś podobnego. Landau pisze: „Ta pani i ja siedzieliśmy blisko Gurdżijewa w pewnej restauracji. Kiedy na niego spojrzała, nie pozwolił jej już odwrócić wzroku. Spostrzegliśmy, że zaczął oddychać w całkiem specjalny sposób. Byłem przekonany, że stosuje teraz jedną z technik, których się nauczył na wschodzie. Po kilku sekundach zauważyłem, że moja znajoma zrobiła się blada jak ściana. Zanosiło się na to, że zemdleje. «Ten człowiek jest niesamowity» - szepnęła mi do ucha. - «Dzieje się coś straszliwego. On tak spojrzał na mnie, że jestem teraz seksualnie podniecona. To było bestialskie.»" Nasuwa się skojarzenie z poniżającymi zabawami Crowleya. Jednak również przypadek Gurdżijewa ma nie tylko jedną stronę. Francuz Rene Zuber, uczeń Gurdżijewa, opisuje następującymi słowami dzień powszedni w otoczeniu mistrza: „Kiedy przy stole pana Gurdżijewa zasiadały dzieci, niczym osoby dorosłe między swoimi rodzicami, było to dla nas ożywczym wydarzeniem. Nie wahały się długo przed zabieraniem głosu na równi z innymi. Mistrz zręczną i subtelnie sformułowaną zachętą sprawiał, że szybko i szczerze włączały się do zabawowej albo dialektycznej duchowej ekwilibrystyki, którą dla nich obmyślał - odpowiednio do ich wieku". A więc ta błyskotliwa osobowość ma dwa bieguny: z jednej strony hipnotyczna przemoc o seksualnym zabarwieniu, a z drugiej pełna zrozumienia umiejętność wczucia się w psychikę dziecka. Faktem jest jednak przemożna siła jego indywidualności. Szok pierwszego spotkania z tym człowiekiem, który - jak twierdzi Philippe Lavastine - z racji swej surowości w budzeniu świadomości (i swych wielkich wąsów) przypominał Bodhidharma, założyciela buddyzmu zen, dla niektórych po prostu był zbyt silny. Uciekali oni przed doświadczeniem, które mogło kryć w sobie ryzyko zakwestionowania wszystkich ich dotychczasowych wyobrażeń; takie wyznania czynili czasami później. Przeważnie jednak ludzie w ten sposób odstraszeni mieli po wsze czasy dość Gurdżijewa i przyczyniali się do przedstawiania jego satanicznych rysów. W każdym razie z Gurdżijewem wiąże się dostatecznie wiele tajemnic i sprzeczności, aby unaocznić trudność oceny człowieka rozporządzającego rozszerzoną świadomością. Przynajmniej to ostatnie nie ulega tu kwestii. Mimo że Gurdżijewowi wyśmienicie się udało okryć zasłoną tajemnicy szczegóły swego doprawdy burzliwego życia, to jednak wiadomo, że na początku naszego stulecia pojechał do Tybetu, po tym jak w 1896 r. został ranny w powstaniu greckich patriotów na Krecie przeciwko panowaniu tureckiemu. Na jego dzieciństwie i młodości odcisnęły swe piętno burzliwe wydarzenia i otoczenie, w którym przewijali się Turkmeni, Tatarzy, Ormianie, Irańczycy, Grecy i Rosjanie. Około dwudziestu lat wędrował przez środkową Azję, nawiedzając ezoterycznych nauczycieli, mędrców i tajne towarzystwa w poszukiwaniu sensu istnienia. Niewątpliwie w trakcie tych poszukiwań nabył zdolności, które trudno określić inaczej niż jako magiczne; równie niewątpliwe jest to, że Gurdżijew zalicza się do świetnego kręgu najbardziej zagadkowych osobistości w dziejach. Może być stawiany na równi z Cagliostrem albo hrabią de Saint-Germain, o których jeszcze wspomnimy. Gurdżijew był magiem i filozofem, hipnotyzerem i mistrzem ezoterycznym, pisarzem i artystą, charyzmatykiem i demonem - a prawdopodobnie na tym jeszcze nie koniec. Już tylko ta okoliczność, że Gurdżijew myślał po persku, opowiadał dowcipy po rosyjsku, a zdarzenia relacjonował po angielsku, wystarczała, aby większość ludzi wprawić w szalony zamęt. A nierzadko w panikę. Sam jego dorobek literacki jest fascynujący. Został on spisany w okresie międzywojennym, jednak za życia Gurdżijewa był prezentowany wyłącznie w czasie odczytów wygłaszanych przed ekskluzywną publicznością, i dziś istnieje jedynie w przekładach, ponieważ oryginalne rękopisy w języku rosyjskim i ormiańskim nigdy nie doczekały się publikacji. Krytyk Frederic Moreau pisze: „Dzieło Gurdżijewa trudno zaliczyć do określonej kategorii, moralnej, filozoficznej albo literackiej, ono obejmuje wszystkie te trzy dziedziny. W sumie jest to dzieło jedyne w swoim rodzaju, coś na kształt monstrum filozoficznego". Trudno byłoby lepiej ująć ten dylemat, z którym się wciąż stykamy przy ocenie magów, okultystów i nadludzi; wróćmy jednak do faktów. Powróciwszy na zachód, Gurdżijew założył w Fontainebleau pod Paryżem Instytut Harmonijnego Rozwoju Człowieka, na temat którego krążyły sprzeczne opinie. Wielu się nim zachwycało, ukończywszy kursy Gurdżijewa jako nowi ludzie; inni jednak stali się wrakami. Ten fenomen można obserwować także w naszych czasach u ludzi podejmujących „próby odnalezienia samego siebie" i temu podobne. Wszystko chyba zależy od tego, kto czego próbuje. Wraz ze swoim współpracownikiem, przyrodnikiem, dziennikarzem i pisarzem Piotrem Demianowiczem Uspieńskim, Gurdżijew w każdym razie dostarczał dzięki swej szkole tematu do rozmów, który zachował świeżość do dziś. W 1920 r. był w Niemczech, gdzie łączono go z Towarzystwem Thule Karla Haushofera, osławionym przez późniejsze członkostwo w nim Hitlera, Himmlera, Goringa i ideologa partii hitlerowskiej Alfreda Rosenberga. O co jednak trudno obwiniać Gurdżijewa, nawet gdyby istniał ów domniemany związek. Nauki Gurdżijewa łączyły w sobie grecko-prawosławny reżim klasztorny, sufizm, kosmologię kabalistyczną, myśl neoplatońską, mistykę liczb, buddyzm, psychologię i wiele innych elementów, które trzeba by było wyodrębnić (o ile to w ogóle możliwe). Praktyczna strona jego działalności polegała na ćwiczeniach psychologicznych w formie rytmicznych tańców i rytuałów ruchowych. Ten przypuszczalnie prastary, choć robiący wrażenie ultranowoczesnego system - bardzo skuteczny - ma również w naszych czasach wielu zwolenników, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii. Gurdżijew sam określał swój system nie jako mozaikę, ale niepodzielną całość. Skojarzenia ideowe z najnowszymi odkryciami przyrodoznawstwa, o których już wspominaliśmy, ponieważ odzwierciedla się w nich podstawowa idea ezoteryczna całości uniwersalnej, są dopuszczalne, jeśli wręcz nie oczywiste. W każdym razie zajmowanie się życiem G.I. Gurdżijewa podobnie jak jego wieloaspektową spuścizną literacko-filozoficzno-kosmologiczną pokazuje, że ze skomplikowanego, wielowarstwowego źródła można wprawdzie wydobyć różne sprawy, jednak zawsze tylko takie, które są znane nam samym. Tak więc znowu jesteśmy przy problematyce obiektywnej oceny. Mimo wszystko aura Gurdżijewa i jego tytaniczna, na swoje czasy ledwo zrozumiała wiedza przyciągały osobistości tej rangi co Aldous Huxley, J. G. Bennet (fizyk, uczeń Einsteina), Arthur Koestler albo A. G. Orage (słynny angielski krytyk literacki). Zasadnicza teza Gurdżijewa, jakoby istoty ludzkie były „śpiącymi maszynami", kryje w sobie prawdopodobnie głębsze przemyślenie, niż można przypuszczać w pierwszej chwili. Istotnie, twierdzenie ezoteryczno-mistyczne, że nasza świadomość na jawie nie jest niczym innym niż permanentnym stanem transu, z którego tylko nieliczni kiedykolwiek się budzą, pokrywa się z wnioskami badań nad mózgiem, rozumieniem psychologii i neurofizjologii. Z którejkolwiek strony będziemy rozpatrywać tego dziwnego człowieka i jego nie mniej dziwne dzieło - i jedno, i drugie wymyka się skatalogowaniu. Można łatwo zbyć Gurdżijewa jako szarlatana, jednak nie byłoby to słuszne. Zbyt wiele dowodów świadczy o jego nadzwyczajności. Podobnie można powiedzieć o jego działalności literackiej i scholastycznej. Pozostaje właściwie tylko takie wyjście, aby uznać wprawdzie jego ezoteryczne zdolności, ale zarazem napiętnować jego samego za ich nadużycie. Wyjście takie jest jednak możliwe tylko wówczas, gdy pilnie baczymy, by nie zsunęły się nam klapki z oczu i aby nasz kąt widzenia pozostał ograniczony. Następujący epizod zademonstruje, że Gurdżijew nie wykorzystywał swoich talentów wyłącznie do tego, by telepatycznie pobudzać seksualne receptory atrakcyjnych autorek, co widocznie stało się wtedy w restauracji (jeśli nawet być może nie było to aż tak zamierzone, jak to odczuwała znana ze skrajnej wrażliwości na takie bodźce młoda kobieta). Przeżycie Amerykanina Fritza Petersa w związku z Gurdżijewem w 1945 r. w Paryżu należy do innej kategorii. Do tego chodziło tu o proces świadomy, zamierzony, celowy i niemożliwy do błędnego zinterpretowania. Peters, zdemobilizowany żołnierz, przyszedł do słynnego emigranta rosyjskiego, którego znał z dawnych czasów, i o którego zdumiewającej karierze oczywiście wiedział, aby prosić go o pomoc. Amerykanin nie mógł przezwyciężyć grozy i psychicznego ciężaru przeżyć frontowych. Czuł się pusty, wypalony, skończony. Bliski wewnętrznego załamania odwiedził Gurdżijewa i poprosił o aspirynę, jednak jej nie otrzymał. Gurdżijew zabrał się do parzenia kawy na oczach całkowicie roztrzęsionego żołnierza, który opadł na fotel w kuchni. Potem odwrócił się i skierował wzrok na Petersa, w którym dokonała się zdumiewająca przemiana. Jak gdyby został włączony do niewidzialnego gniazdka, poczuł przypływ energii, której nigdy nie uważałby za możliwą. Zmęczenie opadło z niego jak płaszcz, przestał się czuć wyjałowiony, przygnębiony i zrozpaczony. Po kilku minutach był całkowicie nowym człowiekiem, wypełnionym radością życia i wewnętrzną siłą, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał, nawet w swoich najszczęśliwszych chwilach. Odtąd Peters zaklinał się na wszystkie świętości, że jego dawny przyjaciel z czasów młodości posiada umiejętność bezpośredniego przelewania energii z człowieka na człowieka. Przypominał sobie nawet, że w ciągu tych kilku minut w kuchni od Gurdżijewa wychodziło intensywne niebieskie światło. Jeśli nawet zmysły Amerykanina być może w tym punkcie spłatały mu psikusa, to sukces pozostaje niezaprzeczalny. Godne uwagi jest także działanie terapii na samego Gurdżijewa. Peters opisuje, że Rosjanin w czasie „przesyłania energii" stopniowo zapadał się w sobie, a pierwsze oznaki lekkiego zmęczenia narastały aż do zupełnego wyczerpania. Peters nigdy przedtem nie widział człowieka, który by robił wrażenie tak wyczerpanego, jak Gurdżijew na koniec tego zdumiewającego procesu. Amerykanin miał wrażenie, że ubytek sił u Gurdżijewa przebiegał równolegle do jego własnego ożywienia, i chyba tak też było w istocie. Kiedy proces ten się zakończył, Gurdżijew powiedział z trudem: „Teraz wszystko z panem w porządku. Proszę uważać na to, co pan je. Muszę iść." I wytoczył się z pokoju. Po kwadransie wrócił, znowu pełen energii. Robił wrażenie młodzieńcze, był żwawy, pełen sił i w dobrym humorze. Z uśmiechem powiedział: „Dobrze, że się spotkaliśmy." Fritz Peters nigdy nie mógł zapomnieć tego przeżycia i zawsze wyrażał przekonanie, że Gurdżijew jest nie tylko człowiekiem o zdolnościach magicznych, ale że używa ich dla dobra swoich bliźnich dosłownie „kosztem siebie". W tym przekonaniu nie był odosobniony, nie jest także i dzisiaj. Gurdżijew, który w owych czasach dobiegał już siedemdziesiątki, emanował wprawdzie wyniosłością starca, ale zarazem miał zwinność szermierza. Wielu z tych, którzy go wówczas znali, tak właśnie go opisuje. Tyle na temat tej znaczącej osobistości, odległej od codzienności, przeciętności i nie poddającej się ocenie. Aleister Crowley i Georg Iwanowicz Gurdżijew są (świadomie prowokująco dobranymi) wzorcowymi przykładami trudności w zaklasyfikowaniu wybitnych indywidualności posiadających jednoznacznie ezoteryczną wiedzę. Mimo że obaj żyli w naszym stuleciu, ich działalność jest znana i udokumentowana, a obaj też wiele publikowali, brak jest jednomyślnego poglądu na ich temat. To i tylko to jest sednem sprawy. Jeśli się zmusimy do największego obiektywizmu, jaki tylko jest możliwy, przezwyciężając już niemal siebie, to zapewne przyjdzie przyznać, że nasze kryteria pod jakimś względem zawsze będą niedostateczne. To, co według nas zasługuje na potępienie, nie musi być takie z innego punktu widzenia - i na odwrót. Zgodnie z teorią informacji część systemu ani nie może poznać całego systemu, ani się od niego odłączyć. „Prawdziwi" ezoterycy - do których chcemy zaliczyć wymienionych - znajdują się bez wątpienia poza naszym systemem, choć ten wniosek nie ma oznaczać ani zgody na nieograniczone stosowanie wszelkich możliwych sił, ani służyć obronie Crowleya, Gurdżijewa i innych. Nasze wystąpienie jest jedynie skierowane przeciwko skłonności do zaszufladkowania osób, o których wiemy coś konkretnego (albo coś, co za konkretne uważamy). Jeśli cofniemy się dalej od naszych czasów w przeszłość ezoteryki, to pokusa ta osłabnie, gdyż posiadane informacje nabiorą bardziej legendarnego charakteru. Wyłoni się jednak inna pokusa, by je wszystkie razem wygnać w krainę mitu. Jej także nie powinniśmy ulegać. Przedtem jednak przedstawimy jeszcze dwie osobistości ezoteryczne z pogranicza legendarnej przeszłości i trzeźwej teraźniejszości. Obu nie można odmówić aury misterium, tak samo jak Crowleyowi czy Gurdżijewowi, tyle że nie kojarzy się ich głównie z demonizmem seksualnym, jak wyżej wymienionych.

hjdbienek : :
kwi 13 2009 Aleister Crowley
Komentarze: 0

Zacznijmy odnajbardziej chyba demonicznego ze wszystkich ezoteryków i okultystów. Aleister Crowley. Miał ogromną władzę nad ludźmi, a jego słynne spojrzenie bazyliszka umiało każdego poskromić. Poglądowy opis jego możliwości dał literacki agent Crowleya, Louis Wilkinson, w rozmowie z doradcą do spraw urządzania wnętrz w domu w Gloucestershire, gdzie Aleister Crowley mieszkał przez długie lata. Wilkinson wątpił w magiczno-okultystyczne siły Crowleya, swojego wspólnika od interesów, na co doradca odpowiedział: Inaczej by pan mówił, gdyby pan przeżył to co ja. Po obiedzie poszliśmy do pomieszczenia na pierwszym piętrze. Był tam Crowley, siedział w kucki przy ogniu. Poza nim i mną znajdowało się w tym pomieszczeniu jeszcze dwóch mężczyzn. Crowley zaczął mówić i wtedy to się zdarzyło. Jeden z mężczyzn zemdlał i upadł, a jego głowa znalazła się kilka centymetrów od ognia. Drugi podskoczył, po czym zaczął chodzić na czworakach i obwąchiwać fotele. Szczekał przy tym, wył jak pies i drapał do drzwi. Nagle pierwszy mężczyzna obudził się, wstał i wyskoczył bez słowa przez okno. Kiedy wrócił, jego ubranie było podarte, a twarz uwalana krwią. Ja sam nie mogłem się poruszyć. Kiedy przyszedłem do siebie, Crowley był już w łóżku. Sam Crowley nie taił swojej władzy nad ludźmi, chętnie ją demonstrował - do jego ulubionych zabaw należało zamienianie sceptyków w psy - i zdecydowanie zaprzeczał, jakoby miał być zwykłym hipnotyzerem. To, co praktykował, sam nazywał „Magick", była to nauka i sztuka wywoływania zmian według własnej woli. Wszystko to sprawia, że raczej nie przypomina on kogoś, kto kroczy drogą wewnętrznego oświecenia i wszechogarniającej mądrości. Renomowany „Sunday Express" uznał go pośmiertnie za najbardziej zepsutego człowieka stulecia, podczas gdy „Sunday Times" dostrzegł w nim „Picassa okultyzmu". Był uważany za jedno z ukrytych źródeł satanicznych machinacji w III Rzeszy jak też za wcielenie bestii Apokalipsy, którą według żydowskiej Kabały symbolizuje tajemnicza liczba 666 (sam Crowley nazywał się często „Bestią"). Trzy szóstki przyporządkowuje się także antychrystowi, który dopiero ma się narodzić. Pasują do tego obrazu takie fakty jak ten, że Adolf Hitler stale cytował książkę Aleistera Crowleya Liber legis, czy otwarcie przezeń głoszone credo, że jedynym sensem życia jest przyjemność, podobnie jak jego seksualna rozpusta, która budziłaby sensację nawet w porównaniu z rzymskimi orgiami albo zwyczajami na dworze Lukrecji Borgii. Tak prezentuje się „Bestia" na pierwszy rzut oka. Chciałoby się powiedzieć, że istotnie po bestialsku. Być może ten chyba najbardziej znany mag dwóch stuleci (żył w latach 1875-1947) był w istocie taki, na jakiego wyglądał: hedonistyczny, opętany żądzą władzy, podły i bez skrupułów. Być może jego osobowość jest po prostu niezrozumiała, ponieważ przenosimy nasze pojęcia dobra i zła w dziedzinę, w której także i one ulegają zmianie. W każdym razie Aleister Crowley stanowi dobry, jeśli nawet świadomie prowokujący przykład, jakie trudności towarzyszą ocenie kogoś, kto jest inny. Jeśli naświetlić ze wszystkich stron jego bogate w wydarzenia życie, to opinia nie znającego miary satanisty, który na swoich sztandarach wypisał seks i praktykował pogardę dla ludzi, zaczyna się chwiać. Waltharius widzi w Crowleyu (znanym także jako mistrz Therion) mistycznego nauczyciela teraźniejszości, a dr Birven ocenia, że dzieła Crowleya na temat magii reprezentują wysoki poziom i oryginalność i zdradzają rozległe wiadomości naukowe. Nie mógł się więc Aleister (właściwie Edward Alexander) Crowley poświęcać jedynie doskonaleniu swych seksualnych wynaturzeń. Istotnie, stale się natrafia na przejawy mniej cielesnych działań „Bestii", mimo że nie były tak głośne. W 1905 r. Aleister Crowley starał się zjednoczyć trzy pokrewne, ale konkurencyjne zakony: Złoty Świt (Golden Dawn), Srebrną Gwiazdę (Astrum Argentum) i jej angielską gałąź Silver Star, aby usunąć nieporozumienia, które zwłaszcza na Astrum Argentum ściągnęły niesławę. Rok później uzyskał w Chinach stopień mistrza świątyni, a w 1912 r. wraz z nadaniem 10 stopnia (najwyższy i najświętszy król) Zakonu Wschodniej Świątyni (Ordo Templi Orientis, OTO) powierzono mu reprezentację Zakonu na całą Brytanię (z Irlandią). Było to związane z nadaniem uświęconego (przez templariuszy) imienia Baphomet, którym Crowley odtąd podpisywał swoje listy. Na marginesie zaznaczmy, że Baphomet to także ważna figura alchemiczna. Ten sam Crowley, który zabawiał się skłaniając ludzi do naśladowania czworonogów, napisał wiele dzieł i traktatów, wygłaszał wykłady o filozoficznej głębi i reprezentował - choć nieco bardziej powściągliwie - pogląd, że każdy mężczyzna i każda kobieta jest gwiazdą, a najwyższym sensem naszego bytu jest przekroczenie przepaści. Prace Crowleya na temat jogi należą do dziś do kanonu, i to nie tylko u zwolenników „nauk satanicznych". Przeszło sześćdziesiąt lat po zetknięciu się z tymi pracami dr Israel Regardie pisał w przedmowie do książki Aleister Crowley Über Yoga: "...winniśmy respekt temu ujęciu, które zasługuje na to, by się nim delektować ze względu na jego wnikliwość i ćwiczyć według niego, choćby tylko przez jego nieograniczony racjonalizm. Jeszcze raz muszę powtórzyć, że nie znam żadnego autora nowożytnych czasów, który by podjął ten temat w tak niezwykły sposób". Również astrologia zawdzięcza mu równie oryginalne, jak gruntownie opracowane impulsy, które analogicznie do ukutego przez siebie terminu „Magick" połączył pod pojęciem „Astrologick". Kto się stara pogodzić ze sobą wszystkie obiegowe opinie na temat Aleistera Crowleya, ten odkrywa wiele sprzeczności. A przecież poruszyliśmy tu tylko nieliczne aspekty jego egzotycznej osobowości. Już po nich widać jednak, że nie jest tak łatwo zaklasyfikować posiadaczy ezoterycznej wiedzy i magicznych (właściwiej byłoby chyba powiedzieć paranormalnych) zdolności. Ponieważ „Bestia" rozwijała swoją działalność głównie w naszym stuleciu, można z jej przejawów ułożyć przynajmniej fragmentaryczne puzzle, ukazujące złożony obraz. Wiele elementów robi wrażenie nieładnych, zdeformowanych i zboczonych, inne są dziwne, a niektóre pozwalają przeczuwać Crowleya, który sprzeciwia się swojemu własnemu stereotypowi. Czy stanowią one poszlaki przemawiające na korzyść prowokacyjnego twierdzenia, że w gruncie rzeczy możemy ocenić tylko to, co dla nas jest znane i zrozumiałe? Niewykluczone. W każdym razie jednak potwierdzają znany od dawna fakt, że istoty ludzkie nie są jednowymiarowe - i że osobowość wielowarstwowa prezentuje się na pozór sprzecznie.

kwi 12 2009 Ezoteryczne kontrowersje
Komentarze: 0

Nie ma nic zagadkowego w widzeniu rozgrzanych przedmiotów, które dla nas są niewidoczne w ciemności, na przykład pieca. Oko człowieka rejestruje tylko jedną oktawę spośród 64 zawartych w spektrum fal elektromagnetycznych. Zakres ten, zwany oknem optycznym, odpowiada zasadniczej części promieni słonecznych, przenikających przez atmosferę, warstwę ozonu (dopóki ją jeszcze mamy), magnetosferę itd. Z punktu widzenia ewolucji celowe jest uwrażliwienie danego gatunku na fale świetlne rozjaśniające jego otoczenie. Nie znaczy to jednak, że niemożliwe jest przestawienie się na inną długość fal, kiedy jeden osobnik z tego gatunku urodzi się i wyrośnie w innym otoczeniu. Tak można wyjaśnić zdolność widzenia promieni podczerwonych u Kaspara Hausera. To jednak nie tłumaczy, jak mógł on czytać książki w całkowitej ciemności. Dla tej umiejętności brak interpretacji filogenetycznej, tak samo jak dla sztuczek Julii Worobiewej czy żonglerki liczbami pierwszymi w wykonaniu wspomnianych wyżej bliźniąt. Nie ma dla nich również dziś, ani nie było wówczas, wyjaśnienia przyrodniczego. Mimo to zagadką Kaspara Hausera jest i pozostaje przede wszystkim możliwość jego pochodzenia z wielkoksiążęcej dynastii Baden. W obszernym memorandum, które opracował kryminolog i prawnik Paul Johann Anselm von Feuerbach jako raport dla królowej Bawarii, Karoliny, aż się roi od możliwych koligacji, małżeństw morganatycznych, zatuszowanych błędów, otwartych testamentów i zamkniętych tchawic niewygodnych świadków. Istna lawina publikacji o przypadku Kaspara Hausera, trwająca do dziś, zawiera podobne dociekania. Natomiast właściwy, zdumiewający aspekt tej sprawy, którym są nabyte zdolności paranormalne Kaspara Hausera, bywa wzmiankowany co najwyżej jako dziwaczna okoliczność uboczna. Jeśli w ogóle wspomina się o czymś innym niż spiski arystokratyczne, to o tym, że Kaspar Hauser nie widział przedmiotów w normalnej perspektywie, typowej dla wzroku człowieka, ale dwuwymiarowo, co było zrozumiałym skutkiem jego jaskiniowego bytowania. Mniej zrozumiałymi nie chciano się zajmować. My też nie będziemy dłużej tego robić, gdyż i bez tego wystarczająco uzasadnione jest następujące stwierdzenie: drzemie w nas ogromny, różnorodny i wykraczający poza ewolucję potencjał, który może być zaktywizowany na najróżniejsze sposoby albo występować w postaci talentu. Możemy więc przestać się zajmować naturalnymi talentami hipnotycznymi, nadzwyczajnymi zdolnościami powstałymi w wyniku zewnętrznych oddziaływań, żonglerami liczb i innymi kaprysami przypadku i skierować uwagę na właściwe sedno sprawy: świadome rozbudzanie sił ezoteryczno-paranormalnych oraz osoby, którym - jak się wydaje - udało się to w toku dziejów ludzkości. W tym względzie co prawda obraz nie jest jednolity. Zakres możliwych zdolności, które należałoby rozbudzić, jest wprost nieskończony i nikt, kto sam nie jest „rozbudzony", nie może na pewno powiedzieć, po czym można rozpoznać kogoś znajdującego się na wyższej płaszczyźnie - aby pozostać przy terminologii ezoterycznej. A już zupełnie nie jest w stanie tego zrobić, gdy dana osoba stara się ukryć swoje wtajemniczenie. Problematyka ta jest stałym tematem literatury science fiction i nawet znany autor książek z tej dziedziny, A.E. van Vogt, który najbardziej konsekwentnie się z nią zmagał, miał świadomość niemożliwości trafnego zobrazowania. Jego kolega John W. Campbell jr., słynny wydawca Astounding Science Fiction, pisał w związku z tym w 1941 r.: „Nikt nie idzie do lekarza, aby ogłosić swoje całkowite zdrowie, ani do psychiatry, aby zademonstrować mu psychiczne zrównoważenie, brak kompleksów, spokój wewnętrzny i całkowitą kontrolę nad własnym życiem". Niełatwo jest wytropić ewentualnych „mistrzów Ziemi". Kto rzeczywiście dostał się w wyższe sfery, ten prawdopodobnie oprze się także pokusie zerwania z anonimowością. Pokusie, której ulegają „normalni" geniusze, jeśli chcemy ich tak nazywać. Albert Einstein, autor zarysu całkiem nowej wizji wszechświata i pionier nowych dróg w myśleniu, którymi nikt przed nim jeszcze nie kroczył (przynajmniej publicznie), przez całe życie spotykał się ze sprzeciwem, wrogością i jaskrawym brakiem zrozumienia. Pod koniec życia oświadczył zgorzkniały: „Gdybym mógł to przewidzieć, zostałbym hydraulikiem". Prawdopodobnie Einstein wyciągnął wnioski z tej późnej wiedzy, wiele bowiem przemawia za tym, że w ostatniej chwili postanowił nie publikować jednolitej teorii pola, wszechobejmującej zasady elementarnej, którą starano się odkryć przez dziesiątki lat, ale zabrał ją ze sobą do grobu. Inni być może od początku pozostali w cieniu albo wyłożyli tylko zakryte karty na stół historii. Może je zresztą i odkryli, tyle że nikt nie umiał tych kart „odczytać". Tak więc zetknęliśmy się z problemem odmienności w ogóle. Doprawdy niełatwo jest zrozumieć inną osobę, nawet wtedy, gdy jest do nas bardzo podobna. Dowodzą tego stałe niepowodzenia związków partnerskich, które łączy niebo, ale na ziemi stają się piekłem. Zrozumienie staje się całkowicie niemożliwe, gdy dana osoba wcale do nas nie jest podobna. W motywy postępowania niektórych ludzi nikt inny nie jest po prostu w stanie się wczuć. Nie bez racji powiada się: „Choćby ktoś był dla wszystkich nie wiedzieć jak zwariowany - on sam będzie się uważał za absolutnie normalnego". Również pod tym względem historia może służyć licznymi przykładami. Jeśli trudno jest już myśleć tak samo jak sąsiad, który może jest tylko trochę głupszy, trochę mądrzejszy albo kieruje się inną wizją życia, to jak możemy wyśledzić ludzi, którzy otworzyli tajemne furtki swojego ducha? Jak zrozumieć ich działania i motywy? Po prostu są pewne granice - przynajmniej dopóty, dopóki się ich samemu nie przekroczy. Zanim to nastąpi, obowiązuje nas inne porównanie: Gdyby kazać gorylowi opisać „nadgoryla", rozwodziłby się nad silniejszymi mięśniami, gęstszym owłosieniem, większymi zębami itd. Człowieka goryl by nie opisał, ponieważ to dla niego niemożliwe. I my zapewne stajemy przed podobnym problemem, kiedy mamy sięgnąć wyobraźnią w dziedziny znajdujące się poza naszym doświadczeniem, zdolnością wyobrażenia i kręgiem celów życia. Przekazy i nauki określają cel ostateczny: oświecenie, oczyszczenie, wyniesienie ku wartościom, które nie mają w sobie już nic niskiego. Taki jest też sens niemałej liczby rytuałów i wielu aktów wiary. Jak inaczej można na przykład zrozumieć instrukcje podające sposób czytania Tory, czyli Pięcioksięgu, przez Żydów? Teksty te trzeba odczytywać półgłosem w małym, ciasnym pomieszczeniu, dzięki czemu wierny uczy się pochylać i trzymać ramiona blisko ciała. Ręka trzymająca księgę nie może prawie wcale oddalać się od ręki, która przewraca kartki; przepisany jest także ruch, którym zwilża się śliną palce przy przewracaniu kartek. Trzeba palce prowadzić pionowo do ust, jak przy rozdzielaniu macy. Jedynie w taki sposób, przez nieprzerwane zachowywanie autodyscypliny i wierności, można krok po kroku wywalczyć dostęp do prawdy. Gdyby była ona dostępna bezpośrednio, to nie rozpoznałoby się jej wcale, gdyż poszukujący nie byłby gotowy na jej przyjęcie, oczyszczony przez długie poszukiwania i zadawanie pytań. Absolutnie decydujące znaczenie ma wytrwałość. Jeśli poszukujący straci kontakt z wyższą sferą, ponieważ chce sobie ułatwić zadanie, to świetlista brama zamknie się dla niego. Jedno jedyne słowo potraktowane niedbale albo zagubione może obrócić wniwecz wszystkie wysiłki. Takie myśli leżą u podstaw większości religii, mądrości, dyscyplin ezoterycznych i filozofii. Z pozoru wydaje się, że wszelkie nadużycia są tu wykluczone, jednak potem przychodzi na myśl - często bynajmniej nie mądre ani dobre - postępowanie niektórych osób, najwidoczniej posiadających ezoteryczną wiedzę (i moc). Pojawiają się wątpliwości. Gdzie tkwił błąd? Jak można było zdobyć wiedzę bez sumienia? Czyż procesy ezoteryczne nie oczyszczają każdego, kto przez nie przechodzi? Na te pytania jest tylko jedna odpowiedź: nie mają one sensu. Odzwierciedla się w nich punkt widzenia osoby, która nie przeżyła inicjacji. To, co nam się jawi jako godne potępienia, złe czy diaboliczne, może być z innego punktu widzenia (świadomie nie chcę go nazywać wyższym) bez znaczenia, a nawet mieć sens. Znowu napotykamy znany problem, że w tej dziedzinie neutralny, elementarny punkt odniesienia tak samo nie może istnieć, jak w przyrodoznawstwie, i że nie można oceniać według siebie kogoś, kto jest całkiem inny. Niech zatem przewinie się przed nami korowód kilku kontrowersyjnych osobistości, które niewątpliwie głęboko się zakorzeniły w ezoteryce i pozwalają przynajmniej przeczuwać nadzwyczajne siły. Czy to było ich zamiarem, jaki faktycznie zakres miały ich zdolności i co naprawdę działo się w ich wnętrzu, naturalnie musi na zawsze pozostać spekulacją. To jednak, co o nich wiemy, zasługuje na uwagę i jest pełne sprzeczności.

hjdbienek : :
kwi 11 2009 Każda dziedzina ma swoje cudowne dzieci.
Komentarze: 1

Muzyka: Mozart stworzył wiele nieśmiertelnych dzieł, zanim jeszcze posiadł umiejętność czytania, Haendel w wieku jedenastu lat, a Haydn sześciu. Beethoven i Chopin występowali publicznie mając osiem lat, a Bach w tym wieku studiował partytury. Dziewięcioletni Mendelssohn i Liszt dawali koncerty, a „zapóźniony w rozwoju" Schubert miał aż dwanaście lat, kiedy stanął - w krótkich spodenkach - na podium koncertowym. Literatura: W latach pięćdziesiątych naszego stulecia sensacją stał się pewien tomik poezji, który się ukazał w paryskim wydawnictwie. Krytycy prześcigali się w pochwałach, opiewali bujne bogactwo języka, głęboką muzykalność wiersza i trafność plastycznego wyrazu. Kolejną sensacją było to, że autorka tomu, Minou Drouet, miała siedem lat. Torquato Tasso nauczył się łaciny mając lat trzy, a wiersze o kunsztownej formie pisał w wieku dziesięciu. Dziewięcioletni Dante napisał swój słynny sonet do Beatrice, a Victor Hugo w wieku trzynastu lat tragedię. Tyle samo lat miał Puszkin, kiedy pisał swoje pierwsze wiersze. Rimbaud w wieku dziewiętnastu lat miał już za sobą rozkwit swojej twórczości. Nauka: Słynny matematyk niemiecki Gauss i francuski fizyk Ampere w wieku trzech lat umieli wykonywać najbardziej skomplikowane obliczenia, mimo nieznajomości cyfr czy zgoła tabliczki mnożenia. Francuski matematyk i filozof Blaise Pascal w wieku lat dwunastu przedstawiał zdumiewające prace matematyczne, skończywszy szesnaście był autorem rewolucyjnego eseju o matematyce, a mając osiemnaście wynalazł maszynę do liczenia. Trzyletni Norbert Wiener władał doskonale trzema językami, w wieku lat dwunastu zdał maturę, mając szesnaście otrzymał doktorat, a przed dwudziestymi urodzinami został docentem na Harvard University. Einstein (musiała i na niego przyjść kolej) i Robert Oppenheimer już w wieku jedenastu lat byli wybitnymi matematykami i fizykami. Angielski przyrodnik Francis Galton, siostrzeniec Darwina, w wieku czterech lat pisał do swojej siostry Adeli: „Umiem przeczytać angielską książkę. Umiem wyliczyć wszystkie łacińskie przymiotniki, rzeczowniki i czasowniki strony czynnej i znam na pamięć 52 wiersze łacińskie. Umiem trochę czytać po francusku i znam się na zegarze". Jeszcze większe wrażenie robi fakt, że autorem obszernej historii powszechnej był siedmioletni Thomas Barington Macaulay, późniejszy historyk brytyjski (dzieło to jest wysoko oceniane jeszcze i dzisiaj). Wyliczenie to można kontynuować bez końca. Lepiej będzie zakończyć ten wątek, wystarczy nam stwierdzenie ogólne, że w niejednym z nas tkwi godny uwagi potencjał. No dobrze, powie ktoś, być może potencjały takie są uwarunkowane ewolucyjnie i w toku filogenezy uległy stłumieniu, np. przez naszą technologię, która w coraz większym stopniu zastępuje zdolności narzędziami. Jednak nie jest to słuszne, bo drzemią w nas i takie talenty, których w trakcie naszego uczłowieczania chyba nigdy nie mieliśmy okazji zastosować. Jaki mogło bowiem mieć sens przejawianie zdolności typowych dla komputera czy zegara kwarcowego w ponurej epoce prehistorycznej? Pięcioletni Beniamin Blyth zapytał swojego ojca o godzinę, a po kilku minutach od otrzymania odpowiedzi rzekł: „W takim razie jestem już na świecie 158 milionów sekund" . Ojcu Beniamina ta „dziecięca paplanina" nie dawała spokoju, wziął więc do ręki ołówek i kawałek papieru. Po dłuższym obliczeniu poprawił swojego syna mówiąc: „Pomyliłeś się o 127000 sekund". „Nie, nie pomyliłem się - odpowiedział chłopiec - to ty zapomniałeś o dwóch latach przestępnych". Tak było w istocie. Z filogenetycznego punktu widzenia jeszcze mniej przydatne są nadzwyczajne zdolności w matematyce. W tej abstrakcyjnie teoretycznej dziedzinie szczególna rola przypada liczbom pierwszym. W życiu przeciętnego człowieka tak nie jest, a mimo to ciągle pojawiają się osoby, których mózgi mają tajne ośrodki pozwalające im wykonywać igraszki z liczbami pierwszymi z łatwością, jakiej mogą im pozazdrościć nawet matematycy i komputery. Kanadyjczyk Zerah Colburn umiał natychmiast powiedzieć, czy liczba dziesięcio- i więcej cyfrowa jest liczbą pierwszą, czy nie; znał także inne sztuczki w rachunkach. Psychiatra Oliver Sachs informuje o bliźniętach z Nowego Jorku, które przebywając w szpitalu skracały sobie czas przelicytowując się dwudziestopięciocyfrowymi liczbami pierwszymi. Jest to jeszcze bardziej niemożliwe, o ile niemożliwość w ogóle można stopniować. Po co, u licha, takie zdolności były kiedykolwiek potrzebne Homo sapiens? Zdarzają się jeszcze dziwniejsze zdolności. Wspominaliśmy już, że Rosjanka Julia Worobiewa widzi promienie rentgenowskie. Nie powiedzieliśmy jednak, jak do tego doszło i co jeszcze potrafi. Radziecka gazeta „Izwiestia" opisywała jej przypadek w czerwcu 1987 r. Rosjanka ta w marcu 1978 r. doznała porażenia prądem o napięciu 380 V i została zawieziona do kostnicy jako martwa. Po dwóch dniach obudziła się tam ku ogólnemu zdumieniu. To jeszcze nie był koniec niespodzianek. Przez następne sześć miesięcy Julia nie przespała ani minuty, po czym na wiele dni zapadła w długi i głęboki sen. Kiedy się obudziła, miała niepojęte zdolności. Robiąc zakupy odkryła, że jej wzrok przenika ludzi jak aparat rentgenowski. Zademonstrowała tę zdolność pełnemu niedowierzania reporterowi „Izwiestii", mówiąc mu, co zjadł na obiad, po przyjrzeniu się jego żołądkowi. Wystarczy stanąć przed nią, aby w ciągu kilku sekund dowiedzieć się, jakie tkwią w człowieku choroby, często nie znane jemu samemu. Zdolność widzenia promieni ultrafioletowych jest tylko jednym z wielu aspektów nagle ujawnionych paranormalnych zdolności niezwykłej Rosjanki. Niczym superman z komiksów umie ona przenikać wzrokiem materię stałą. Według „Izwiestii" potrafiła nawet dokładnie opisać strukturę gleby przykrytej warstwą asfaltu. Nikt nie znajduje tu żadnego wyjaśnienia. Bezsporne jest tylko to, że przed porażeniem prądem Julia Worobiewa przez dziesiątki lat prowadziła całkiem zwyczajne życie. Jak się zdaje, istnieją w nas liczne utajone programy (przyjmijmy taką nazwę), które mogą w określonych warunkach ulec aktywizacji. Jakie to są programy i jak różnorodne mogą być ich działania, tego nie wiemy. Biologia wie od dawna, że one istnieją; wyrażano jednak pogląd, że można je zrozumieć filogenetycznie. Do tej koncepcji pasuje np. płaz aksolotl, w którym utajony jest program genetyczny, mogący przekształcić tego płaza w zwierzę lądowe - właściwie nie istniejące w rzeczywistości - skoro zwierzęciu zaaplikuje się hormon tarczycy. Jeśli program, o którym mowa, zostanie uaktywniony, to płazowi zaczynają rosnąć nogi, zanikają jego skrzela i płetwa ogonowa. I oto stoi przed nami „nowy" aksolotl, gotów do życia na lądzie stałym. Nie ma w tym nic tajemniczego, jest to tylko jeszcze jeden przykład świadczący, że natura w grze o przetrwanie stawia na wiele kart, a jeszcze więcej chowa w rękawie. O ile nawet najbardziej humanitarne i demokratyczne narody nie mają zbyt wielu zahamowań, gdy chodzi o eksperymenty na zwierzętach, o tyle jednak doświadczenia na ludziach nie mogą wykraczać poza ściśle określone granice. Wskutek tego zdumiewające cechy wydobywają w nas na światło dzienne przeważnie nie planowane zdarzenia. Jeśli cechy te mieszczą się w ramach możliwych do przyjęcia, to przechodzi się nad nimi do porządku. Tak więc istnieje więcej legend na temat możliwego wysokiego urodzenia tajemniczego Kaspara Hausera - o którym już słyszeliśmy, że widział promienie podczerwone - niż na temat jego nadludzkich czy też nieludzkich talentów. Jak wiadomo, ten zagadkowy młody człowiek pojawił się w 1828 r. w Norymberdze dosłownie znikąd. Miał krwawiące stopy i nie umiał niczego powiedzieć o swoim pochodzeniu. Do dzisiaj pewne jest tylko jedno, że od urodzenia trzymano go w ciemnym pomieszczeniu. Wskutek tak nie typowego otoczenia miał zdolność widzenia w ciemności, zdolność, która ma wiele aspektów.

hjdbienek : :
kwi 10 2009 Potencjał ludzkich zdolności
Komentarze: 0

Psychika siedzi za sterami, a ciało przechodzi samo siebie. Decydującą rolę odgrywają w takich przypadkach warunki progowe, które mogą aktywizować takie wewnętrzne mechanizmy. W pewnym kamieniołomie w Ameryce Łacińskiej gruz skalny był wsypywany do przepaści za pomocą przenośnika taśmowego. Na przenośniku tym uciął sobie w czasie przerwy drzemkę pewien robotnik; kiedy wstrząsy go obudziły, był już tylko kilka metrów od końca przenośnika, który sam się włączył - już nad przepaścią. Z godną podziwu przytomnością umysłu nieszczęśnik ów zaczął biec w kierunku przeciwnym do ruchu taśmy, wołając jednocześnie głośno o pomoc. Po kilku minutach zauważono jego równie groteskową co śmiertelnie niebezpieczną sytuację i wyłączono silnik napędowy. Późniejsze obliczenia wykazały, że robotnik, którego sportowa wydolność była co najwyżejprzeciętna, pobił światowe rekordy wszech czasów w sprincie. Przykład ten pokazuje, że niezwykłe dokonania nie muszą być dziełem ułamków sekund, ale że mogą trwać przez pewien czas - w tym przypadku kilka minut. Nie powodują one również na dalszą metę wypalenia organizmu, jak się błędnie uważa. Aby uruchomić interakcję między ciałem a duchem, która może zdziałać pozornie niemożliwe rzeczy, nie musi koniecznie istnieć rzeczywisty stan zagrożenia. Całkowicie wystarcza, jeśli uwierzymy w realność sytuacji. Robotnicy zatrudnieni przez wielki koncern chemiczny byli na szkoleniach wciąż ostrzegani przed kwasem magazynowanym w określonych kotłach i napominani do zachowywania wszelkich środków ostrożności. Pewnego razu wskutek awarii zawartość jednego z kotłów prysnęła na pewnego robotnika, który trafił do szpitala z objawami ciężkiego oparzenia kwasem. Tyle tylko, że w momencie wypadku w kotle zamiast kwasu była jedynie letnia woda, bo akurat przeprowadzano jego mycie (ranny nie wiedział o tym). Zawodzi tutaj wszelka fizyczna interpretacja, gdyż skóra poszkodowanego zarejestrowała tylko letnią wodę. Jego podświadomość jednak krzyczała: „Kwas, kwas!" Z podobnymi mechanizmami mamy do czynienia codziennie, choć przeważnie nie w tak dramatycznej formie. Każdy zna okropny odgłos, który powstaje, kiedy kreda skrobie po tablicy. Wiemy też, co przy tym odczuwamy: dostajemy gęsiej skórki, przechodzą nas ciarki, wydaje się nam, że odpada nam szkliwo z zębów i dzieją się podobnie mało krzepiące rzeczy. Zapewne mniej uświadamiamy sobie, że większość ludzi reaguje w ten sposób - choć może nie tak silnie - już wtedy, gdy tylko jest mowa o skrobaniu kredą po tablicy. Im bardziej plastyczny jest opis, tym silniejsza reakcja. Jest całkiem prawdopodobne, że niektórzy czytelnicy odczuwają niemiłe wrażenia już nawet tylko czytając wydrukowany tu opis skrobania kredą po tablicy, które go przenikliwy odgłos wprawia w nieznośną wibrację zakończenia naszych nerwów. Jakkolwiek tajemnicze, niezbadane i skryte w mroku ewolucji są takie mechanizmy, nie jesteśmy na nie skazani. Nie dość na tym, można je z powodzeniem wykorzystywać ku naszemu pożytkowi. Co nie oznacza, że musimy je naprawdę rozumieć. Wspomniane już programowanie neurolingwistyczne (NLP) jest krokiem w tym kierunku - jeśli nawet świadomie mechanistycznym. Nie pragnie zresztą być niczym innym. Milton Erickson, jeden ze współtwórców NLP, demonstrował to stale w swojej długoletniej praktyce. Jeden przykład jest szczególnie niezwykły. Informuje o nim psycholog Richard Bandler, entuzjasta metody Ericksona. Przypadek ten był zapewne najkrótszą terapią, jaką kiedykolwiek przeprowadzono. Działo się to w 1957 r. w pewnym szpitalu w Palo Alto (Kalifornia). Milton Erickson - wówczas już stary człowiek poruszający się o dwóch kulach - prowadził terapię przypadków skomplikowanych. Jak w poczekalni gabinetu lekarskiego wielu psychiatrów wraz z podopiecznymi czekało w szpitalnym hallu na swoją kolej. Lekarze wchodzili razem z pacjentami, Erickson wypowiadał kilka powierzchownych słów, wykonywał kilka gestów i na tym koniec. Potem psychiatrzy w rozmowie między sobą przeważnie dochodzili do wniosku, że okrzyczany terapeuta jest szarlatanem. Był to błędny sąd, gdyż specjaliści najwyraźniej nie mogli pojąć, co zrobił ten człowiek, który był specjalistą w jeszcze większym stopniu niż oni. Później orientowali się, że jednak coś się zdarzyło, choć nie było wiadomo co. W ludziach, którzy stanęli przed Ericksonem tylko raz, i to na krótką chwilę, zachodziły aż nazbyt zaskakujące zmiany. Wśród czekających był pewien siedemnastolatek, którego problemem była agresja, nierzadko znajdująca czynne ujście, od wandalizmu do przemocy. W towarzystwie swego terapeuty, pewnego młodego, idealistycznego, prostolinijnego psychologa, siedemnastolatek ów czekał godzinami w szpitalnym hallu. Widział, jak wracali leczeni przed nim - niektórzy przypominali lunatyków - i zastanawiał się, co się stanie z nim samym. Liczył się ze wszystkim, od hipnozy do elektrowstrząsów. Wreszcie nadeszła jego kolej. Psychiatra i jego pacjent weszli do pomieszczenia pełnego widzów. Na środku stał stół, a za nim siedział stary człowiek o kulach. Podeszli do Ericksona, który zapytał: „Dlaczego przyprowadził pan tu tego chłopca?" Psycholog objaśnił jego przypadek. Erickson spojrzał na swojego młodego kolegę i powiedział: „Proszę pójść na miejsce" . Potem skierował wzrok na pacjenta i zapytał: „Czy będziesz zaskoczony, jeśli twoje zachowanie zacznie się zmieniać już w przyszłym tygodniu?" Wściekły i zalękniony młodzieniec odpowiedział: „Będę bardzo zaskoczony!" Na to Erickson: „Możesz odejść". Zmieszany psycholog oddalił się razem ze swoim podopiecznym. Obaj sądzili, że „wielki człowiek" postanowił, iż nie będzie pracował z aspołecznym pacjentem. Zupełnie uszło ich uwagi, że w ciągu tych kilku minut odbyła się terapia. Jak się okazało, siedemnastoletni gniewny chłopiec, który wyrażał swoją frustrację aktami przemocy, już w następnym tygodniu zmienił się do głębi. Stał się nowym człowiekiem w najbardziej dosłownym rozumieniu. Psycholog, który opowiedział Bandlerowi ten epizod, przyznawał bez owijania w bawełnę, że nigdy nie zdołał pojąć, w jaki sposób Milton Erickson w niewiele więcej niż minutę zdołał zainicjować proces powrotu do zdrowia. Przy dobrej woli można by było widzieć tu przeciwwagę do równie skutecznych, ale mniej dobroczynnych zdolności takiego Franza Waltera albo Thimotheusa Castellana. Castellan, Walter i wiele innych „talentów naturalnych" nie przebyli drogi oświecenia, inicjacji, doskonalenia itd., jakakolwiek by ona była, ale całkiem po prostu to umieli. Korzystali więc bez skrupułów ze swej mocy. Na czym ta moc właściwie polega? Gdzie są granice naszych zdolności i jak można je osiągnąć? Jest na to pytanie kilka odpowiedzi. Żaden biolog, antropolog ani lekarz nie może zgodnie z prawdą twierdzić, że potencjał ludzkich zdolności jest zbadany. Poczynając już od cudownych dzieci, których istnienie przyjmujemy jako coś oczywistego, choć jest dostatecznie niezwykłe.

hjdbienek : :