Komentarze: 0
Rzeczywistość niematerialna. Jesienią roku 1966 Towarzystwo Astronomiczne Uniwersytetu Cambridge w Anglii rozesłało zaproszenia na odczyt astrofizyczny szczególnego rodzaju. Referent, niejaki John Bradbury z Ashton-under-Lyne, mówił o rewolucyjnie nowej kosmologii. Mimo że z zawodu był pedikiurzystą, potrafił na poparcie plonu swoich długoletnich studiów naukowych przedstawić kompletną - również nowego rodzaju - teorię matematyczną. Skonstruował też specjalny teleskop, za pomocą którego można było zobaczyć to, co odkrył, choć były i problemy. Przed audytorium uważnie słuchających astronomów prelegent przeszło godzinę roztaczał obraz wszechświata pokrytego powłoką z rudy metalu, a i pod innymi względami nie całkiem odpowiadającego ortodoksyjnym wyobrażeniom. Na przykład wszechświat dzieli się na próżnię, półpróżnię i ćwierćpróżnię, Księżyc od Ziemi dzieli tylko 330 km, a do tego otacza go warstwa tworzywa siarkowego, forma natomiast Ziemi i Księżyca przypomina nie spłaszczoną kulę, ale wypukłą soczewkę. Dość chłodne Słońce znajduje się już o 600 km od nas, a jego promienie nie mają szybkości światła (jednak 300000 km/s), ale nieskończoną. Światło ma - według Johna Bradbury'ego - tylko jeden kolor, mianowicie zielony, w którym są zawarte wszystkie inne, i jest per definitionem „oświetloną ciemnością". Tak wygląda w zarysie jedynie bardzo wyrywkowo przedstawiona kosmogonia Bradbury'ego. Wśród słuchaczy był Patrick Moore, renomowany angielski astronom, astrofizyk, planetolog i selenolog. W swojej książce Can You speak Venusian?, którą zadedykował niezależnym myślicielom - ludziom, którzy niewzruszenie kroczą niekonwencjonalnymi drogami - informuje on o tym godnym uwagi wieczorze. Nie mógł nie odczuwać respektu dla śmiałego i sprzeciwiającego się wszystkim uznanym teoriom rozumowania Bradbury'ego. Także koledzy Moore'a uhonorowali ogromną pracę myśli, którą prelegent wyłuszczył w swoich wywodach i następującej po nich dyskusji, szczerą, długotrwałą owacją. Późniejsza osobista rozmowa, jaką Patrick Moore przeprowadził z „niezależnym myślicielem" Bradbury'm, również wywarła bardzo pozytywne wrażenie na profesorze. Nie przeszkadzała w tym egzotyka tematu. Astronoma łączyła bowiem z pedikiurzystą cecha, która o wiele za rzadko jest wspólna specjalistom tej samej dyscypliny: odwaga przekraczania granic w myśleniu. Oczywiście, Patrick Moore nie mógł się zgodzić z ideami Bradbury'ego. Co jednak mógł zaakceptować, to gigantyczną i absolutnie poważną - z subiektywnego punktu widzenia - pracę badawczą rozmówcy. John Bradbury był bez wątpienia prawdziwym pionierem. Nigdy nie twierdził, że cały świat (przynajmniej naukowy) sprzysiągł się przeciwko niemu, aby go zniszczyć. Zamiast tego szlifował swoje teorie, cierpliwie konstruował teleskopy, specjalne soczewki i inne przyrządy i pokładał ufność w przyszłości. W głębi duszy będąc prawdziwym naukowcem, choć nie ortodoksyjnym, Mr. Bradbury objaśnia równie szczegółowo jak logicznie swoją koncepcję w wykładach na uniwersytetach, w audycjach radiowych i występach w telewizji. Bynajmniej nie ignoruje on najnowszych odkryć nauki, ale włącza je do swojej wizji świata - jeśli nawet pod innym kątem widzenia. Jego przekonaniami nie zdołało zachwiać lądowanie na Księżycu, które nastąpiło trzy lata po wspomnianym odczycie. Dla niego w dalszym ciągu Księżyc jest zbudowany z węgla i unosi się 330 km nad Ziemią, okryty powłoką z tworzywa siarkowego. W przeciwieństwie do fantastów - od których Patrick Moore zdecydowanie odróżnia niezależnych myślicieli - John Bradbury umie także uzasadnić swoje stanowisko: wyprawa księżycowa Apollo zboczyła z kursu wskutek oddziaływania zewnętrznych sił magnetycznych i ostatecznie wylądowała w Tybecie, na terenach o nadzwyczaj rozrzedzonym powietrzu. Podróż powrotna przebiegała tą samą drogą. Nie mogło być inaczej, gdyż w razie kontynuacji lotu w pierwotnym kierunku rakieta Apollo najpierw natknęłaby się na warstwę płynnego powietrza, następnie musiałaby się przedrzeć do ćwierćpróżni, a następnie pomknęłaby przez właściwą próżnię, aby się rozbić o powłokę z rudy metalu, która otacza kosmos. W przedmowie do wspomnianej książki o niezależnych myślicielach i niezależnych (od klasycznej nauki) konstrukcjach myślowych Patrick Moore dystansuje się, co zrozumiałe, od większości teorii. Nie podoba mu się ani Ziemia w kształcie krążka, ani wersja mówiąca o dzikich kolizjach planet w najnowszej przeszłości Układu Słonecznego. Jego nadzieje na wynalezienie perpetuum mobile są nikłe, a metodę zapobiegania trzęsieniom ziemi przez rozłupanie Księżyca ma za nic. Wiele natomiast znaczy dlań kwestionowanie tradycyjnych poglądów. Granice między tym, co dowiedzione, a czystą spekulacją są bowiem płynne. I bardzo, bardzo trudne do przeprowadzenia. „Pewna wiedza" dostatecznie często okazuje się tylko rezultatem wnioskowania. Zgoda, jesteśmy w stanie rozkładać światło dalekich galaktyk, metodą spektrograficzną badać skład obłoków gazu na skraju wszechświata (to określenie samo w sobie jest kontrowersyjne) i analizować próbki Księżyca, Ziemi i Wenus. Sondy kosmiczne nadsyłają informacje z zewnętrznych planet Układu Słonecznego, a komputery wzmacniają je, aby można z nich było coś wyczytać. Tym samym weszliśmy już niepostrzeżenie na grząski grunt. Na temat makijażu wszechświata, który śledzimy na różne sposoby, nie mamy ostatecznej wiedzy, a w tym, co jest nam znane, panują rozbieżne opinie. Prawie codziennie trzeba wyrzucać za burtę „pewną wiedzę". Jeszcze niewiele lat temu sądzono, że gwiazdy powstają w drodze kondensacji z gazowego wodoru. Symulacje komputerowe wykazały jednak, że w hipotetycznym procesie zagęszczania z wodoru nie powstaje kula, która zaczyna płonąć pod ciśnieniem swojej własnej masy, a więc staje się gwiazdą, ale torus, czyli bryła podobna do pierścienia. W 1989 r. astrofizycy dokonali kłopotliwego odkrycia, że nawet pochodzenie pierwiastków nie jest takie, jak dotychczas zakładano. Do tej pory przypuszczano - nie, było to już dogmatem - że cała paleta pierwiastków wytapiała się w tyglu nowych, a wybuchające supernowe wyrzucały je w kosmos. Jak wiadomo, planety, na których istnieje życie, jak nasza, są przesycone różnymi pierwiastkami, w innym przypadku nie mogłoby być wirusów ani laureatów Nagrody Nobla. Od niedawna wiadomo, że ta teoria nie może być słuszna, bo żeby utrzymać ją przy życiu, powinno stale eksplodować sześćdziesiąt razy więcej słońc, niż to faktycznie się dzieje. Skoro już jednak istniejemy, to trzeba było sklecić jakieś nowe wyjaśnienie tego irytującego faktu. Wyjaśnienie takie już istnieje. Czeka je jeszcze próba praktyki, w której mogą się naprawdę ostać tylko bardzo nieliczne hipotezy, gdyż, jak powiedział już Einstein: „Miliony doświadczeń nie mogą w sposób absolutny udowodnić teorii względności, za to wystarczy jedno, aby ją już jutro obalić". Niemożność udowodnienia czegokolwiek jest bowiem ultimate crux. Bezpośrednio nie można udowodnić ani tego, że Ziemia krąży wokół Słońca, ani że świat w ogóle istnieje. Kogo to nie przekonuje, ten niech spróbuje obalić pogląd głoszony przez filozofię solipsyzmu, że wszechświat istnieje tylko w naszej własnej głowie. To była demagogia, przyznajmy, choć nie do tego stopnia, jak się z pozoru wydaje. Nawet arcykonserwatywni fizycy natychmiast zgodzą się z twierdzeniem, że nie możemy nic pewnego wiedzieć na temat obecnego stanu wszechświata. To całkowicie logiczne, skoro przecież informacje na ten temat otrzymujemy drogą pośrednią. Ich przesyłanie dokonuje się - jeśli pominąć „kosmiczny kit", ponieważ z przesyłaniem informacji nie ma on nic wspólnego - co najwyżej z szybkością światła. W codziennym życiu opóźnienie wyrażające się w mikro czy nanosekundach nie gra roli. Jednak odbierany przez nas obraz Księżyca ma zawsze już ok. 1,5 sekundy, Słońca osiem minut, a odległe układy galaktyk widzimy takie, jakie były przed milionami albo miliardami lat. Spojrzenie w głąb kosmosu jest automatycznie spojrzeniem w daleką i najdalszą przeszłość - aż do owej wczesnej fazy wszechświata, kiedy był on jeszcze nieprzenikniony dla fal świetlnych, gdzie musi się kończyć wszelka obserwacja. Słowem, nie mamy najmniejszego pojęcia, co teraz na przykład dzieje się w mgławicy Andromedy odległej o dwa miliony lat świetlnych ani czy ona jeszcze w ogóle istnieje. Gdyby nasze Słońce wybuchło, moglibyśmy jeszcze przez osiem minut krzepić się jego blaskiem, zanim Ziemia zamieniłaby się w wypaloną bryłę żużla (bez obawy: takiego obrotu spraw należy oczekiwać dopiero za jakieś pięć miliardów lat). Mimo tej niepewności można oczywiście zakładać, że kosmos w zasadzie jest taki, jak oczekujemy, i że nie zmienia swojego zachowania radykalnie z dnia na dzień oraz że jego prawa obowiązują wszędzie. Jest tylko ten problem, że bardzo niewiele tych praw znamy, a te, które znamy, są zawsze skore do sprawiania nam niespodzianek. Czy powinniśmy więc wylewać dziecko z kąpielą i wszystko odwracać na lewą stronę? To jest droga „niezależnych myślicieli". Zwracają się oni do absolutnych korzeni, niekiedy do czasów sprzed Big Bang (prawybuchu), o ile w ogóle uznają tę hipotezę; wątpią we wszystko i zaczynają od nowa. Wskutek tego trudno jest obalić ich poglądy konwencjonalną argumentacją, co przyznaje Patrick Moore w swojej książce. Komu więc powinno się ostatecznie zawierzyć? „Aprobowanym" ekspertom? To by oznaczało, że: - księżyce Marsa są sztucznymi tworami, jak uważał czołowy astronom rosyjski dr Josif Szkłowski; - tradycyjna biologia i genetyka nadaje się do wyrzucenia,jak sądził naczelny biolog sowiecki Trofim Denisowicz Łysenko (jego mętne idee o dziedziczeniu i przemianie gatunków zdominowały rosyjską biologię od lat trzydziestych aż do upadku Chruszczowa w 1964 r. i powodowały jedną katastrofę w rolnictwie ZSRR po drugiej, cofając tę gałąź gospodarki Kraju Rad o wiele lat), albo - że reakcja syntezy jądrowej przebiegająca wewnątrz Słońca da się przeprowadzić na domowej kuchence (aby przytoczyć kolejny blamaż, tym razem z zachodu). Takie i inne wpadki nauki równoważy ogromna góra odkryć, które także w praktyce zdały pomyślnie egzamin, od wielokrążka po tranzystor... A jak przedstawia się sprawa genialnej intuicji laików? Oczywiście, niewiele argumentów można przytoczyć na poparcie tezy, że Ziemia ma kształt krążka; mało również prawdopodobne, aby zdały się na coś przekłady dzieł Szekspira na język „wenusjański" i „plutoński", którymi służy niejaki Mr. Bernard Byron z Romford w Anglii. Z innej strony jednak trzeba wziąć pod uwagę, że: - laik, nauczyciel gimnazjalny Georg Friedrich Grotefend, zdołał odcyfrować pismo klinowe, nad którym próżno się biedziły całe legiony fachowców; - amator Hapgood odkrył dryf kontynentów, a dyletant Boucher de Perthes kulturę paleolitu. Z takich przypadków także można zestawić imponującą listę, na której czele prawdopodobnie znalazłby się okazowy niefachowiec, odkrywca Troi, niemiecki kupiec Heinrich Schliemann. A więc pat? Tylko wtedy, gdy koniecznie będziemy się upierali przy noszeniu klapek na oczach. Jest faktem (w tym kontekście to słowo wydaje się nie na miejscu), że nie rozumiemy powstania wszechświata ani życia, istoty czasu, natury grawitacji, zachowania cząstek elementarnych, a nawet przebiegu naszej własnej historii. Gdziekolwiek zaczniemy zdecydowane poszukiwania, tam w ostatecznym rezultacie natrafimy na księgę o siedmiu pieczęciach. Wprawdzie wątpić należy, aby „niezależni myśliciele" zazwyczaj głębiej wnikali w tajemnicę wszechrzeczy niż badacze w białych kitlach laboratoryjnych i matematycy za klawiaturami komputerów, powinniśmy się jednak wystrzegać utożsamiania tego, co fantastyczne, z tym, co absurdalne. Wszyscy wiemy, jak absurdalna wydawała się przez setki lat myśl, że Słońce mogłoby nie krążyć wokół Ziemi, i jakim uznaniem równie długo cieszył się model wszechświata -ogromnego mechanizmu zegarowego. Obie te postawy były logiczne, zrozumiałe, zgodne z wszelkimi obserwacjami - jednak błędne. Ten dobrze znany dylemat także w naukowym świecie skłania do poszukiwań możliwego rozwiązania. Filozof nauki Paul K. Feyerabend - jeden z najradykalniejszych krytyków swego dawnego nauczyciela Karla Poppera - opracował „dadaistyczny" model teorii poznania. Wyróżnia on z urzekającą prostotą dwie metody postępowania: z jednej strony poprawną z punktu widzenia logiki, a z drugiej użyteczną. Na pytanie o „prawidłową" metodologię badań naukowych rezultat swoich przemyśleń wyraził on następującymi słowami: „Anything goes". Taki sposób patrzenia na sprawy wniósł do chłodnej, abstrakcyjnej nauki humanistyczną wizję świata, jeszcze przed zasadą nieoznaczoności i paradoksem obserwatora. „Nie istnieje nauka sama w sobie", takie przekonanie wyrażał uczony, „jest ona tylko jednym z aspektów całościowej rzeczywistości człowieka". Chciałoby się rzec, wielkie słowa, wypowiedziane z całym spokojem. „Całościowa rzeczywistość" zawsze nawiedzała umysły myślicieli, poetów i filozofów. Naukowcom się wydawało - zwłaszcza w XIX w. - że jest ona już bliska na wyciągnięcie ręki, ale w XX w. przekonali się, że to niemożliwe. Tego gorzkiego wniosku wielu nie jest w stanie zaakceptować. Thomas S. Kuhn, teoretyk nauki, wyraził to krótko i zwięźle: „Przeciwnicy nowych paradygmatów nie dają się przekonać, tylko wymierają". Dziś już w większym czy mniejszym stopniu oni wymarli. Oprócz dziwacznej tezy nowej fizyki, że to, czego się nie obserwuje, de facto nie istnieje, uznawane są dalsze subiektywne komponenty jako części składowe dalszego rozwoju nauki. Tak więc elementy społeczne, psychologiczne, etniczne, ekonomiczne, religijne, społeczne i irracjonalne zawiera nawet hipoteza dotycząca częstości występowania antymaterii we wszechświecie. Akceptacja tego wniosku przyczynia się wprawdzie do zasypania przepaści dzielącej nauki humanistyczne od ścisłych, nie sprawia jednak, by „całościowa rzeczywistość" stała się bardziej uchwytna. Kto ją zaatakuje środkami materialnymi, temu też zapewne odsłoni swój aspekt materialny, będący tylko skromnym wycinkiem nie zbadanej całości. Jest całkiem oczywiste, że istnieje o wiele większa rzeczywistość niematerialna, która wykracza również poza klasyczną dziedzinę energetyczną fal materii, spektrum elektromagnetycznego i wszelkich innych rodzajów promieniowania. Trzeba się tylko do niej zbliżyć... O ile przyrodoznawstwo z godnym podziwu samozaparciem stara się przeskoczyć swój własny materialistyczny cień i taśmowo produkuje modele kosmologiczne o metafizycznomistycznej niejasności (później bliżej je poznamy), o tyle ezoteryczne rozumienie świata od dawna nie wymagało kurczowej ekwilibrystyki mózgu ani intelektualnej auto kastracji. Dla mędrców wschodu i zachodu kosmos nigdy nie był ogromnym zegarem, ale raczej wszechogarniającą myślą. Prawie nie zmagali się oni z problematyką alternatywy albo-albo, nie dręczyły ich wątpliwości w sens bytu, jakkolwiek okrutny i krwawy miałby on być, i nie obawiali się ani ostatecznego „końca" po zagładzie materialnej powłoki, ani owego bezgranicznego opuszczenia Homo sapiens w bezgranicznym i bezgranicznie wrogim wszechświecie, co niekiedy odczuwają przyrodoznawcy. Dlaczego mamy czuć się samotni, drżeć z lęku przed spotkaniem z wielką Nicością, przeżywać zwątpienie na myśl o bestialstwie ludzkości czy popadać w rezygnację z powodu braku odpowiedzi na „ostateczne pytanie", skoro przecież wszystko to musi być przyporządkowane tylko jednej sferze naszej egzystencji? Sferze materialnej, w którą zazwyczaj jesteśmy tak bardzo uwikłani, że nie możemy poznać niczego, co leżałoby poza jej ciasnymi granicami. Nie dość na tym, społeczeństwo kształtuje w nas, przez wychowanie do „praktycznego życia", „zdrowy rozsądek" (jakikolwiek miałby być jego ostateczny rezultat, włącznie z hołubieniem przestępców i szaleństwem rasizmu), abyśmy odwracali od tego wzrok. Złośliwy dowcip na temat psychoterapii: „Psychiatra stara się doprowadzić pacjenta do stanu, w którym przestaje dostrzegać to, co jest". W odniesieniu do ezoterycznej wizji świata większość ludzi (szczególnie „oświeconych") jest takimi pacjentami. A przecież jest dostatecznie wiele do zobaczenia, jeśli mamy odwagę. Większość tych spraw niesie o wiele więcej sensu i pociechy niż lodowaty bezsens świata materialnego i materialistycznego z jego tak zwanym rozsądkiem i przewidywalnym końcem...