Kategoria

Homo Sapiens, strona 58


maj 06 2009 WŁAŚCIWY MĘŻCZYZNA I WŁAŚCIWA KOBIETA...
Komentarze: 0

Do pewnej pary, która się nie mogła zdecydować.    Mam dla Was taką opowieść: Ktoś usłyszał, że pięknie jest jeździć samochodem, zwłaszcza tylko we dwoje i gdy nikogo już zabrać nie można. Postanawia najpierw obejrzeć rozmaite modele i dlatego odwiedza różne salony samochodowe, przygląda się ofertom, sprawdza ich szczegóły. Można, co prawda, jeśli się chce, jeździć każdym modelem, ale każdemu da się wytknąć to czy owo. I dlatego ten ktoś decyduje się na razie poczekać jeszcze rok. W następnym roku robi tak samo, i tak samo w trzecim i w czwartym. Wziął nawet dłuższy urlop, żeby przestudiować również oferty w innych krajach. Jednak przez wszystkie te lata chodził nadal pieszo. Nagle poczuł, że ma tego dość. Teraz musiał koniecznie mieć jakiś samochód, nawet nie najnowszy i nie najlepszy. Tak mu było spieszno, że chciał przebiec skrzyżowanie na czerwonym świetle. Ciężarówka próbowała jeszcze zahamować, ale było już za późno: Przejechała go na śmierć. PS Rzadko można znaleźć właściwego mężczyznę i właściwą kobietę. Dobry mężczyzna i dobra kobieta zazwyczaj wystarczą. Jak możesz znaleźć męża? Szanuj mężczyzn, a on Ciebie znajdzie.

hjdbienek : :
maj 05 2009 Kompletne szaleństwo!
Komentarze: 0

Ależ skąd. Sarfatti i Sirag nie widzą w tych dziwacznościach powodu do zdenerwowania. Nie traktują ich ani jako złudzenie zmysłów, ani jako interwencje sił pozaziemskich, ale jako wiązkę logicznych dowodów na Bella zwrotne oddziaływanie subkwantowe niezależne od czasu i miejsca. Powinniśmy jednak jeszcze kontynuować jedno rozumowanie. Chodzi o kwestię możliwego punktu końcowego procesu zrastania się człowieka i kosmosu, który uruchomiła ewolucja, który stara się obliczyć nauka, a któremu naprzeciw wychodzi wiedza ezoteryczna. Czy mogą istnieć jeszcze wyższe szczeble ponad najwyższą ze znanych form inicjacji? Albo też jak wysoko można się wznieść? Jeśli nawet na nas robi niezwykłe wrażenie to, czego się dowiadujemy o ezoterykach i magach, może to być tylko wierzchołek góry lodowej. Wiedza ezoteryczna sugeruje istnienie tej góry, jednak nie przekazuje wielu zrozumiałych informacji na jej temat. Podobnie jak na temat tego, jak należy sobie wyobrażać „ostatni szczebel inicjacji" (o ile w ogóle można to sobie wyobrazić). Czy nauka mogłaby tu dostarczyć jakichś wskazówek, choćby niechcący? Byłoby to możliwe do pomyślenia. Zrekapitulujmy krótko, jakie wrażenie wywierają na nas istoty ezoteryczne, które muszą być umiejscowione na jednym z najwyższych szczebli hierarchii ezoterycznej. Są niczym duchy, dla których, jak się zdaje, nie istnieje przestrzeń, czas ani przeszkody materialne. Przenoszą się z przyszłości w teraźniejszość, i na odwrót, materializują się, gdzie chcą, nie może ich zatrzymać żadne więzienie ani zranić żadna broń. Czy takie zdolności można by było zdefiniować także naukowo? Oczywiście. My jesteśmy istotami trójwymiarowymi, dla których obowiązuje tu i teraz, dzisiaj i wczoraj. Mury mogą nas zatrzymać. Wędrujemy z jednej miejscowości do drugiej, przebywając pewną drogę. Zakrzywienia przestrzeni, wymiary ente i inne istotne cechy naszego wszechświata są niedostępne naszemu oglądowi (jako „tłumacza" potrzebujemy matematyki). Nasze mózgi są organami redukcyjnymi, które transformują misterium stworzenia do jedynie trzech wymiarów. Co jednak byłoby w zasięgu możliwości takiej formy życia, której ojczyzną jest czwarty wymiar albo która przyswoiła go sobie drogą rozwoju? Wszystko. Pójdźmy przez moment w przeciwnym kierunku, a stanie się jasne, do czego zmierzamy. Istnieje powieść wielowymiarowa, w której jako autor występuje „stary kwadrat". Powieść ta nosi tytuł Flatland. Narrator jest istotą dwuwymiarową. Opowiada on najpierw o swoim dwuwymiarowym świecie ojczystym, a potem o podróży do krainy czarów trzeciego wymiaru, ojczyzny kuli, która we Flatlandzie posiada magiczne właściwości. Dlaczego tak jest, to oczywiste. Gdyby ktoś chciał zamknąć istotę dwuwymiarową, to wystarczyłoby zakreślić wokół niej linię (koło, kwadrat itd.) i już nie mogłaby ona wyjść. Nas nie można w ten sposób unieruchomić, bo my możemy po prostu przekroczyć linię - właśnie przez trzeci wymiar. Ta zwyczajna czynność wydaje się egzotyczna, kiedy się ją w ten sposób opisuje. Naturalnie, w rzeczywistości ta powieść nie pochodzi wcale spod pióra starego kwadratu, bo życie bez trzeciego wymiaru raczej nie mogłoby istnieć (pamiętajmy, że nawet tak płaskie istoty jak flądry nie są jeszcze wcale dwuwymiarowe). Autorem powieści Flatland jest Edwin A. Abbott (1838 - 1926), były dyrektor City School of London. Choć pod jego nazwiskiem ukazało się przeszło czterdzieści dzieł o klasycznej literaturze i religii, dziś jest znany przede wszystkim dzięki tej małej wielowymiarowej książeczce z 1884 r. Wyciągi z niej przedrukowano nawet w „Teubners mathematischphysikalischer Bibliothek". Wersją Flatlandu dla generacji komputerów była powieść science fiction, która kilka lat temu przebojem zdobyła listy bestsellerów w USA, pod tytułem Planiversum. Jest w niej mowa o matematykach opracowujących komputerowy model dwuwymiarowego wszechświata. Nagle jedna z symulowanych istot żywych zaczyna żyć własnym życiem na ekranie komputera. Nastąpiło połączenie „programu dwuwymiarowego świata" z rzeczywistym światem dwóch wymiarów. Autor powieści, Alexander K. Dewdney, jest wysoko wykwalifikowanym informatykiem, który zachęcił kolegów z innych dyscyplin wiedzy do wzięcia udziału w jego zabawie myślowej. W ten sposób powstała powieść osadzona w naukowo przemyślanych realiach dwuwymiarowego wszechświata. Jest w niej dwuwymiarowa technika, fizyka, biologia, chemia, a nawet dwuwymiarowa codzienność. Jakie wrażenie musiałby wywierać nasz świat na przedstawicielach dwuwymiarowej cywilizacji, gdyby doszło do nawiązania kontaktu? Magiczne. Mało tego, niepojęte. Mówiąc o dualizmie falowo-korpuskularnym stwierdziłem, że to tak, jakby coś było jednocześnie okrągłe i kanciaste. Każmy teraz naszym dwuwymiarowym przyjaciołom via komputer, aby sobie wyobrazili coś, co jest jednocześnie okrągłe i kanciaste. W ich dwóch wymiarach to niemożliwość. Jednak nie dla nas. Walec jest okrągły, kiedy wziąć pod uwagę ścianki zakrzywione, a kanciasty, kiedy patrzymy na niego z boku po ustawieniu go pionowo. To raczej proste. Ale dwuwymiarowa istota nie może postawić takiego walca w trzecim wymiarze, obracać go ani odwracać. Podobnie my nie jesteśmy w stanie nic zrobić w czwartym wymiarze z tym czymś, co się nam raz przedstawia jako cząstka, a raz jako fala, zależnie od tego, jak to obserwujemy. Nasi dwuwymiarowi rozmówcy podlegają podobnym ograniczeniom, bo walec zależnie od rzutowania w ich dwuwymiarowym świecie przyjmie zawsze postać albo prostokąta, albo koła czy elipsy, nigdy jednak obu naraz, czym jest walec w trzecim wymiarze jako bryła. Także my możemy przedstawiać obiekty czterowymiarowe. Znany jest tak zwany Tesserakt, czterowymiarowa hiperkostka. Jednak czy się ją rysuje, czy przedstawia jako model, więcej niż trzech wymiarów nie da się uzyskać. Oryginalne opowiadanie science fiction Roberta A. Heinleina And he Built a Crooked House, o architekcie, co zbudował dom zgodnie z prawami hiperkostki, który po zbudowaniu jest wszędzie i nigdzie zarazem, bawi wprawdzie czytelnika, ale nigdy nie stanie się rzeczywistością. Doskonale; ale czy czwarty wymiar nie jest przypadkiem tylko metafizyczną metaforą albo czasem absolutnym, jak się niekiedy argumentuje, fałszywie interpretując teorię względności? Niekoniecznie. Dla istoty dwuwymiarowej nasz trzeci wymiar także byłby dostępny rozumowi eniu tylko przez analogię. Jak mógłby dwuwymiarowy matematyk wpaść na trop rzeczywistości trzeciego wymiaru? Przez potęgowanie. Pierwszy wymiar to punkt. W drugim trzeba mu nadać rozciągłość, a więc go spotęgować przez drugi wymiar długości, aby mógł się stać kołem, kwadratem czy jakąś inną figurą geometryczną. Koło z kolei stanie się bryłą po podniesieniu do następnej w kolejności potęgi trzeciego wymiaru. I już mamy kulę. A co potem? Podnieśmy coś do potęgi czwartego wymiaru. W słynnej powieści science fiction Marka Cliftona Star bright hiperkostka Tesserakt służy jako duchowy wehikuł do uzyskania paranormalnych (ezoterycznych) zdolności, włącznie z przenoszeniem się w przestrzeni i czasie. Jako plan do budowy realnego domu może nie zdaje egzaminu, ale jako środek medytacji (mandala) - kto wie? W Star bright hiperkostka jest stosowana w takim charakterze i daje magiczne efekty. W każdym razie ta droga nie jest całkiem wolna od ezoterycznych akcentów. Pozostaje ostatnia przeszkoda. Pytanie, czy cała ta teoria ma jakiekolwiek znaczenie praktyczne. Bez niego istoty czterowymiarowe musiałyby pozostać taką samą abstrakcją jak (tylko matematycznie) podniesiona do potęgi czwartego wymiaru przestrzeń albo zakrzywienie czasoprzestrzeni. Cóż więc musiałoby zwrócić uwagę dwuwymiarowego matematyka, który by płasko i skromnie prowadził swoje badania, nie wiedząc, że robi to na powierzchni kuli? Stwierdziłby on ku swemu przykremu zaskoczeniu, że coś się nie zgadza z pewnikami euklidesowej geometrii (o ile są mu znane). Suma kątów trójkąta, rysowanego na powierzchni wspomnianej kuli, byłaby za duża. To rezultat zakrzywienia, które musi pozostać niepojęte dla dwuwymiarowego matematyka, jeśli nawet nauczy się je obliczać. A w naszym trójwymiarowym świecie? Czy możemy zaobserwować i zmierzyć coś porównywalnego z tym, co byłoby nie tylko matematyczną abstrakcją, ale namacalnym faktem? Oczywiście. Także dla nas suma kątów byłaby większa, gdyby tylko rozpiąć trójkąt w przestrzeni kosmicznej. Poprzestaniemy na tym. Niech z tymi dziwacznymi zjawiskami - które wskazują na istnienie czterowymiarowych uskoków geometrii czasoprzestrzeni i dają się konkretnie obserwować i mierzyć szczególnie w dziedzinie supergrawitacji, soczewek grawitacji i innych podobnie egzotycznych spraw - zmagają się astrofizycy, co też robią z zaciekłością. Decydujące znaczenie ma zapewne jeden czynnik: istnieją wyższe płaszczyzny, na temat natury których można mieć różne zdania. Co może się na nich rozgrywać, czy można do nich jakoś dotrzeć, świadomie czy nieświadomie, i czy mogą być ojczyzną widmowych istot (czwartego wymiaru) - to inna sprawa. Istnieją pewne poszlaki, a ich ocena musi pozostać domeną każdego z osobna. Przez ten próg nauka nie jest w stanie się przebić. Także my powinniśmy się oprzeć pokusie nazbyt śmiałych spekulacji. Elementy kosmicznoezoterycznego puzzla leżą przed nami. Jaką mozaikę się z nich ułoży, to znowu sprawa prywatna. Niewątpliwie jest wiele możliwych mozaik, co całkiem się zgadza z duchem ezoteryki i fizyki kwantowej. Jak powiedział fizyk i autor science fiction Arthur C. Clarke: „Najnowocześniejszej nauki nie da się odróżnić od magii". Jak się zdaje, już dziś nie można odróżnić magii od nauki. Gdzie bowiem należy szukać różnicy między zjawiskiem tunelowym elektronów, które nurkują przez imaginacyjny czwarty wymiar i bezczasowo przeskakują z miejsca na miejsce, nie przebywając drogi (znowu całkiem konkretny proces), a zniknięciem markiza C.S. z zamkniętego pokoju na oczach świadków (co się zdarzyło 29 lipca 1928 r. na zamku Millesimo) albo brazylijskiego kupca Carlo Mirabelli (1889 - 1951), który również opuścił zapieczętowane pomieszczenie, mimo że nawet był skrępowany? Podobnie jak nasze widmowe elektrony, markiz i Mirabelli pojawili się w innym miejscu. Carlos Mirabelli dokonywał licznych takich „przeskoków w przestrzeni", przeważnie w biały dzień i nieraz na odległość kilkudziesięciu kilometrów. Naukowcy kontrolowali go, przeprowadzali obserwacje - i stali przed zagadką. Mury, zamki, plomby na drzwiach i oknach w każdym razie nie stanowiły w tym przeszkody. W podobnie małym stopniu dwuwymiarowe więzienie (np. koło) może zatrzymać istotę trójwymiarową, ponieważ może je ona po prostu przekroczyć. Na ile trafne są te porównania, tego nie wiemy. Być może ludziom przytrafiają się przeżycia czterowymiarowe, które wykraczają poza ograniczenia tu i teraz, wczoraj, dzisiaj i jutro, a może wszystko jest całkiem inaczej. Może, może, może... Z tym „może" na ustach przejdziemy do zakończenia. Obserwowaliśmy wiedzę ezoteryczną pod różnymi kątami i wydobyliśmy na światło dzienne sprawy fascynujące. Naturalnie nie wszystko, jednak trudno było tego oczekiwać. Podobnie jak wielowarstwowi i różnorodni są ludzie kroczący śladem wiedzy ezoterycznej, aby zrozumieć to, czego nie ma w podręcznikach szkolnych i/lub wzbogacić swój byt przez tę wiedzę, tak wielowarstwowa jest też sama wiedza ezoteryczna. Niejednego musiało więc zabraknąć, nie zabrakło natomiast - mam nadzieję - nici przewodniej. Próba, którą tu podjęliśmy, miała służyć inwentaryzacji tych zjawisk, których nie można tak po prostu zmierzyć, zważyć, zaklasyfikować i racjonalnie wyjaśnić, a które mimo to są ważne w życiu wielu ludzi. Już choćby z tego powodu nie wolno ich lekceważyć. Podobnie jak osób nimi zainteresowanych. Niech więc ostatnie słowo należy do Nielsa Bohra. Ten wybitny uczony, który tak mocno wierzył w komplementarność wszystkiego, że zaprojektował dla siebie herb, którego centralnym motywem były symbole jin i jang, powiedział: „Głęboka prawda to takie stwierdzenie, którego przeciwieństwo jest również głęboką prawdą".

hjdbienek : :
maj 04 2009 Krótki tymczasowy bilans
Komentarze: 0

Fizyka powiada: wszędzie i w każdym czasie istnieje świadomość, a psychologia dodaje: tu i teraz jest tylko naszym odczuciem, ponieważ od dziecka zostaliśmy tak wychowani (przez pranie mózgu w celu uzyskania „zdrowego rozsądku"). Nasuwa się wniosek odwrotny, że techniki ezoteryczne cofają ten efekt wychowania - i już nasz duch dostaje skrzydeł. Ten wgląd wyda się nam znajomy. Jak jednak przedstawia się sprawa innej strony (mam na myśli wykorzystanie w praktyce)? Dr Jack Sarfatti, przewodniczący Grupy Badań Fizyki i Świadomości, opuścił już płaszczyznę teoretyczną (w tym przypadku chyba również filozoficzną) i pracuje nad systemem informacyjnym szybszym od światła na bazie tego wszystkiego, co właśnie poznaliśmy (zgłoszenie pantentowe USA nr 071165 z 12 V 1978). Inni wynalazcy podobno starają się opracowywać podobne konstrukcje, gdy tymczasem Rosja według słów zachowującego anonimowość naukowca z dziedziny fizyki jądrowej podobno już eksploatuje takie urządzenie. No cóż. W każdym razie okazuje się, że istnieją jeszcze inne paranormalnoezoteryczne patenty oprócz patentu Karela Drbala na energię piramidy nr 93304. Kolejny patent ezoteryczny jest zresztą jeszcze w przygotowaniu. Rosyjski naukowiec Gienadij Siergiejew opracowuje obecnie przyrząd do psychometrii przedmiotów, przypominający „retrospektyw" z klasycznej powieści science fiction Kurta Lasswitza Auf zwei Planeten. Tu podamy małe wyjaśnienie: pojęcie psychometrii zostało ukute w XIX w. przez profesora Rhodesa Buchanana, który w badaniach statystycznych dowiódł, że bardzo wiele ludzi identyfikuje materiały przez dotykanie (także pod przykryciem), czyta treść zapieczętowanych listów i może określić sytuację autora (więcej o tym w mojej książce. Niewytlumaczalne zjawiska). Krótko mówiąc, przy odpowiednim treningu prawie każdy może odbierać informacje dotyczące przeszłości Ziemi, przedmiotów itd. Gurdżijew mówił w związku z tym o „zbiornikach wiedzy" (świętych miejscach, starych lub sakralnych, i innych obiektach), z których można ją świadomie czerpać. On sam podaje, że w ten sposób doszedł do głębokich odkryć, między nimi „prawa trzech i siedmiu". Wracajmy do „nadświetlnego telefonu". Carl Sagan w każdym razie wyraził się o projekcie Sarfattiego pozytywnie, choć z lekką ironią. Całe to zamieszanie niewiele pewnie obeszło tego ostatniego, ponieważ, jak się zdaje, ma on skłonność do egzotycznych koncepcji (zastanawiał się np. nad zdarzeniami kwantowymi, jakie mogą mieć miejsce w czasie akcji gięcia łyżek na odległość przez Uri Gelera; hasło: tachyonic link - powiązanie tachioniczne). Sarfatti wątpi, aby Rosjanie mieli system telekomunikacji nadświetlnej. Jednak spodziewa się tego po cywilizacjach pozaziemskich. Na uwagę Sagana, że takie próby kontaktu z istotami pozaziemskimi są „skazane na niepowodzenie", Jack Sarfatti odpowiedział, iż próby Carla Sagana i jego współpracowników nawiązania kontaktu z kosmitami przez radio są przejawem „szowinizmu elektromagnetycznego". To oryginalny spór uczonych, ożywczy w porównaniu ze śmiertelnie poważnymi dyskusjami, do których jesteśmy przyzwyczajeni w innych przypadkach. Co ciekawe, również korzenie naukowych hipotez, koncepcji i w ostatecznym rezultacie praktycznych prób zastosowań podejmowanych przez Jacka Sarfattiego mają nie całkiem codzienną naturę. Można by je nazwać mistycznymi. Aby to zrozumieć, musimy poznać do końca jego wnioski w związku z nowym pojmowaniem świata przez fizykę kwantową. Są one doprawdy równie komiczne jak skrajne. Postulował on, że poniżej płaszczyzny czasoprzestrzeni wszechświata, postrzeganego przez nas, znajduje się (na co miał nadzieję Einstein, co zakładał Bohm, a co odkryli Bell i Aspect) subkwantowy świat jednostek informacji. Można im nadać różne nazwy: kwanty informacji, mikrointeligencje itd. Stanowią one hardware wszechświata. Software stanowi „kosmiczny kit". Jeśli Sarfatti ma rację - a wszystko na to wskazuje - to informacja przenika wszystko i jest ukrytym parametrem narzucającym piance kwantowej program, który scala znany nam wszechświat i określa stałe przyrody. Jeśli rozważyć cechującą cząstki elementarne podstawową potrzebę tworzenia wzorów, to myśl o „kosmicznym programowaniu" brzmi przekonująco (pamiętajmy: my też jesteśmy „wzorami", „odciskiem" wszechświata, manifestacją niepojętego stworzenia...). Cytat z Sarfattiego: „Według twierdzenia Bella inteligencja (informacja) musi w systemie występować wszędzie, jeśli gdzieś w nim jest reprezentowana". Tak więc cały wszechświat, każda cząstka, ma swój udział w informacji. Koło się zamknęło. Najwidoczniej duch poszczególnych ludzi może w określonych warunkach (techniki ezoteryczne, przeżycie „Eureka!", wzburzenie...) „dostroić się" do tego kosmicznego systemu informacyjnego i operacyjnego (hasło: channeling) świadomie albo nieświadomie. Równie dobrze może dochodzić do wzajemnych oddziaływań bez bezpośredniego udziału człowieka (hasło: parapsychologia). Róg obfitości wiedzy ezoterycznej jest wprost niewyczerpany. Wróćmy do Sarfattiego. Jak sam opowiada, jego zainteresowania naukowe zostały zbudzone już za młodu serią tajemniczych telefonów. Ktoś (albo coś) z drugiej strony przewodu twierdził, że jest „pozaziemskim komputerem" i w różowych kolorach malował intelektualne radości studiów nad fizyką. Jack Sarfatti do dziś nie umie wyjaśnić tych telefonów. Wciąż jeszcze się waha, czy głos w słuchawce należał do jakiegoś żartownisia, istoty pozaziemskiej, komputera kosmicznego czy agenta CIA. W każdym razie nie jemu jednemu zdarzyło się coś takiego, jeśli dać wiarę własnym relacjom danej osoby. Amerykański pisarz Morgan Robertson nigdy nie przestał twierdzić, że przy pisaniu opowiadania Fu tility, później nazwanego The Wreck of the Titan (stanowiącego najsłynniejszą pisemną przepowiednię wszystkich czasów), pomagał mu astralny współautor. Neurolog dr Andrija Puharich informuje, że w czasie zakrojonych na wielką skalę badań nad Uri Gellerem (które doprowadziły do napisania książki Uri) odbierał stale przesłania od rzekomo pozaziemskiej istoty mówiącej głosem podobnym do komputerowego. Amerykański pisarz John A. Keel wylicza w swoich książkach aur Haunted Planet oraz The Mothman Prophecies setki świadków, którzy na przestrzeni trzydziestu lat otrzymywali podobnie zagadkowe telefony, a wśród nich ponure napomnienie: „Obudźcie się, wy tam na dole!" Nie można zresztą powiedzieć, aby robiło to szczególne wrażenie; skoro istnieje tak wielu anonimowych rozmówców telefonicznych, którzy się wyspecjalizowali w treściach seksualnych, dlaczego nie mieliby być również tacy, którzy mają fioła na punkcie mistyki i istot pozaziemskich? To całkiem możliwe, jednak kryje się za tym coś więcej. Doświadczenia doktora Puharicha wykraczają bowiem poza wspomniane przesłania. W czasie roboczej sesji neurologa z pewnym Hindusem nazwiskiem Vinod ten ostatni zaczął nagle przemawiać innym głosem. Posługujący się nim z angielskim akcentem egzotyczny mówca oświadczył, że jest członkiem „dziewięciu zasad i sił". Choć było to dziwne zdarzenie, dr Puharich odłożyłby zapewne próbę komunikacji ze strony owych „nadludzkich inteligencji" ad acta, gdyby nie spotkał w Meksyku rodziny lekarza, która miała dobre kontakty z „dziewięcioma zasadami i siłami". Sednem sprawy przy tym jest fakt, że przekazywane przez tę rodzinę informacje były dokładnie dalszym ciągiem obecnej wiadomości dla doktora Puharicha, przesłanej via doktor Vinod. W 1971 r. dr Puharich otrzymał telefoniczną wiadomość, że jego znajomy, brazylijski uzdrawiacz, poniósł śmierć w wypadku; nastąpiło to kwadrans przedtem, zanim ów senor Arigó zginął w swoim samochodzie. Nawet otwarci naukowcy i rzecznicy najśmielszych teorii niewiele tu mogą wymyślić. Jack Sarfatti na przykład jeszcze najbardziej skłania się ku temu, by przypisać telefony od jego kosmicznego komputera pewnemu rodzajowi wstecznej przyczynowości, jaką już zarysował w koncepcji tachyonic linko. W jego obrazie łączy się wszystko harmonijnie, aczkolwiek dziwacznie: wszechświat jako mega-mega-megakomputer i wydarzenia subkwantowe jako mikro-mikro-mikrostruktury półprzewodnikowe wygodnie ułożone w nieskończonym oceanie informacji. Jasne, że zgłębianie jej pochodzenia musi pozostać zastrzeżone dla teologów i filozofów. Do tej samej dziedziny należy także jego patent nadświetlny nr 071165. Uosabia on pozazmysłowe prądy mózgu w taki sposób, w jaki komputer odzwierciedla czy też ma odzwierciedlać logiczną aktywność mózgu. A więc do tego już doszło, że komputery przejęły władzę nawet w kosmosie i w jądrze atomu. Bez obawy, pojęcie „komputera" jest tylko analogią, która wskazuje na prawidłowości, nie zaś na mechaniczne procesy. Tych bowiem się nie znajdzie ani w komputerach ostatniej generacji - które zaczynają już prezentować coś w rodzaju „natury Buddy" - ani w nowoczesnej kosmogonii. Natomiast co można łatwo znaleźć, to ezoteryczny pierwiastek w fizyce i fizyczny pierwiastek w wiedzy ezoterycznej - i ukrytą jedność obu. Rozciągający się bez końca przez przestrzeń i czas ocean informacji pełen bezczasowych powiązań mógłby być tą jednością. Jednością, w której my (jako ukryty parametr) mamy decydujący udział. Budujący obrazek, przedstawiający wiedzę ezoteryczną i naukę jako pogodzonych ze sobą, dawniej wrogich braci. A przy tym zawsze istniały wspólne punkty, których wystarczyło tylko poszukać; z czym też od razu wiązały się problemy. Nawet nauki przyrodnicze z wahaniem zrastają się w integrujące całościowe struktury (np. biofizyka, nowa dyscyplina naukowa, która prawie z miejsca wydała rewolucyjne odkrycia na temat powstania życia, natury raka i wielu innych zagadnień). O ileż bardziej problematyczna musi oczywiście być np. synteza fizyki, parapsychologii i jogi kundalini. Spróbujmy tego jednak dokonać na przykładzie. Istnieje zjawisko spontanicznego samospalenia (Spontaneous Human Combustion, SHC). Tutaj powiemy tylko tyle: Wciąż się zdarza, że ludzie nagle stają bez przyczyny w płomieniach, które ich trawią w niepojęty sposób na popiół, pozostawiając przy tym nienaruszone wszystko wokół (czasem nawet ich własne ubranie nie ulega zniszczeniu). Procesy te są fizycznie niewytłumaczalne. A teraz przejdźmy do naszej - czysto teoretycznej - hipotezy, która jest możliwa tylko pod warunkiem połączenia fizyki z wiedzą ezoteryczną. Jakie podstawy miałaby teoria głosząca, że dochodzi z nieznanych powodów do wybuchu energii czakranów, która błyskawicznie spopiela dane osoby? No dobrze, a jak miałoby się to odbywać z punktu widzenia nauk przyrodniczych? Na pograniczu nowej fizyki, tam gdzie względność spotyka się z fizyką kwantową, napotykamy dziwną „energię próżni". Na podstawie obliczeń, którymi nie będziemy się męczyć, teoria kwantowa kojarzy z nieobecnością materii nie - jak nakazywałby rozsądek - zero, ale dużą pozytywną wartość, W na jednostkę objętości. Kontrowersyjny i znany fizyk Richard Feynman, jeden z twórców elektrodynamiki kwantowej, obliczył masę ekwiwalentną na jednostkę objętości. Wyszło mu około dwóch miliardów ton na centymetr sześcienny. Masa ta, przemieniona według genialnego wzoru Einsteina E = mc2, dostarczałaby dość energii, aby doprowadzić do wrzenia wszystkie morza naszej planety. I to, zauważmy, tylko w jednym centymetrze sześciennym. Był to, podkreślam, tylko przykład. Nikt nie reprezentuje tezy, że SHC jest energią czakranów wybuchającą z próżni. Zamiast tego chcemy apelować o „myślenie oboczne", jak to się nazywa w psychologii, myślenie „w poprzek systemu", w celu wkroczenia na nowe drogi. To właśnie tu robimy. Powstaje oto równie nowy jak - z punktu widzenia wiedzy ezoterycznej - stary obraz bytu, według zasady „Jak w górze, tak na dole", gdzie jedno zawiera się w drugim i na odwrót. W obrazie tym jest miejsce dla astrologii, radiestezji, channelingu, mocy piramidy, wiadomości z zaświatów, reinkarnacji, duchów opiekuńczych i wielu innych spraw. Właściwie dla wszystkiego. Nie ma konkurencji. Nauka nie „kasuje" wiedzy ezoterycznej - ani na odwrót. Dlaczego miałoby tak być? Części, które mają swoje miejsce, nie muszą go bronić kosztem innych. W gruncie rzeczy sprawa jest jasna. A więc krąg się zamknął. Mistyczne fakty zmusiły naukę do wypadu na dziwaczne nowe terytoria tylko po to, by stwierdzić, że dla innych wcale nie były one takie nowe. Tylko że tamci nie przemawiali językiem równań i abstrakcyjnych symboli, to cała różnica. „Temat rozmowy" naukowców i ezoteryków jest jednak ten sam: człowiek i kosmos, duch i materia, świat niematerialny... Synchroniczność, „kosmiczny kit", świadomość światowa - różne nazwy na określenie tego samego? Być może. Niektórzy naukowcy powiedzieliby nawet: bardzo prawdopodobne. W końcu eksperymenty jednoznacznie pokazują hardware (fale/cząstki, kwanty informacji) i software wszechświata (program, sama informacja, plan uniwersalny). Takie eksperymenty co prawda, w których ma jeszcze coś do powiedzenia także świadomość obserwatora. Przypomnijmy sobie wniosek laureata Nagrody Nobla doktora Briana Josephsona, że różne rezultaty doświadczeń w Europie i w USA, przeprowadzonych w takich samych warunkach, można przypisać różnym oczekiwaniom europejskich i amerykańskich eksperymentatorów. Występują nawet jeszcze daleko bardziej groteskowe oddziaływania zwrotne i zbieżności. Nie ma w tym nic nowego, nowy jest jedynie fakt zajmowania się tymi sprawami. Dawniej wiele z nich wmiatano pod dywan. Naukowca, który by je wydobył i zaczął rozpatrywać, spotkałby taki sam los jak archeologa Fredericka Bonda, który odkrył opactwo Glastonbury dzięki pomocy spirytualnej - i poinformował o tym. W naszych czasach docierają do nas informacje o całkiem innych jeszcze osobliwościach, i to pochodzące od renomowanych uczonych, nierzadko przedstawiających od razu całe teorie, od których włos się jeży na głowie. Element fantastyczny zaczęto dopuszczać na salony, ponieważ nie można mu było dłużej zaprzeczać. Zapanowała nawet przeciwna tendencja: nauka szuka go i podejmuje wyzwanie. Do takich konfrontacji stosuje się niemal wszelkie dostępne środki. Odpowiednio dziwaczne bywają uzyskiwane wyniki. Niech to pokaże ostatni, szczególnie zabawny przykład. Pewnego razu Saul-Paul Sirag, wiceprzewodniczący Grupy Badań Fizyki i Świadomości Jacka Sarfattiego, zażył LSD, aby się dowiedzieć, czy w zmienionym stanie świadomości zdoła ujrzeć rzekomą istotę pozaziemską, która, jak twierdził poddawany wówczas badaniom Uri Geller, miała stać za nim. Zapoczątkowało to wprost psychodeliczną reakcję łańcuchową. Sirag zobaczył głowę sokoła. Sześć miesięcy później dokładnie ta sama głowa sokoła pyszniła się na okładce ulubionego magazynu Siraga „Analog". Rysunek ten był ilustracją do opowiadania The Horus Errand i przedstawiał znanego sokoła Horusa z mitologii egipskiej. Dr Andrija Puharich -jak wiadomo autor książki Uri - nic nie wiedział o osobliwym przeżyciu Siraga, kiedy powiedział, że Uri Geller zidentyfikował swojego pozaziemskiego partnera jako sokoła i nadał mu imię „Horus". Obok sokoła na okładce „Analog" widniała twarz należąca do medium z Teksasu nazwiskiem Ray Stanford. Człowiek ten podawał, że miał tajemnicze przeżycia z Uri Gellerem i sokołem. Autor ilustracji na okładce, Kelly Freas (słynny rysownik science fiction), który połączył w niej twarz Stanforda i głowę sokoła, nigdy nie spotkał Teksańczyka. Freas oddał rysy Stanforda nieświadomie. Kompletne szaleństwo! Prawda? Ależ skąd. Sarfatti i Sirag nie widzą w tych dziwacznościach powodu do zdenerwowania. Nie traktują ich ani jako złudzenie zmysłów, ani jako interwencje sił pozaziemskich, ale jako wiązkę logicznych dowodów na Bella zwrotne oddziaływanie subkwantowe niezależne od czasu i miejsca. Powinniśmy jednak jeszcze kontynuować jedno rozumowanie. Chodzi o kwestię możliwego punktu końcowego procesu zrastania się człowieka i kosmosu, który uruchomiła ewolucja, który stara się obliczyć nauka, a któremu naprzeciw wychodzi wiedza ezoteryczna. Czy mogą istnieć jeszcze wyższe szczeble ponad najwyższą ze znanych form inicjacji? Albo też jak wysoko można się wznieść? Jeśli nawet na nas robi niezwykłe wrażenie to, czego się dowiadujemy o ezoterykach i magach, może to być tylko wierzchołek góry lodowej. Wiedza ezoteryczna sugeruje istnienie tej góry, jednak nie przekazuje wielu zrozumiałych informacji na jej temat. Podobnie jak na temat tego, jak należy sobie wyobrażać „ostatni szczebel inicjacji" (o ile w ogóle można to sobie wyobrazić). Czy nauka mogłaby tu dostarczyć jakichś wskazówek, choćby niechcący? Byłoby to możliwe do pomyślenia. Zrekapitulujmy krótko, jakie wrażenie wywierają na nas istoty ezoteryczne, które muszą być umiejscowione na jednym z najwyższych szczebli hierarchii ezoterycznej. Są niczym duchy, dla których, jak się zdaje, nie istnieje przestrzeń, czas ani przeszkody materialne. Przenoszą się z przyszłości w teraźniejszość, i na odwrót, materializują się, gdzie chcą, nie może ich zatrzymać żadne więzienie ani zranić żadna broń. Czy takie zdolności można by było zdefiniować także naukowo? Oczywiście. My jesteśmy istotami trójwymiarowymi, dla których obowiązuje tu i teraz, dzisiaj i wczoraj. Mury mogą nas zatrzymać. Wędrujemy z jednej miejscowości do drugiej, przebywając pewną drogę. Zakrzywienia przestrzeni, wymiary ente i inne istotne cechy naszego wszechświata są niedostępne naszemu oglądowi (jako „tłumacza" potrzebujemy matematyki). Nasze mózgi są organami redukcyjnymi, które transformują misterium stworzenia do jedynie trzech wymiarów. Co jednak byłoby w zasięgu możliwości takiej formy życia, której ojczyzną jest czwarty wymiar albo która przyswoiła go sobie drogą rozwoju?

hjdbienek : :
maj 03 2009 Odnalezienie „rozleglejszej wiedzy"...
Komentarze: 1

Już  myśl Einsteina, że Bóg nie gra w kości, wyrażała odczucia wielu naukowców. Poszukiwali oni supertajnego porządku ukrytego pod powierzchnią chaosu. W 1952 r. dr David Bohm, w owych czasach uważany za najświetniejszego ucznia J. Roberta Oppenheimera, zarysował drogę wyjścia. Ataki Einsteina na anarchię kwantową byłyby zasadne pod jednym warunkiem, mianowicie że istnieje „płaszczyzna subkwantowa", świat ukryty pod pociesznie bezładnym światem kwantów. Ta głęboka płaszczyzna miałaby zawierać meta przyczynowość, za której sprawą wektory stanu załamują się bezprzyczynowo na „środkowej", można powiedzieć, płaszczyźnie kwantowej. Byłoby tak jednak tylko wtedy, gdyby postulowane parametry nie były związane z przestrzenią. Ukryte parametry poza czasem i przestrzenią. Innymi słowy: jeśli natura przestrzeni i czasu jest całkiem inna, niż zakładano. Ściśle biorąc, jeśli wszystko jest związane ze wszystkim, wyzwolone z ograniczeń miejsca i czasu. Zaraz, zaraz, o czymś podobnym była już mowa. No właśnie. Pora teraz na rozwinięcie wielkiego obrazu, mieszczącego w sobie zarówno przyczynowość formatywną pola morfogenetycznego, jak powiązanie „kosmicznego kitu" poza przestrzenią i czasem, wiedzę kosmiczną Hindusów i bezpośrednią łączność z kosmosem za pośrednictwem horoskopu, wahadełka, tarota i innych instrumentów ze szkatułki wiedzy ezoterycznej. Przez wiele lat na całym świecie naukowcy z wyobraźnią liczyli, myśleli i eksperymentowali wytrwale. Szli za zewem Einsteina i Bohma i wypisali na swoich sztandarach: „Znajdźmy świat subkwantowy!" Jak się zdaje, został on znaleziony. A wraz z nim „duch w atomie", wszechogarniająca świadomość mistyki, okultyzmu, wiedzy ezoterycznej i metafizyki. Wiele nazw jednej prawdy. Nie tak szybko. Ten gmach trzeba wznosić cegła po cegle. A więc zrekapitulujmy krótko to, co wiemy, aby później pójść dalej. W 1964 r. dr John S. Bell opracował teorię - nazwanego tak później przez doktora Nicka Herberta – „kitu kosmicznego", która do dzisiaj nie przestaje szokować fizyków. Teoremat Bella jest potwierdzeniem założenia przyjętego przez Davida Bohma, że działania kwantów nie są związane z miejscem, to znaczy, odbywają się nie tu albo tam, ale i tu, i tam. Zarówno to, jak to, co potem jeszcze nastąpiło, ma swoje korzenie w teoretycznym eksperymencie Einsteina, Podolskiego i Rosena (E/P/R), który miał umożliwić obejście zasady nieoznaczoności Heisenberga, pozwalając nam okrężną drogą rzucić okiem jednocześnie na miejsce i impuls cząstki. Stategia eksperymentatorów polegała na dokonaniu pomiaru na cząstce zastępczej. Niech nam tyle wystarczy. Przez pół stulecia nie było doświadczalnego dowodu, a przeciwstawne poglądy Bohra i Einsteina pozostawały teorią (zdaniem Bohra, odrzucane przez Einsteina „widmowe działanie na odległość", któremu eksperyment E/P/R właściwie miał zaprzeczyć, nie stało w sprzeczności z interpretacją kopenhaską). Twierdzenie Bella było pierwszym krokiem do wydania werdyktu sędziowskiego w sporze między gigantami nauki - i do rozwiązania zagadki eksplozji w biblioteczce Freuda, wrażliwości radiestety de Boera i wielu innych fenomenów paranormalnych (ezoterycznych). Naturalnie, nie od razu zostało to dostrzeżone. Dopiero połączenie różnych źródeł daje w wyniku jedną całość. Bell i jego następcy są pierwszym takim źródłem. Nadszedł teraz moment, aby rozpatrzeć szczegółowo to, o czym dotąd tylko napomykaliśmy jako o całościowej, obszernej zasadzie. Prześledźmy krótko drogi myśli, którymi kroczył irlandzki fizyk John Stewart Bell w 1964 r, kiedy wziął urlop w swoim miejscu pracy w CERN, europejskim ośrodku badań jądrowych w Genewie, aby przemyśleć model Davida Bohma. Szukał on mocnych i nieodpartych argumentów na rzecz „namacalnego" istnienia tego rodzaju „rzeczywistości", na której musiało się opierać szaleństwo kwantowe. Taki argument odkrył w czasie swojej wizyty w Stanford Linear Accelerator Center (SLAC) w Stanford (Kalifornia). Stał się on później znany jako twierdzenie Bella, wspomniany już „kit kosmiczny". Bell zdawał sobie sprawę, że Bohm słusznie upierał się przy tym, iż poszukiwany przezeń model rzeczywistości musi być nielokalny, a więc niezależny od przestrzeni. Są na to dowody matematyczne, których sobie oszczędzimy. Faktem jest, że zjawiska kwantowe dają się wyjaśnić jedynie na podstawie natychmiastowego przesyłania informacji. To znowu oznacza, że cała rzeczywistość jest nielokalna. Innymi słowy: bez założenia natychmiastowych powiązań (szybszych od światła) nie da się wyjaśnić, co de facto istnieje. Ta teza nie sprzeciwia się powszechnie uznanej kopenhaskiej interpretacji dwoistości natury. Tkwiąca głęboko rzeczywistość powiązanych ze sobą wielkości, jednak bez specyficznych atrybutów, ukazywałaby określoną „twarz" (fala albo cząstka) dopiero w trakcie pomiaru i zależnie od sposobu jego przeprowadzania. Nie ma tu sprzeczności z poglądami Bohra i Heisenberga ani nawet Einsteina, ponieważ teoria względności postuluje jedynie, że energia nie może rozchodzić się szybciej od światła. Są to kosmiczne puzzle, których wszystkie elementy trafiają na swoje miejsca. Do tej koncepcji przyłączyli się liczni fizycy. Clauser i Freedmann na przykład powołują się na myślowe eksperymenty Bella, wysuwając tezę, że sama obserwacja faktycznie wywołuje zmianę rzeczywistości. Jednak aż do minionego dziesięciolecia poszczególne modele ścierały się ze sobą wyłącznie na gruncie teorii. W grudniu 1982 r. nastąpił przełom. Teoria stała się praktyką. Do rzeczywistości fizycznej wkroczył wielokrotnie wspominany „aspekt Aspecta", zmuszając wielu fizyków do łamania sobie głowy. Alain Aspect, J. Oalibard i G. Roger udowodnili twierdzenie Bella w praktycznym doświadczeniu. „Kit kosmiczny" istnieje, wszystko rzeczywiście wiąże się ze wszystkim, rzeczywistość jest nielokalna, a więc jednocześnie wszędzie. Najpóźniej w tym momencie nieodparcie nasuwa się jedno pytanie: co to za dowód, czego właściwie dokonał zespół Aspecta? Otóż dokonał on rzeczy następującej: naukowcy zmusili źródło światła (składającego się z wapnia) do emisji fotonów (kwantów, czyli cząstek światła). Zrobiono to w taki sposób, aby zawsze para fotonów rozbiegała się w przeciwnych kierunkach. Po przebyciu kilku metrów każdy foton ze swej strony przechodził przez włącznik elektrooptyczny, a następnie filtr polaryzacyjny. Nie zapominajmy, że fotony poruszają się z szybkością światła. Jakakolwiek komunikacja między naszą parą fotonów mogłaby zachodzić tylko z szybkością większą od szybkości światła, ponieważ oddalały się one od siebie. Idźmy dalej; przemyślność konstrukcji Aspecta polegała na tym, by umożliwić wywarcie wpływu na tor ruchu fotonów. W 1976 r. fizycy Fry i Thompson przeprowadzili w Teksasie podobne doświadczenie, nie zdołali jednak uzyskać jednoznacznych rezultatów, ponieważ ich sygnał był za słaby. Inaczej było w eksperymencie Alaina Aspecta, przeprowadzonym w Institut d'Optique Theoretique et Appliquee w Orsay we Francji i na uniwersytecie w Paryżu. Tym razem wynik był jednoznaczny, choć groteskowy: oddziaływanie eksperymentatorów na foton (skierowanie go do określonego filtra polaryzacyjnego, odchylenie toru jego ruchu itd.) wywoływało zmianę w zachowaniu drugiego fotonu, na który nie wywierano wpływu. A przecież poruszał się on z szybkością światła w przeciwnym kierunku. „I to wszystko?" -pomyśli teraz niejeden czytelnik. Czy podskoki jakichś tam cząstek światła miałyby dowodzić, że wszechświat jest wielką wewnętrznie powiązaną całością, w której my też możemy odegrać rolę, jeśli tylko wiemy jak? Oczywiście, to już wszystko; i nie trzeba więcej, bo to nie był tylko eksperyment myślowy. Fizyk kwantowy dr Nick Herbert wyraził następujące zdanie na temat Bella i jego zwolenników: „Twierdzenie Bella zachowa swoją ważność także wtedy jeszcze, gdy teoria kwantowa wyląduje już na śmietniku fizyki w towarzystwie flogistonu, kaloryki i eteru świetlnego. Twierdzeniu temu przeznaczona jest trwałość, ponieważ opiera się ono na twardych faktach". Dziś panuje w znacznym zakresie zgodność poglądów co do tego, że Bell wniósł istotny, o ile nie najistotniejszy wkład w dzieło badania rzeczywistości. Wynikający z jego rozumowania wniosek: „jeśli coś jest związane z przestrzenią, to chodzi o hokus-pokus", pomaga oddzielać ziarno od plew. I nie tylko. Przyjmijmy zamiast „nadświetlnego powiązania w czasoprzestrzeni" Bella sformułowanie prostsze, ale wyrażające dokładnie to samo, że mianowicie cząstki pozostają ze sobą w kontakcie telepatycznym. Także on jest - co dowiedzione -natychmiastowy, a więc szybszy od światła. Pójdźmy jeszcze dalej. Podstawmy na miejsce naszej pary fotonów (albo elektronów) bliźnięta. Na przykład Barbarę Herbert i Daphne Goodship, o których już słyszeliśmy. W ich przypadku, podobnie jak w przypadku innych par bliźniąt, występowały stale zbieżności, których nie można wytłumaczyć podłożem genetycznym (upadek ze schodów i poronienie w przypadku obu młodych kobiet). W świetle twierdzenia Bella i aspektu Aspecta upadek ze schodów jednego z bliźniąt mógłby spowodować taki sam upadek drugiego. Fantastyczne? Jak najbardziej, ale taka to już bywa rzeczywistość. Jednak są jeszcze i inne poszlaki. Przypomnijmy sobie pole morfogenetyczne Ruperta Sheldrake'a, ową przyczynowość formatywną, która sprawia, że następne kryształy powstają szybciej i że kiedy jedna owca odkryje możliwość ucieczki przez ogrodzenie, to wiedzą o tym już wszystkie inne. Podobne zjawiska można stwierdzić także w przypadku szczurów, płazińców, papug i ślimaków albo przy uczeniu się sztuki „seksowania kurcząt" i tradycyjnych wierszy japońskich. Morfogenetyczne pole Sheldrake'a opiera się na wyobrażeniu pioniera jakiejś czynności, który w nieznanym terenie żłobi bruzdy jak narciarz. Pozostańmy przy tej analogii: pierwszy narciarz, który przetarł trasę, umożliwia następnym szybszy zjazd w dół zbocza po swoich śladach. Odnotujmy od razu, że jego ślad stanowi formę informacji przeznaczonej dla innych. Sheldrake postulował pole kształtów, nie mówiąc wszakże, jaka jest jego podstawowa struktura, natura i sposób oddziaływania. Twierdzenie Bella i aspekt Aspecta pomagają przyoblec „szkielet morfogenetyczny" w ciało. Powoli w hipotezie zaznacza się rola czynnika ludzkiego albo przynajmniej bliskiego przyrodzie ożywionej. Według hipotezy Sheldrake'a w sterowaniu bardziej złożonymi zdarzeniami - jak choćby rozwojem embriona albo wzrostem komórki - współdziałają całe systemy pól morfogenetycznych. I nie chodzi tylko o tworzenie się struktur, ale także o ich zachowanie się. To z kolei włącza się harmonijnie w kontekst już wspomnianych sprzeczności problematyki ciała i ducha. Jak wiadomo, nasz mózg niekiedy dalej funkcjonuje, jakby nic się nie stało, również wtedy, kiedy poniósł on wielkie szkody, co można porównać do telewizora, który by w najlepsze pracował mając na poły zniszczone układy elektroniczne. W rzeczywistości to się nie zdarza; organizmy żywe nie są jednak urządzeniami technicznymi, ale czymś znacznie, znacznie więcej. Dotyczy to nie tylko Homo sapiens. Stwierdzono, że u bezkręgowca z gatunku Octopus mimo zniszczenia różnych sekcji pionowego płata mózgu nie zanikały wyuczone nawyki. Trzeba było z tego wyciągnąć wniosek, że pamięć znajduje się wszędzie i nigdzie. Pamięć nie jest tu odpowiednim pojęciem, należałoby raczej mówić o informacji. Amerykański fizjolog i anatom George Ellet Coghill strawił czterdzieści lat na studiowaniu stadium embrionalnego i larwalnego rozwoju systemu nerwowego płaza Amblystoma. Pod koniec życia naukowiec ten doszedł do przekonania, że prymitywny i dalece niezależny układ nerwowy wspomnianego gatunku ma świadomość i odzwierciedla przestrzeń i czas w oderwaniu od właściwych zmysłów. Co więcej, dziełem swego życia Coghill wykazał, że ta wrodzona zdolność musiała być starsza niż filogenetyczny rozwój układu nerwowego i mózgu - u salamandry i człowieka. Niemało tu okazji do przeżycia olśnienia. Posunęliśmy się wprawdzie daleko, ale czy my w ogóle jeszcze maszerujemy w pierwotnym kierunku? Czy przypadkiem nie straciliśmy z oczu celu ezoterycznego? Nie. Powstaje bowiem iście kosmiczny obraz, w którym wiedza ezoteryczna znajduje należne sobie miejsce, a być może nawet odgrywa centralną rolę. Zapamiętajmy: wszechświat jest czymś złożonym i okultystycznym, rodzajem super-super-supermózgu, którego siedziba znajduje się gdzieś na zewnątrz (fizycy mówią: w hiperprzestrzeni, ezoterycy mówią o innych wymiarach albo płaszczyznach bytu. Wiele nazw znaczących prawdopodobnie jedno i to samo). Wszystkie części kosmicznego mózgu wiążą się ze sobą, jeśli nawet tych powiązań nie możemy postrzegać bezpośrednio (eksperyment Aspecta trudno byłoby nazwać postrzeganiem bezpośrednim). Wszystko to przypomina rękę przykrytą zasłoną. Palce tworzą pod nią wypukłości, można powiedzieć: góry. Dla istoty żywej, której ojczyzną jest powierzchnia tkaniny, „góry" nie mają ze sobą związku. Nie może ona rozpoznać ręki pod tkaniną, co najwyżej domyśla się jej istnienia. Podobnie wygląda chyba i nasza sytuacja. To, co uważamy za cząstki elementarne, to mogą być koniuszki „macek" sterczących z hiperprzestrzeni - czy skądkolwiek bądż - w stronę naszej płaszczyzny bytu. Wspomniane macki należą do ukrytego „ciała" rzeczywistości. Jeśli eksperymentujemy z cząstką, jak w doświadczeniu Aspecta, to w rzeczywistości poruszamy całym tworem. Logicznym tego skutkiem, przynajmniej dla autora tej publikacji, byłyby odległe działania. Obraz rzeczywistości jako rodzaj polipa z hiperprzestrzeni może się wydać prozaiczny, ale moim zdaniem wszystko, co powiedziano, do tego się sprowadza. Interpretacja kopenhaska i „kosmiczny kit" Bella w harmonijnym połączeniu. Dobrze, snujmy dalej argumentację. Jeśli wszechświat stanowi coś w rodzaju supermózgu - z tym wyobrażeniem oswaja się coraz więcej fizyków i kosmologów - to co wtedy musi się mieścić wewnątrz tego kosmicznego mózgu? Wiedza. A poprawniej -informacja. Ach, tu już kiedyś byliśmy. Czyż nie przypominamy sobie tezy, że wszystko mogłaby przenikać wiedza, że pływamy w środku tytanicznego oceanu informacji, do którego nawet można się włączyć? Racja, słyszeliśmy o tym, podobnie jak o tym, że nasz duch może stać się tubą tej wiedzy kosmicznej przy zastosowaniu najróżniejszych metod i środków pomocniczych. Teraz jednak powoli zaczynamy pojmować, dlaczego tak może być. Co prawda, to wciąż jeszcze początki. Bell i Aspect wydobyli na światło dzienne hardware – „technikę" - wszechświata, co jednak z software, oprogramowaniem, duchem? Naszym duchem? Spotykamy go w innych źródłach. Bell i jego następcy są tylko jednym ze źródeł, jak wspomnieliśmy (jeśli nawet równie obfitym, jak fascynującym). W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych matematyk Charles Muses, badacz LSD dr Timothy Leary oraz znany przyjaciel roślin i ekspert od wykrywaczy kłamstwa Clive Backster wystąpili z twierdzeniem, jakoby siedliskiem świadomości był nie tylko mózg i podobne struktury, ale także komórki, cząsteczki, atomy - i jeszcze bardziej elementarne cząstki. Co znamienne, fizyk dr Evans Harris Walker, którego główną domeną było konstruowanie nowych rodzajów broni, jako pierwszy opracował na tej bazie pełną fizykę kwantową. Wspólnie z cytowanym już fizykiem kwantowym, doktorem Nickiem Herbertem, dr Walker oświadczył w pewnej rozprawie naukowej, co następuje: 1 Istnieje płaszczyzna subkwantowa. Jest ona siedliskiem ukrytych parametrów, które „regulują wszystko". 2 Rzeczy, które się dzieją na tej najgłębszej ze wszystkich płaszczyzn, są elementami czującego bytu. 3 Tak więc nasza świadomość kontroluje zdarzenia fizyczne za pomocą praw mechaniki kwantowej. Nie ulega kwestii, że punkt 3 można odkryć w ezoterycznych tekstach i naukach mądrości - jeśli nawet nie dokładnie w takich słowach. W każdym razie chyba nie było bardziej prowokacyjnego twierdzenia, odkąd Jezus zawołał: „Ja rzekłem: Bogami jesteście" (J 10.34). Wracajmy do hard science. Również ona dochodzi do tego samego radykalnego wniosku: To my jesteśmy ukrytymi parametrami - albo ich częścią. Człowiek jest zatem dosłownie „kowalem losu", i to nie tylko w przenośnym rozumieniu. To my tworzymy rzeczywistość, jak mówi dyrektor Center for Theoretical Physics uniwersytetu stanowego w Austin (Teksas), John Archibald Wheeler, unisono z wielowymiarowym Setem Jane Roberts. Tenże Wheeler w 1979 r. na kongresie American Association for the Advancement of Science wywołał tumult, żądając wypędzenia wszystkich badaczy zjawisk paranormalnych ze świątyń nauki. Miał dla nich tylko jedną pogardliwą nazwę: „Pseudos". Poznaliśmy już przecież „stwarzanie przez nas rzeczywistości" na płaszczyźnie cząstek elementarnych, w formie dualizmu falowo -korpuskularnego. Naprawdę? Oczywiście. Pomyślmy tylko: czołowi fizycy kwantowi, wśród nich Wheeler, zakładają, że np. elektrony nie istnieją naprawdę. To my je tylko wprowadzamy do rzeczywistości przez obserwację i pomiar i w dodatku decydujemy, czy mają występować jako fale czy cząstki. Innymi słowy, tworzymy „elektron" dopiero przez obserwację, gdyż nie obserwowany nie ma on ani miejsca, ani impulsu. To wygląda na matematyczne dzielenie włosa na czworo; jednak John A. Wheeler (i inni) poszli jeszcze dalej. Ponieważ nasz wszechświat składa się z cząstek, kreujemy go przez obserwację. Wynikają stąd rzeczy potworne. Fizycy John Barrow i Frank Tipler ujęli to w następujących słowach: „Możemy obecnie użyczać istnienia tylko bardzo skromnym rzeczom, na przykład spinowi elektronów. Stwarzanie większej rzeczywistości może być zastrzeżone dla istot żywych, których świadomość jest większa". Co prawda, nie istnieje prawo natury, które by nam zabraniało uzyskania takiej większej świadomości. Pod tym względem ważna rola mogłaby przypaść w udziale wiedzy ezoterycznej. Na taką możliwość wskazują przeżycia olśnienia. Nachodzą one mistyków i ezoteryków w rezultacie ich praktyk, ale nie tylko ich. Na progu do tamtego świata, w sytuacjach ekstremalnych i z setek innych powodów możemy nagle „poczuć jedność z całym wszechświatem, zrozumieć wszystko, być zarazem największym i najmniejszym" i przeżywać podobne, nie dające się nawet opisać doświadczenia. Są również alternatywne drogi, z którymi jednak powinno się zachować najwyższą ostrożność i rozwagę. Michael Hutchinson opisuje w swojej książce Megabrain „maszynę mózgu" o nazwie Transcutaneous ElektroNeural Stimulator (czyli mniej więcej „przekraczający skórę stymulator elektro-nerwowy") , którą opracował fizjolog mózgu Joseph Light. Wysyła ona elektryczne prądy do mózgu. Wynalazca wybrał częstotliwość 7,83 Hz, którą wykazują również drgania pola elektrycznego między Ziemią a jonosferą. Hutchinson dał się podłączyć do maszyny, ale sądził, że ona nie działa. Był jednak w błędzie, o czym pisze tak: Poczułem się, jakbym pękał w szwach, pełen podziwu i podniecenia. W jednej chwili szereg tematów naukowych, którymi się zajmowałem - były wśród nich takie jak związek między syntezą protein a pamięcią, biochemiczne podłoże nałogów i inne - jakby sam z siebie ułożył się w jedną całość. W moim umyśle dokonało się zjednoczenie i zrozumiałem rzeczy dla mnie nowe. Czułem, że mój mózg pracuje szybciej i skuteczniej niż kiedykolwiek przedtem. Idee rodziły się z taką szybkością, że ledwo mogłem je pojąć. Nie sposób zaprzeczyć, że ten opis ma charakter mistyczny. Jedność, roztopienie się w czymś większym, ale również groźba utonięcia w oceanie informacji, jeśli nie jesteśmy przygotowani. Zabawna przestroga: „człowiek może oszaleć przez popielniczkę", ma wielusetletnią tradycję. I nie bez racji, gdyż taki wgląd w kosmiczną całość, w dosłownym sensie większą rzeczywistość, może wywrzeć wpływ na życie codzienne, i to nie zawsze w sposób pozytywny. Zaczynamy nie dowierzać normalnej świadomości, wszystko wydaje się płaskie, puste i skrajnie zredukowane. Tęsknimy za oświeceniem, które niosą przeżycia „Eureka!",jak to nazwał Arthur Koestler. Wszystko to nie jest wolne od problemów i uświadamia nam, dlaczego inicjacja i inne procedury zbliżenia się do poszerzonej świadomości wymagają wiele czasu, dyscypliny i kontemplacji. Wiedza ezoteryczna ma tę świadomość, natomiast samorealizatorzy i pobudzacze mózgu nie zawsze. Najwidoczniej można się wspinać na coraz wyższe szczeble świadomości. Od wizji sennych do mentalnego ogarnięcia przestrzeni i czasu, co z powodzeniem można nazwać płaszczyzną „magiczną". Uspieński i inni mistycy mówią o tym, że dla inicjowanego - czy jakkolwiek inaczej zechcemy nazwać osobę, która przy trzeźwych zmysłach może zająć swoje miejsce w „świadomości kosmicznej" - wewnętrzne staje się zewnętrznym i na odwrót. Inicjowany jest całym wszechświatem, a równocześnie pojedynczym atomem. Przestrzeń i czas okazują się złudzeniem (co ostatnio stwierdziła również nauka). Nauki mądrości na całym świecie i we wszystkich czasach mówią o odwiecznych, istniejących prawdach, do których racjonalny człowiek zbliża się z trudem krętymi drogami. Te kręte drogi to liczby, słowa, teorie, procedury itd. A przecież wszystkie odpowiedzi istnieją już od dawna, trzeba je tylko umieć rozpoznać. Niekiedy jest to możliwe także bez mistycznego przeszkolenia. Słynny pisarz angielski Robert Ranke Graves (Ja, Klaudiusz) mógł za swych szkolnych lat intuicyjnie sprowadzać do swego ducha wiadomości podręcznikowe i rozwiązania zadań szkolnych, mimo że według jego własnych słów był słaby w matematyce, posiadał jedynie fragmentaryczną wiedzę o gramatyce greckiej, a na temat historii Anglii miał tylko mgliste pojęcie. Jego metoda jednak pozwalała mu „obserwować z boku" to, co niejasne i bez związku, po czym nagle pojawiał się sens, związek i jasność. Opisuje on swoją ówczesną sztukę jako „superlogikę", pozwalającą dokonać błyskawicznego przeskoku z pytania na odpowiedź. Pośrodku nie było nic. Niczym mentalne przejście kwantowe albo „olśnienie", jeśli ktoś woli pozostać przy starych określeniach. Takich przypadków jak ten jest całe mnóstwo. Poeci i myśliciele wszystkich epok wręcz wołają, że jesteśmy więźniami naszych ograniczonych zmysłów. Goethe, Shelley, Proust i wielu innych uskarżają się na nieuchronność tej ciasnoty, pisząc żarliwie o dalekich, rozległych lądach, które wydają się nieosiągalne. Mistycy i ezoterycy dążą ku tym lądom, nie zawsze łagodną drogą. Ponieważ oświecenie (od krótkiego przebłysku aż do świadomego wnikania w większe sfery) wymaga pewnego „wstrząśnięcia", toteż niektóre techniki ezoteryczne tak robią. Na przykład na kontrowersyjny system Gurdżijewa składa się seria szoków, które nazywał on „budzikami", ponieważ mają one obudzić „śpiącą maszynę, człowieka". Gurdżijew nie certował się przy aplikowaniu stymulatorów, które miały popędzić jego zwolenników do przejścia od ich stanu mechanicznej drzemki do wyższej świadomości; wpadał np. do sypialni swoich uczniów i strzelał palcami, na który to sygnał wszyscy zrywali się z łóżek i przyjmowali skomplikowane postawy ciała. Ta końska kuracja wprawdzie przynosiła sukcesy, ale i szkody psychiczne. Skrajności, jak wiadomo, kryją w sobie pułapki. W każdym razie mistyczne doświadczenie jest najwidoczniej odwróceniem owego wrogiego naturze procesu, któremu nadaliśmy nazwę „postęp" i o którym już Sokrates powiedział trafnie i gorzko: „Filozof spędza życie na usiłowaniu rozdzielenia ducha i ciała". Jeśli to wszystko na chłodno wziąć w rachubę, to pozostanie tylko - ze wszech miar pocieszający wniosek, że zanieczyszczenie środowiska, przestępczość, deklaracje podatkowe i wiadomości wieczorne to jeszcze nie wszystko. Wprawdzie wciąż jeszcze nie wiemy dokładnie, dlaczego właściwie tu jesteśmy, ale byt nie musi być tak bezsensowny, jak nauka jeszcze w XIX w. niewzruszenie twierdziła. Dzisiaj również najbardziej abstrakcyjna ze wszystkich nauk nosi cechy mistyczne, jest mistyką par excellence. Tak więc wracamy do tworzonej przez nas rzeczywistości, za czym przemawia fizyka kwantowa. To my usztywniamy to bezkształtne coś ukrytej rzeczywistości i zmuszamy je do przyjęcia postaci w formie elektronu albo dynamiki jako fala elektronowa. My i nikt inny (co naturalnie w żadnym razie nie ma oznaczać, że stworzyliśmy się sami. Nie powinno się pomijać tego aspektu nowej fizyki, który należy nazwać religijnym. Jaskrawy, w dosłownym sensie bezbożny materializm jest passe). Teraz pójdziemy za ciosem, jednak zauważmy: im bardziej zagłębiamy się w roztrząsanie naukowych kwestii, tym bardziej filozoficzna staje się koncepcja zasadnicza. Dr Evan Harris Walker i dr Nick Herbert nie zadowolili się wypowiedzią, że jesteśmy ukrytymi parametrami, do których należy ostatnie słowo. Wychodząc od swojej interpretacji obaj naukowcy opracowali równanie służące do przewidywania wymiaru wahań kwantowych, które powoduje duch człowieka, jak sądzą. Związane z tym eksperymenty praktyczne prowadził przez ponad dwadzieścia lat inżynier elektrotechnik Haakon Forwald. I kto by się spodziewał, z całą jasnością potwierdziły one przewidywania. Znaczące rezultaty uzyskiwane w niezliczonych eksperymentach psychokinezy (rzuty kośćmi, karty a la Blanks, Rhine/Zener itd.) przyznały im rację. Tak więc rusztowanie stoi pewnie, a jego ogólna konstrukcja jest następująca: Wszystko jest przyczyną wszystkiego (przypomnijmy sobie suficką przypowieść o Nasrudinie). Każde zdarzenie kwantowe następuje na podstawie innego zdarzenia kwantowego, które zaszło na podstawie pierwszego zdarzenia kwantowego itd. - aż do totalnego szaleństwa. Ta koncepcja, która daje się udowodnić, ale nie zrozumieć, pozbawia znaczenia każdą znaną nam formę przyczynowości. Jej miejsce zajmuje superprzyczynowość, działająca we wszystkich kierunkach. Przez przestrzeń i czas. Częścią tych wszystkich osobliwości jesteśmy my: nosiciele ducha, kółka zębate „wszechświata informacji", współtwórcy rzeczywistości. Innymi słowy: Wszyscy jesteśmy (w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości) powiązani niezależnie od miejsca i czasu. To wyobrażenie zazębia się z innymi wyobrażeniami fizyki kwantowej i nie wyklucza żadnego z przykładowych przypadków przedstawionych na początku tej części. Tak jest: Rafael Gonzales mógł mieć sen przedstawiający jego własne zamordowanie, a Lady Rhys Williams mogła usłyszeć przez radio wiadomość o zwycięstwie Goldwatera, choć przekazano ją dopiero siedem godzin później. Arnold Toynbee mógł bezcieleśnie przenieść się w przeszłość, a Susi Bauer z Nowego Jorku do Milwaukee. Zgiełk bitewny mógł rozbrzmiewać w Edgehill koło Keinton, a uderzenie pioruna jako przyczyna śmierci mogło przechodzić z pokolenia na pokolenie. Ba, nawet radioniczna maszyna Abramsa-Drown-de la Warr traci nieco ze swej dziwaczności. Według doktora Herberta tylko ta koncepcja uniwersalnego wpływu jest w stanie pogodzić ze sobą eksperyment E/P/R, twierdzenie Bella, załamujące się wektory stanu, przejścia kwantowe, bezprzyczynowośći paradoks obserwatora, a jednocześnie ostatecznie wypędzić precz przypadek. Inni fizycy myślą tak samo. Jeszcze raz powtórzmy, do czego się wszystko (ostatecznie) sprowadza: Jedynym ukrytym parametrem jest świadomość, swobodnie się przemieszczająca i wszechobecna w przestrzeni i czasie. To wręcz zmusza do postawienia zarzutu: Jeśli jest tak rzeczywiście, to dlaczego my tego nie zauważamy? Dlaczego zazwyczaj mamy nieomylne poczucie, że nasza świadomość jest zlokalizowana za naszymi czołami i nie możemy sprawić, aby zgodnie z naszym kaprysem wędrowała sobie dokoła (przynajmniej nie w formie namacalnej)? Po pierwsze, to poczucie wcale nie jest tak naturalne, jak może się wydawać. Sufici i hindusi wykonują ćwiczenia w celu przemieszczania świadomości po całym ciele, a Chińczycy od zawsze byli zdania, że znajduje się ona w środku ciężkości ciała (ten pogląd jest podstawą dalekowschodnich sztuk walki, jak kungfu, karate, aikido itd.). Co ciekawe, chiński ideogram oznaczający sens, duszę, rozum, jest rysunkiem przedstawiającym wątrobę i serce, co niekoniecznie musi świadczyć o niewiedzy (wystarczy choćby pomyśleć o akupunkturze i podobnie skutecznej wiedzy tajemnej). Ponadto zachodnia psychologia odkryła, że doświadczenia z dzieciństwa decydują, jak odczuwamy samych siebie. Nie istnieje coś takiego jak przyrodzone siedlisko świadomości własnej jaźni. Jest to nam tylko wpojone. Moglibyśmy z pewnością dokonywać zdumiewających czynów, gdybyśmy nie wiedzieli, że nie możemy. Mówi się np. o pewnej klinice terapeutycznej „gdzieś w Ameryce", do której są przyjmowane tylko małe dzieci (bez rodziców) po utracie części ciała wskutek wypadku itd. Podobno odrastają im np. palce, i to tylko i wyłącznie dzięki temu, że pacjenci jeszcze nie zdążyli się nauczyć, jak bardzo jest to niemożliwe. Jak powiedzieliśmy, to tylko pogłoska - jeśli jednak chodzi o samą zasadę, to mieszcząca się w granicach tego, co wyobrażalne. Ja sam nie zdołałem dowiedzieć się na ten temat niczego więcej.

hjdbienek : :
maj 03 2009 Teoria elementu magicznego
Komentarze: 0

Nie spierajcie się o to, czy istnieje duch, czy materia. Nie jest to bowiem nic innego jak spór o słowa. Duch i ciało to tylko dwie różne strony tej samej rzeczy. (Spinoza) Ankiety przeprowadzone na amerykańskich uniwersytetach i college'ach wykazały, co zdumiewające, że 65 procent profesorów i nauczycieli uważa pozazmysłowe zdolności i postrzeganie za dowiedzione. Wzrasta liczba naukowych wykładów na tematy nieortodoksyjne, do tego wygłaszają je prominentne postacie. Np. renomowany fizyk amerykański Gerald Feinberg nie zawahał się zaprezentować na Międzynarodowym Kongresie Fizyki Kwantowej i Parapsychologii (!) w Genewie w 1974 r. pracy pod tytułem Erinnerungen an Zukunftiges. Jej tematem była symetria elektromagnetycznych równań Maxwella, z których można wyciągnąć wniosek o przesyłaniu informacji z przyszłości. Sporadycznie to i owo przenika na zewnątrz. Ministerstwo Obrony USA przeprowadziło na Stanford Research Institute eksperymenty z telepatią, a United States Army Missile Research Development Command obiecuje sobie korzyści militarne ze zbadania aury człowieka. W środkach masowego przekazu ustawicznie straszy „fala śmierci" oznaczana mylącym skrótem ELF (extreme law frequencies), za pomocą której podobno Rosjanie uprawiają sabotaż parapsychologiczny. Miałoby tu chodzić o udoskonalenie wynalazku Nicoli Tesli, naukowca pochodzącego z Chorwacji (1856-1943), którego fantastyczne odkrycia nie są dzisiaj ani konsekwentnie wykorzystywane, ani w pełni rozumiane. Jest typowe, że zachód dopiero wtedy przystąpił do intensywnych badań nad możliwością zastosowania PSI do celów wojennych, kiedy rozeszły się wieści o istnieniu za żelazną kurtyną systemów broni psychotronicznej. O ile wolny świat lubuje się w rozgłaszaniu swoich niepowodzeń, o tyle rosyjski niedźwiedź tradycyjnie trzyma swoje sukcesy w tajemnicy. Dopiero głasnost i pieriestrojka spowodowały pojawienie się luk w murze milczenia. Tak np. niedawno po raz pierwszy w gazecie sowieckiej opublikowano horoskop. Nie dość na tym, „Moskowskaja Prawda" posunęła się nawet do prezentacji astrologa jako „mistrza nauk magicznych", mimo że astrologia dotąd w ustroju komunistycznym była napiętnowana jako „pseudonauka". I bez tego wiadomo, że za zamkniętymi drzwiami panował inny duch. W każdym razie bariery między tym, co „poważne", a co „niepoważne", zostały przełamane; musiało do tego dojść, ponieważ te kategorie straciły sens. Jak powiedział Paul K. Feyerabed: Anything goes . Rusza się do szturmu na nowe lądy, których istnienia wcześniej nawet nie poddawano pod dyskusję. Choć opinia publiczna prawie tego nie dostrzega, niepowstrzymanie rośnie obóz naukowców, którzy się zajmują fenomenami ezoteryczno-mistyczno-paranormalnymi. Stale można słyszeć domysły, że wiedza ezoteryczna mogłaby być jednym z aspektów świata kwantowego, można rzec, odwrotną stroną medalu, na którym jest wyryte słowo „rzeczywistość". Ta rzeczywistość manifestuje się z pomocą ducha człowieka (albo jego mózgu) jako katalizatora. Myśl ta przewija się w tej publikacji, łącząc poszczególne elementy puzzli w jedną spójną całość. Jest oto wszechświat i my, dwa stałe punkty, nie będące odrębnymi wielkościami, ale jednością. „Jak w górze, tak na dole". Nasz duch wyrósł z kosmosu i może się z nim znów zjednoczyć. Czyż buddyzm nie powiada: „Jedno we wszystkim i wszystko w jednym"? Do tej myśli przyłączyły się również nauki przyrodnicze. Zasadę stapiania się w jedność z harmoniami stworzenia może przeżyć każdy z nas, także bez medytacji, technik ezoterycznych czy brain machines. Wystarczy po prostu pójść na koncert. W niemal wszystkich symfoniach są takie pasaże, w których wszystkie instrumenty grają razem. Noszą one nazwę „tutti" (po włosku „wszystkie"). Jeśli chcemy, możemy słyszeć wszystkie dźwięki naraz albo - zależnie od chęci - każdy poszczególny instrument odfiltrować z fali dźwięków. Jeśli przestaniemy się koncentrować na skrzypcach, fletach czy innych instrumentach, to znowu zabrzmi wspólny dźwięk całej orkiestry. Taką niewiarygodną zdolność ma prawie każdy z nas, nie zdając sobie sprawy z tego, jak jest niezwykła. Inna okoliczność sprawia, że to wszystko staje się jeszcze bardziej zdumiewające - i nabiera większego znaczenia. Im lepiej gra dana orkiestra, tym łatwiej możemy wyłowić z niej dźwięk poszczególnych instrumentów. Przy doskonałej -harmonijnej - współpracy filharmoników można bez trudu precyzyjnie usłyszeć zarówno instrument pojedynczy, jak też całą orkiestrę. Natomiast kiedy nasz słuch i ducha dręczą dyletanci, to wewnętrzne precyzyjne strojenie w nas zawodzi. W dysharmonię nie możemy się włączyć. Jest ona najwidoczniej sprzeczna z naturą. Obca dla kosmosu i dla nas. Istnieje jeszcze więcej mocnych poszlak na rzecz „Tao fizyki" czy „dynamiki kwantowej wiedzy ezoterycznej". Na każdym kroku naukowcy potykają się o zjawiska naturalne, które mają wszelkie charakterystyczne cechy fenomenów ezoterycznych. Można wymienić: niezlokalizowanie, niezależność od czasu, nieuchwytność, indywidualność,sprzeczność, bezprzyczynowość, nieoznaczoność, subiektywność, ukrycie, dwuaspektowość i wiele innych paraleli między paradoksem kota Erwina Schrodingera a zasadami wypisanymi na szmaragdowej tablicy z Memfis, którą miał pozostawić po sobie Hermes Trismegistos. Co prawda świat nauki formułuje to inaczej. Mówi się o „subatomowym, uniwersalnym systemie inteligencji do przetwarzania informacji". Czyli po prostu o wiedzy kosmicznej. O tym już przecież słyszeliśmy w innym miejscu. Czy nie mogłaby więc istnieć kronika Akasha, która zawiera w sobie cały byt i całą wiedzę? Albo tajemnicza biblioteka na liściach palmowych, w której są zapisane przeszłość i przyszłość? Albo już wspomniana księga Dzyan? Albo Tat twam asi hindusów? Albo, albo, albo... Dziś fizyka w niewypowiedzianych bólach porodowych wydała „rewolucyjną koncepcję", którą nauki ezoteryczne propagują od pokoleń. Chodzi właśnie o ów subatomowy, uniwersalny system inteligencji do przetwarzania informacji, który się znajduje poza kontinuum czasoprzestrzeni (gdzieżby indziej?). Jego przejawem w obrębie naszej czasoprzestrzeni jest po prostu wszystko: elektrony, cząsteczki, góry i doliny, planety i gwiazdy, płazy i oglądający telewizję zamożni mieszczanie. Te świadomie swobodne sformułowania w żaden sposób nie mają uwłaczać nauce, ale pokazać, jak ogromny krok uczyniła „chłodna" nauka szkolna - i to w jakim kierunku. To, co dziś można wyczytać z naukowych publikacji, laikowi kojarzy się z czarami i pseudonauką. Tak zmieniają się czasy. Abyśmy mogli w pełni ocenić pierwiastek ezoteryczny w nauce (jin i jang w postaci czystej) i pierwiastek naukowy w ezoteryce, nie unikniemy podróży przez krainę kwantów. Zasugerowaliśmy już, że teoria kwantowa, która zdruzgotała dobrze naoliwiony zegar kosmiczny XIX wieku, miała znaczenie przełomu kopernikańskiego. Można by go nazwać nawet prowokacyjnie i z pewną przesadą zawróceniem z drogi, gdyż teoria ta wniosła element metafizyczny, mistyczny i do gruntu ezoteryczny. Tylko terminologia brzmi bardziej nowocześnie. Odpowiednie prawa przyrody wydają się jednak bardziej pasować do Mittelerde J.R.R. Tolkiena niż do naszego świata dźwigni, drążków i urzędów finansowych. Co więc staje nam na drodze, kiedy oderwiemy naszą uwagę od makroskopowych spraw dnia powszedniego i zapuścimy wzrok w głąb świata cząstek elementarnych, gdzie berło należy do niepojętych władców i kryje się widmowy budulec naszego „wielkiego świata"? Wspomniane już kwanty. Jak się zdaje, te maleńkie porcje energii skaczą dokoła bezładnie i nieobliczalnie. Nic sobie nie robią z przyczyny i skutku, a ich zachowanie daje się określić jedynie w przybliżeniu, mianowicie przez „prawo przypadku". Opisuje ono przeciętne zachowanie wielkich jednorodnych zbiorów, nie jest natomiast w stanie niczego powiedzieć na temat danej pojedynczej cząstki, cząsteczki - albo indywiduum. A mimo to ten mglisty i niejasny model świata jest jedynym spójnym opisem mikro- i makrokosmosu. Wyjaśnia on sprzeczności, przed którymi musiała skapitulować klasyczna fizyka Newtona, takie jak katastrofa ultrafioletowa, deficyt energii gwiazd - a nawet natura życia. Ten istotnie nowy obraz wszechświata pozwalał przeczuwać niesłychane konsekwencje. A jeśli fizyka kwantowa w ostatecznej konsekwencji obowiązuje we wszystkich bez wyjątku kwestiach? Na przykład w odniesieniu do czasu? Amerykański fizyk David Finklestein zastanawiał się nad tym problemem i nadał hipotetycznemu kwantowi czasu nazwę „chronon". „Teoria chrononu" głosi, że czas nie jest ciągły, ale składa się z szeregu kwantów czasu, nanizanych niczym paciorki na jeden sznurek. Chronon byłby najmniejszym możliwym do określenia przedziałem czasowym, ok. 10 do minus 24 potęgi sekundy (tyle czasu potrzebuje światło na pokonanie najmniejszej znanej odległości). Fascynującym aspektem tej teorii są luki między kwantami czasu. Mogłyby one być wypełnione przez inne elementarne jednostki czasu. Mówiąc wprost: nieskończenie wiele kompletnych wszechświatów mogłoby się zmieścić w lukach prawdopodobieństwa między wydarzeniami kwantowymi naszego wszechświata. Kto wie - być może to jest właśnie ojczyzna duchowych istot i innych zjawisk. Przewidywalne konsekwencje kwantyzacji czasu, od których aż włos się na głowie jeży, spowodowały, że hipoteza chrononu została odrzucona. Spotyka się ją wprawdzie tu i tam w mniej obciążonej zahamowaniami literaturze science fiction (np. w słynnej powieści Alfreda Bestera Die Morder Mohammeds). Niemal jeszcze bardziej przerażające jest wyobrażenie skwantowanej grawitacji. Doprawdy za daleko odeszlibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli tu odtwarzać ten superegzotyczny gmach teorii. W kwintesencji taka teoria oznacza całkowitą utratę wszystkiego, co jest uchwytne, przyczynowe i logiczne. Kosmos po prostu robi już tylko to, co chce. Słynny fizyk angielski, specjalista od czarnych dziur Stephen Hawking obliczył to, co jest nieobliczalne. Ten niezwykły uczony, który wykonuje swoją tytaniczną pracę poznawczą przede wszystkim umysłem, ponieważ jego ciało zaatakowała straszliwa choroba, przedstawił między innymi matematyczny dowód na sformułowaną przez siebie „zasadę nieregularności". Przedstawiając rzecz w skrajnym uproszczeniu, w zasięgu supergrawitacji (a więc w czarnych dziurach i ich otoczeniu) może się wydarzyć dosłownie wszystko: mogą „przypadkowo" powstać dzieła wszystkie Williama Szekspira albo wytrysnąć niewyczerpane źródła coli z rumem. To nieco dziwne wnioski, ale ściśle naukowe. Wszystkich implikacji nie sposób ogarnąć, zmierzają one między innymi w kierunku powstania wszechświata. Zakończmy ten wątek znamiennym żartem pochodzącym z ust człowieka, który na pewno wie, o czym mówi. Pewnego razu Stephen Hawking w ostatniej chwili zmienił tytuł odczytu, który miał wygłosić przed gronem astrofizyków. Pierwotny tytuł Załamanie się fizyki w dziedzinie osobliwości przestrzenno-czasowych (w centrum czarnych dziur) zmienił na Załamanie się f i z y k ó w w dziedzinie osobliwości przestrzenno-czasowych. Bardzo wymowna to zmiana, można powiedzieć. Wszystko to nie stanowi nawet drobnej części „horroru kwantowego", z którym muszą walczyć naukowcy. Nie istnieje już kwestia, czy coś jest tak, czy inaczej. Wszystko jest i tak, i inaczej. Prawdziwe zasady natury są „okultystyczne" (ukryte). Jest to sytuacja patowa, którą trudno uznać za zadowalającą. Co gorsza, kłopotliwy brak związków przyczynowych skłania do deprymującego stwierdzenia, że cała nauka nie może być niczym innym jak tylko woluntarystyczną próbą zaprowadzenia porządku w świecie na siłę, ponieważ człowiek po prostu nie może znieść myśli, że jest wydany na łup subatomowych anarchistów i graczy w kości. A więc nauka przystąpiła do kontrnatarcia. Skleciła z resztek dobrze naoliwionego zegara kosmosu trzy zasadnicze modele świata, które miały przywrócić sens, porządek i przyczynowość. Fakt, że także ezoteryka miała tu znaleźć niszę dla siebie, nie był przez nikogo zamierzony, a jednak tak się stało. Wspomniane trzy modele to: - Interpretacja kopenhaska, - Teoria wielu światów albo światów równoległych , oraz - Koncepcja ukrytych parametrów. Interpretacja kopenhaska wywodzi się od Nielsa Bohra. Swoją nazwę zawdzięcza jego rodzinnemu miastu, gdzie na terenie browaru Carisberg słynny fizyk mieszkał w domu podarowanym mu przez króla. Zgodnie z tą interpretacją matematycznym odzwierciedleniem braku wszelkich związków przyczynowych jest „załamanie się wektora stanu lub też funkcji falowej" . Wektor to matematyczne określenie kierunku i wielkości danej siły i w „normalnej" matematyce przedstawia to, co się zdarzy w następnej kolejności. Niczego podobnego nie mówi „wektor stanu" mechaniki kwantowej. Sygnalizuje on jedynie, co może się stać w następnej kolejności. Między wektorem a wektorem stanu rozwiera się w teorii poznania luka, w której zmieściłby się lotniskowiec. Niels Bohr wypełnił tę lukę, twierdząc, że ów niemiły wektor stanu istnieje jedynie w naszym umyśle. Myśl, jakoby wszechświat realny nie był bynajmniej realny, ale stanowił jedynie odbicie ludzkiego ducha, wydawała się klasycznej fizyce tak groteskowa, że interpretacja kopenhaska została zredukowana do podstawowego stwierdzenia. Brzmi ono mniej więcej tak: „Rzecz sama w sobie pozostaje niedostępna w hiperprzestrzeni i zależnie od tego, jak się ją ogląda (czyli jak zostanie dobrany eksperyment), prezentuje się jako fala lub cząstka. Ani jedno, ani drugie nie jest niczym innym jak cieniem z przypowieści Platona o jaskini". Co ciekawe, Erwin Schrodinger, „wynalazca" funkcji falowej, której kwadrat wartości bezwzględnej podaje prawdopodobieństwo pobytu cząstki elementarnej, nigdy nie chciał zaakceptować wymienionych interpretacji swoich równań. Ów laureat Nagrody Nobla, szczególnie popularny w Austrii, ponieważ jego podobizna zdobi banknot 1000-szylingowy, wyraził swoje niezadowolenie między innymi w słynnym paradoksie kota. Fizyk Bryce De Wiu ujął te wszystkie zastrzeżenia w jednym zdaniu: „Jeśli pójść za interpretacją kopenhaską, powstaje wrażenie, że nawet załamanie się wektora stanu istnieje tylko w naszych wyobrażeniach". Nie kończący się szereg matrioszek, bab w babie. Arthur Eddington, gigant astronomii, blisko związany z Nielsem Bohrem, wyraził to bardziej poetycznie: „Znaleźliśmy dziwne ślady stóp na brzegu nieznanego. Wymyślaliśmy jedną skomplikowaną teorię po drugiej, aby wyjaśnić ich pochodzenie. Wreszcie zrekonstruowaliśmy istotę, która te ślady zostawiła. To nasze własne". Mimo że interpretacji kopenhaskiej nie sposób podważyć matematycznie, to jednak niezupełnie nas zadowala teoria mówiąca, że cegła, która nam właśnie spadła na głowę, istnieje w gruncie rzeczy tylko w naszym umyśle i nigdzie indziej. W jaki jeszcze inny sposób można by było dobrać się do skóry tej „przeklętej kwantowej skakaninie" (jak z niechęcią określił Erwin Schrodinger rezultat swoich własnych równań w liście do Einsteina), załamaniu się przyczynowości i podwójnej naturze rzeczy? Można było sądzić, że drogą wiodącą do tego celu jest teoria światów równoległych albo teoria wielu światów (także i ona prowadzi niechcący na tereny mistyczno-ezoteryczne). Koncepcja ta, nazywana także modelem Everetta, Wheelera i Grahama, pochodzi z literatury science fiction (wielu fizyków uważa, że powinna tam pozostać). Hipoteza ta usuwa kolejny uprzykrzony aspekt fizyki kwantowej, a mianowicie kwestię, dlaczego zawsze mamy do czynienia tylko z jednym rezultatem, gdy tymczasem przecież możliwa jest ich nieskończona gama. Według Hugha Everetta, Johna Archibalda Wheelera i Neila Grahama - trzech słynnych fizyków z nie mniej słynnego Uniwersytetu Princeton - jeśli podrzucimy do góry monetę, to oczywiście w naszym wszechświecie wyląduje ona na jedną albo drugą stronę; to jednak nic nie znaczy, gdyż we wszechświecie sąsiednim jest dokładnie na odwrót. Parzystość jest zapewniona. Wektor stanu musi ulec załamaniu we wszystkich kierunkach, jak wymagają tego równania kwantowe. Przyczyna tkwi w tym, że wszystko, co może się zdarzyć, rzeczywiście się dzieje, tyle że nie w jednym i tym samym wszechświecie. Wspomniany już Bryce De Witt pisał w „Physics Today": „Mam jeszcze świeżo w pamięci szok, którego doznałem przy pierwszym zetknięciu z koncepcją wielu światów". Mimo to De Witt i wielu jego kolegów uważa model Everetta, Wheelera i Grahama za najmniej absurdalne wyjście z problemu niepewności kwantowej. Dotąd poruszaliśmy się wyłącznie na gruncie teorii. Zarówno interpretacja kopenhaska, jak koncepcja wielu światów stanowią interpretacje zdarzeń niewytłumaczalnych, czy raczej niewyobrażalnych. Jest jasne, że jako takie nie dają się one udowodnić. Tak więc to wyłącznie sprawa gustu, czy bardziej się przychylamy do wersji, że wszechświat istnieje tylko w naszych umysłach, czy może łatwiej nam przełknąć teorię, z której wynika, że we wszechświecie równoległym żyjemy np. jako seryjny morderca (albo nie żyjemy wcale). Nie sposób udowodnić ani jednej, ani drugiej teorii. Inaczej jest w przypadku trzeciego modelu: koncepcji ukrytych parametrów (ukrytych czynników). Nie ogranicza się on tylko do interpretacji, ale znajduje też potwierdzenie w praktycznym eksperymencie. A poza tym daje się tu zauważyć jeszcze coś innego: ogniwo łączące naukę z wiedzą ezoteryczną!

hjdbienek : :
maj 02 2009 Zasada komplementarności.
Komentarze: 0

Dualizm falowo-korpuskularny reprezentuje obie nawzajem się uzupełniające strony kwantu (który można by również nazwać z pełnym uzasadnieniem „cząstką rzeczywistości"). Mamy wprawdzie wybór, którą z różnych twarzy będziemy obserwować, ale to już wszystko. To samo się tyczy sprawek naszego kwantu. Jeśli jesteśmy zainteresowani miejscem jego pobytu - dobrze, możemy się tego dowiedzieć. Wtedy jednak pozostaje ukryte, co on akurat porabia. I odwrotnie. Jeszcze raz: Cząstki przed kurtynę - oto i one. Fale przed kurtynę - oto i one. Fale/cząstki przed kurtynę - niemożliwe. Gdzie „to" jest? - tu! Dokąd „to" zmierza? -tam! Co „to" robi i dokąd „to" zmierza? - bez komentarza! Innymi słowy: jin i jang w głębi atomu. „Rzeczywistość obiektywna" - jak Einstein nazwał wyobrażenie niezależnej egzystencji -już nie istnieje, a raczej nigdy jej nie było. Nauki przyrodnicze zachodu uważały wszechświat przez setki lat za nagromadzenie izolowanych przedmiotów (od fotela do mgławicy spiralnej) i przeżyły szok, kiedy wszystko się stopiło w jedną niepojętą całość. Ezoteryczno-mistyczna wizja świata przedstawiała się tak od zawsze. Teraz można by było właściwie zakończyć rozłam obrazu świata. Przy realizacji takiego zamiaru dzieje się coś zdumiewającego: pod pełną chaosu warstwą kwantową także nauki przyrodnicze mogą odkryć coś, w co ezoterycy nigdy nie wątpili: sens i porządek wszelkiego bytu.

hjdbienek : :
maj 02 2009 Zburzona iluzja „stabilnej rzeczywistości"...
Komentarze: 1

W pierwszym roku dwudziestego wieku, który miał ludzkości przynieść rzeczy potworne, zaczęło się długie pożegnanie z rzeczywistością naszych ojców. Stało się to co prawda niezauważalnie - dla wielu po dziś dzień. W pewnym artykule niemiecki fizyk Max Planck zajmował się nie rozwiązanym problemem fizyki XIX w. Chodziło o rozkład promieniowania cieplnego rozgrzanego ciała na różne długości fal. Wbrew wszelkim klasycznym wyobrażeniom i oczekiwaniom rozkład ten okazał się skokowy. Przyczyny tego stanu rzeczy były nieznane. W każdym razie na tradycyjnym pojęciu fal pojawiło się pęknięcie; zarazem także na wszystkim, co powszechnie kojarzymy z pojęciem rzeczywistości, choć tego jeszcze nikt nie przeczuwał. W 1905 r. Albert Einstein dołączył dalszy fragment informacji. Starał się on wyjaśnić zjawisko fotoelektryczne, polegające na wybijaniu elektronów z powierzchni metalu przez fale świetlne. Byłoby to możliwe tylko wtedy, gdyby fala świetlna była zarazem strumieniem samodzielnych cząstek. Materialistyczna wizja świata zaczęła się chwiać w posadach. Jak coś może być jednocześnie falą i cząstką? To jakby coś było naraz okrągłe i kanciaste; ta analogia zresztą trafia w samo sedno sprawy i dokładnie opisuje „rzeczywistość". Jeśli nawet nie na znanej nam płaszczyźnie. Ale po kolei. Nie zdawano sobie jeszcze wtedy w pełni sprawy, że na horyzoncie newtonowskiego obrazu świata pojawiły się czarne chmury. A potem rozpętała się burza. Nie „tylko" światło musi mieć tę niepojętą dwoistą naturę. Również elektrony, które miały okrążać jądro atomu niczym wierne satelity, musiały być czymś innym niż maleńkimi kuleczkami. W przeciwnym razie nie byłyby możliwe stabilne powłoki elektronowe. Załamał się klasyczny obraz atomu. Zamiast miniaturowego układu planetarnego z głębi materii wyłoniło się coś niewyraźnego, pulsującego - ni pies, ni wydra, niepojęty cień. Do jakiego stopnia niepojęty, okazało się wtedy, gdy wszystkie cząstki elementarne ujawniły zachowanie typowe dla fal. Dziś mówi się o falach materii i nikt nie ma nawet najmniejszego pojęcia, czym one mogłyby być. Na scenę świata wkroczyła mechanika kwantowa. Jej sukcesy były - i są - imponujące: pozwala ona uzyskać matematycznie ścisły opis struktury atomu, radioaktywności, sił wiążących związki chemiczne, spektrum atomowego, pól elektrycznych i magnetycznych, struktury jądra i reakcji jądrowych, elektrycznych i termicznych właściwości ciała stałego, nadprzewodnictwa, rodzenia się i niszczenia materii i antymaterii, budowy gwiazd, elementarnych mechanizmów życia i wielu innych zjawisk. Bez mechaniki kwantowej nie mogłyby istnieć lasery, mikroskopy elektronowe, tranzystory ani komputery. Aspekt techniczny mechaniki kwantowej nie stanowi problemu. Można się nią posługiwać jak przepisem kulinarnym. Równania się zgadzają, a rezultat odpowiada oczekiwaniom. Przepadła jednak wszelka poglądowość. Czym bowiem byłby człowiek, gdyby nie próbował zajrzeć pod powierzchnię rzeczy? I w tym właśnie sęk. Słynny fizyk Niels Bohr powiedział oschle, że kto zrozumiał teorię kwantową, ten jej nie pojął. Podkreślał on stale, że nie można jej przejrzeć. Nagle przestał istnieć podział na świat „tam na zewnątrz", kierowany przez odwieczne, niewzruszone prawa, i nas, którzy to wszystko obserwujemy, nie biorąc w tym bezpośredniego udziału. Cóż zatem istniało? Teraz wszystko zaczęło się na dobre. Fizycy zakasali rękawy. Jeśli nawet rzeczywistość była inna, niż oczekiwano, to należało jej się właśnie dobrać do skóry eksperymentami innymi od tradycyjnych. Przecież to śmiesznie proste! Łatwiej to było powiedzieć niż zrobić, gdyż to coś w głębi atomów powiedziało: „Nie, moi mili, nigdy mnie nie dorwiecie!" Usiłowano co prawda zażarcie. Najpierw trzeba było to coś uchwycić, wszystko jedno, czy miała to być cząstka, czy fala. Już w 1801 r. Thomas Young wykazał swoim słynnym doświadczeniem interferencyjnym, że światło ma naturę falową. Trzeba więc było do niego powrócić, tym razem jednak pod kątem cząstek. Osłabiono promień światła tak, by z każdego kierunku do ekranu docierała zawsze tylko jedna cząstka, albo kwant światła (foton), kierowana prawem przypadku. Powstaje przy tym określony wzór. Osobliwy aspekt sprawy polega na tym, że każdy foton musi „wiedzieć", gdzie trafić, to znaczy, musi znać pozycje i tory lotu „kolegów". Dokładnie tak samo dzieje się w przypadku cząsteczek gazu i innych zbiorów posłusznych prawom masowej statystyki (choć dziwnym trafem tego nie odbieramy jako coś zagadkowego). Bardzo dziwne. No dobrze, a więc przez dwie szczeliny wypuszczano fotony na ekran, na którym tworzyły one ściśle przewidywalne wzory. A co się stało, gdy zamknięto jedną z tych dwóch szczelin? Wtedy wzór zniknął. Cząstka „wiedziała", że otwarta jest już tylko jedna szczelina, i dostosowała do tego swoje zachowanie. To rzeczywiście już nie miało nic wspólnego z naszym potocznym doświadczeniem. Pociski karabinu maszynowego albo kule bilardowe tak by się nie zachowały. Teraz naukowcy poszli na całość. Jaki byłby wynik, gdyby przed każdą szczeliną zainstalować czujnik? Wtedy można by było błyskawicznie i podstępnie zamknąć jedną z nich, skoro tylko będzie wiadomo, która cząstka dokąd poleci. Niestety nie. Uniemożliwia to zasada nieoznaczoności Heisenberga. Pomiar tak dokładny, że dzięki niemu wiadomo, przez którą szczelinę skieruje się dana cząstka, przeszkadza do tego stopnia, iż wszystko się załamuje. Elektron (czy foton) demonstruje swoją wszechwiedzę jedynie wtedy, gdy nie patrzymy mu na ręce. Naukowcy nie dali się tak łatwo zapędzić w kozi róg. John Wheeler, od którego pochodzą takie pojęcia jak „czarne dziury" czy „pianka kwantowa", wymyślił eksperyment opóźnionego wyboru (delayed choice). Miał on przechytrzyć fale/cząstki, zamiast tego jednak pokazał, że de facto nic w ogóle nie jest takie, jak się tego domaga zdrowy rozsądek. Fale/cząstki wiedziały, że są obserwowane! Na planie znalazł się człowiek jako element eksperymentu, a raczej jako sprawca rezultatu. Albo też, jak to ujął krótko i węzłowato wielowymiarowy Set w rozmowie z Jane Roberts: „To wy czynicie rzeczywistość" . Zrozumienie tego faktu musiało dopiero się przyjąć. Niedawno temu Caroll Alley z gronem współpracowników z Uniwersytetu Maryland w USA podjęli próbę powtórzenia doświadczenia opóźnionego wyboru za pomocą środków high-tech. Do połowy posrebrzone zwierciadło dzieli promień lasera na dwie części, analogicznie do podwójnej szczeliny u Younga. Kolejne zwierciadła w wyrafinowany sposób zmieniają bieg tych promieni tak, że się one krzyżują i trafiają w jeden z dwóch detektorów fotonów. Jeśli teraz dodać jeszcze jedno do połowy posrebrzone zwierciadło, to oba promienie połączą się znowu. Nie będziemy tu przedstawiać całej złożoności tego eksperymentu. Wyrafinowane mechanizmy pozwalają tu z szybkością światła zmieniać fazy, długości torów i wiele innych parametrów, wszystko po to, by umożliwić przewidywalność zachowania się fal/cząstek. Zamysł ten jednak się nie powiódł. Cokolwiek robiono, „tego" nie udało się uchwycić. Nawet jeśli zwlekano z decyzją włączenia lub nie drugiego posrebrzanego do połowy zwierciadła do chwili, aż jeden foton prawie dotrze do punktu skrzyżowania, nie dowiedziano się niczego. Na pozór każdy foton wybiera obie drogi, a niejasność doświadczenia podwójnej szczeliny Younga pozostaje niewzruszona. Dalsze konsekwencje są doprawdy potworne. Oznaczają one w tym przypadku - proszę o szczególną uwagę - że decyzja, czy foton przeleci przez aparaturę po jednym czy po obu torach, zapada w takim momencie, kiedy to już się stało. Teraźniejszość powodowała zmianę przeszłości! Innymi słowy: część z osobna nie ma znaczenia, ale tylko w połączeniu z całością. To nie tylko kojarzy się z zasadami ezoterycznomistycznymi i mądrościami Dalekiego Wschodu, ale jest takie w swej istocie. Nie tylko buddyzm mówi o twórczej mocy „wiecznego teraz", któremu nawet Einstein nie mógł zajrzeć w karty. Ten wniosek może się w pierwszym momencie wydać przesadny. W końcu całe mnóstwo codziennych zdarzeń nie daje się przewidzieć, a nie wiąże się zaraz ściśle z wiedzą ezoteryczną. Można podać jako przykład nagłe zmiany pogody, krach na giełdzie, wyniki ruletki itd. Mimo to istnieje podstawowa różnica: nieprzewidywalność takich zdarzeń bierze się z braku informacji. Teoretycznie zachowanie się chmury jest obliczalne, praktycznie jednak nigdy nie będziemy w stanie poznać wszystkich parametrów, a już na pewno nie uda się nam zdążyć z tym na czas. Nieuchwytność świata kwantów natomiast polega nie na tym, że obecnie postrzegamy go tylko fragmentarycznie, ale że nigdy nie będziemy mogli go postrzegać totalnie. Oddziela nas od niego bariera zupełnie innego rodzaju niż statystyczne odchylenia albo za mała rozdzielczość mikroskopu. Ta bariera ma naturę egzystencjalną, wynikającą z istoty wszechświata czy też bytu, aby wyrazić to filozoficznie, i pozostaje poza obrębem ludzkich dążeń. Odkąd ujawniły się te paradoksy, przeprowadzono ogromną liczbę doświadczeń - teoretycznych i praktycznych - aby uchwycić „rzecz samą w sobie". Niemało ich pochodzi od Alberta Einsteina, który jak Schrodinger czuł odrazę do „przeklętej kwantowej skakaniny". Niektóre z tych eksperymentów były genialne w swej przemyślności, ale ostatecznie nie dały lepszych rezultatów niż próba zobaczenia własnych pleców przez coraz szybsze bieganie wokół drzewa. To porównanie ściśle oddaje nasz dylemat. Hipoteza obserwatora fizyki kwantowej formułuje to następująco: obserwacja zmienia rzeczywistość. Jest ona taka, jaka jest, tylko dopóty, dopóki pozostaje nie obserwowana. Jeśli się ją obserwuje, przyjmuje raz taką, raz inną postać - fali albo cząstki, nigdy jednak całości! Z tej ogromnej frustracji zrodziło się kilka modeli świata, z którymi się jeszcze zapoznamy. Ważniejsza jednak w tej chwili jest zasada, którą Niels Bohr wywiódł z tego wszystkiego.

hjdbienek : :
maj 01 2009 Zburzona iluzja „niezależności"
Komentarze: 0

W 1979 r. 39-letnia Barbara Herbert z Dover w Anglii zwróciła się do pracownika socjalnego Johna Strouda, aby jej pomógł w poszukiwaniach siostry bliźniaczki. Matka Barbary, która studiowała w Londynie przed drugą wojną światową, oddała swoje obie córki do adopcji, zanim w 1943 r. popełniła samobójstwo. Barbara Herbert natrafiła na ślad siostry bliźniaczki, kiedy gromadziła dokumenty do celów emerytalnych. Przy pomocy Johna Strouda udało się w końcu odnaleźć poszukiwaną pod nazwiskiem Daphne Goodship w WakefieId. Na umówione spotkanie każda z sióstr bliźniaczek przybyła na stację Kings Cross w Londynie w beżowej sukience i brązowym aksamitnym żakiecie (pamiętajmy, nie umawiając się co do tego, ale przypadkiem!). A to był dopiero początek. Obie kobiety pracowały w zarządach miejskich, podobnie jak ich mężowie, obie poznały swoich późniejszych mężów w wieku szesnastu lat na tańcach i wyszły za nich za mąż na jesieni, mając dwadzieścia kilka lat. Podobnie identycznie przebyły najpierw poronienie, po czym każdej urodziły się w tej samej kolejności dzieci: dwóch chłopców, a po nich dziewczynka. Obie kobiety w wieku piętnastu lat doznały poważnego upadku ze schodów, obie opiekowały się młodszymi uczniami przechodzącymi przez ulicę, czytały to samo pismo i lubiły tych samych autorów. John Stroud skatalogował w sumie 31 niesamowitych wprost zgodności, z których większość w żadnym razie nie daje się wyjaśnić względami dziedziczenia (np. upadki ze schodów i poronienia). Podobnie układały się dalsze losy Barbary Herbert i Daphne Goodship po ich spotkaniu: nie umawiając się, często kupowały tę samą książkę tego samego dnia, równocześnie zmieniały kolor włosów itp. Takie przypadki są do siebie podobne jak krople wody, dokładnie tak, jak same bliźnięta... W wieku dziewięciu lat Jim Lewis z Limy (Ohio) dowiedział się, że ma brata bliźniaka, który został oddany do adopcji po urodzeniu. Trzydzieści lat później - w tym samym wieku co Barbara Herbert - postanowił nawiązać z nim kontakt, w czym dopomogły władze. Bliźniak ów - nazywał się Jim Springer - mieszkał w Dayton (Ohio). Po spotkaniu Jima i Jima (!) wyszło na jaw całe mrowie podobieństw: obaj bracia mieli pierwsze żony o imieniu Linda, a po rozwodzie z nimi każdy ożenił się po raz drugi z kobietą o imieniu Betty. Każdy miał syna o imieniu Allan (czy też Alan) i psa wabiącego się Toy. Jim Lewis i Jim Springer byli pomocnikami szeryfa, urzędnikami McDonald-Company i pracownikami stacji benzynowej. Każdy z nich spędzał urlop w tej samej miejscowości na Florydzie i zawsze na tej samej plaży nie dłuższej niż 300 m. Na urlop Jim i Jim jeździli chevroletami. Obaj mieli w ogrodzie jedno jedyne drzewo, wokół którego znajdowała się biała ławka. Obaj majsterkowali w swoich warsztatach, wykonując ramy do obrazów i meble. Obaj dali się wysterylizować, pili tę samą markę piwa i palili ten sam gatunek papierosów. Obaj kochali wyścigi Stock-Car i nie cierpieli baseballu. Jeszcze nie dość „przypadkowych zbiegów okoliczności"? Proszę bardzo: Siostry Terry Conolly i Margaret Richardson wyszły za mąż w tym samym roku, tego samego dnia i prawie o tej samej godzinie. Obie kobiety miały czworo dzieci, które przychodziły na świat prawie w identycznych momentach. Obie kobiety chciały nazwać pierwszą córkę Ruth, ale potem się rozmyśliły. Dorothy Lowe i Bridget Hamilton opisywały w swoich dziennikach zawsze te same dni. Pracownik społeczny John Stroud połączył nie tylko Barbarę Herbert i Daphne Goodship, ale także Erica Boococka i Tommy'ego Marriotta, którzy wyszli sobie na spotkanie jak swoje lustrzane odbicia: w identycznych okularach (kwadratowe szkła w metalowej oprawce) i każdy z kozią bródką; obaj też pracowali jako siła pomocnicza w fabrykach w mieście Yorkshire. Trzeba jeszcze raz podkreślić, że nie zaplanowali jednakowego stroju. Wręcz niewiarygodna wydaje się historia Oscara Stohra i Jacka Yufe, których podobieństwa nie zdołał osłabić nawet dystans równy szerokości Oceanu Atlantyckiego ani przepaść dzielących ich diametralnie przeciwstawnych sobie ustrojów społecznych. Obaj urodzili się w Ameryce, jednak Jack wzrastał jako ortodoksyjny Żyd, podczas gdy Oscar wyjechał do Niemiec, gdzie został członkiem Hitlerjugend. Minęło kilkadziesiąt lat. W 1979 r. bracia spotkali się znowu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa należałoby oczekiwać, że będą różnili się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe. Jednak ich niewidzialna więź okazała się silniejsza: Jack i Oscar nosili identyczne okulary i niebieskie koszule z pagonami. Na powitanie uśmiechnęli się pod takim samym wąsem, a mimo że Jack mówił po angielsku, a Oscar po niemiecku, to rytm, z jakim mówili, był jednakowy. Była to zresztą tylko zewnętrzna warstwa synchroniczności. Obaj mieli ekscentryczny zwyczaj spłukiwania toalety przed i po użyciu i nosili gumki recepturki na nadgarstku. Dla kogo takie zbieżności nie są jeszcze dość absurdalne, tego może zadowoli poniższy przypadek. Trzydziestoczteroletni Vebi Limani z Sara Mountain (USA) w czasie burzy został śmiertelnie ugodzony piorunem. Dziennikarze lokalnej gazety wydobyli na światło dzienne fakt, że we wcześniejszych latach na skutek uderzenia pioruna stracili życie ojciec, brat i wuj Limaniego. Rupert Sheldrake, ojciec rewolucyjnej teorii o przyczynowości formatywnej, zgromadził niezliczone elementy do puzzli swojej wizji wszechświata przepojonego informacją. Kazał on np. angielskojęzycznym studentom nauczyć się na pamięć trzech krótkich wierszy po japońsku. Jeden z tych tekstów składał się ze słów przypadkowo dobranych, drugi wprawdzie miał sens, ale powstał niedawno, natomiast trzeci był tradycyjnym rymem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Studenci, mimo że po japońsku nie rozumieli ani słowa, najszybciej jednak zapamiętali wiersz liczący sobie setki lat, co można było wyraźnie stwierdzić. Na podobny efekt natrafił już wzmiankowany Lyall Watson w Osace w Japonii, gdzie kształci się słynnych „sekserów kurcząt", specjalistów, którzy najdosłowniej „w małym palcu" mają rozpoznawanie płci świeżo wyklutych piskląt. Watson miał nadzieję, że jako biolog czegoś się tu nauczy - i tak też się stało. W Japonii wiele umiejętności - od ceremonii parzenia herbaty przez Go do karate - przekazuje się metodą wspólnego ich praktykowania. Uczeń spędza długi czas z mistrzem (sensai) i przyswaja sobie jego zręczność. Tak jest również w przypadku sekserów kurcząt. I w tej dyscyplinie uczniowie tak długo patrzą mistrzom przez ramię, aż sami nabędą ich sztukę. Lyall Watson porównuje ten proces nauczania z osmozą (przenikaniem substancji przez błonę przepuszczalną). Sami sekserzy nie umieją wyjaśnić, jak to możliwe, ale faktem pozostaje, że ich dokładność jest bliska 100 procent, a szybkość pracy „już nieświadoma" - i że mogą swoją zdolność przekazywać innym. W 1924 r. w USA umarł neurolog Albert Abrams, napiętnowany jako szarlatan, zgorzkniały i zapoznany. Jego „przestępstwo" polegało na tym, że odkrył nieortodoksyjną metodę diagnozowania raka, która, co skandaliczne, pozwalała osiągnąć dokładność, o jakiej i dziś można tylko pomarzyć. Przy zastosowaniu prostego przyrządu do pomiaru oporu elektrycznego był w stanie na podstawie jednej kropli krwi precyzyjnie określić, czy dana osoba jest chora na raka, a jeśli tak, to na jaką z jego odmian. To nie mogło dobrze się skończyć. Ponieważ poza samym doktorem Abramsem nikt nie mógł dojść do ładu z jego sławną (a raczej osławioną) „Black box" (tak w końcu nazwano to urządzenie), to przekreślenie jego reputacji było z góry przesądzone, bez względu na odnoszone sukcesy. Po latach metodę Abramsa przejęła i udoskonaliła zajmująca się kręgarstwem Ruth Drown. Jej wyniki były zaskakująco dokładne i można je było uzyskać nie tylko na podstawie analizy krwi, ale i włosów. To, co nastąpiło potem, nie było niespodzianką: Ruth Drown w 1951 r. uwięziono, a jej notatki i aparaty zniszczono. Zmarła wkrótce po wypuszczeniu z więzienia ze względu na podeszły wiek. Mimo to metoda Abramsa-Drown przetrwała. Angielski inżynier George de la Warr pracował dalej nad jej stroną techniczną i wdrożył produkcję. Dziś maszyna Abramsa-Drown-de la Warr faktycznie jest stosowana. Jej użytkownicy nazywają swoją sztukę „radioniką". Jak się zdaje, za pomocą prostego urządzenia, w którym wahadełko kołysze się nad kroplą krwi, można zapoczątkować coś w rodzaju procesu zdalnego leczenia. W tym punkcie nieodpartej mocy nabiera pytanie, co łączy ze sobą te wszystkie coraz bardziej egzotyczne elementy mozaiki. Proszę o jeszcze trochę cierpliwości, najpierw musimy zarżnąć jeszcze jedną świętą krowę.

hjdbienek : :
maj 01 2009 Wiedza ezoteryczna w zwierciadle nauki
Komentarze: 0

"Nie narodził się jeszcze i nigdy się nie narodzi taki człowiek, który by poznał prawdę o bogach i wszystkim, co jest na ziemi. Jednak gdyby nawet był ktoś taki i zdołał choćby raz dokładnie trafić w sedno, to sam by o tym nie wiedział. Możemy bowiem jedynie snuć domysły". (Xenophanes) Zburzona iluzja "tu i teraz" Rafael Gonzales z Miami, 54-letni właściciel sklepu, zerwał się zlany potem z niespokojnego snu. Okropny koszmar, który nawiedził go we śnie, wprawił go w śmiertelny lęk. Pełen grozy przypominał sobie niezwykle realistyczny obraz ostatnich sekund własnego życia, przerwanego przez jego byłego pracownika Roberto Avareza, który go we śnie obrabował i z zimną krwią zastrzelił. Gonzales nie wiedział, że jego dni są policzone. Miał przed sobą jeszcze tylko tydzień życia. Kiedy nocne koszmary straciły moc w jasnym świetle poranka, biznesmen opowiedział swoim pracownikom treść snu. Sześć dni później znaleziono go martwego. Pewien spóźniony klient zauważył, przyszedłszy po godzinach urzędowania, że spod zamkniętych na klucz drzwi sączy się krew. Rafael Gonzales został obrabowany i brutalnie zamordowany. Trzy strzały oddane z najbliższej odległości sprawiły, że nie miał żadnych szans. W sklepie brakowało małej metalowej kasetki z zawartością około 400 dolarów, którą znaleziono pustą na ulicy. Sprawca nie pozostawił żadnych śladów - a przynajmniej nic takiego, czego zazwyczaj szuka policja. Mimo to zagadka kryminalna została szybko rozwiązana. Pisze o tym Andy Arostegui, szef policji kryminalnej z Miami: W czasie rutynowego przesłuchania pracowników zamordowanego dowiedzieliśmy się o koszmarnym śnie, jaki miał pan Gonzales. Normalnie nie zwracamy uwagi na takie sprawy, ale z braku jakichkolwiek innych tropów zajęliśmy się sprawdzeniem także i tej wskazówki. Faktycznie okazało się, że jedyny odcisk palca, który został na kasetce, pochodzi od 22- letniego Roberto Avareza, który już przyznał się do winy. Brytyjski historyk Arnold Toynbee zapewnił sobie nieśmiertelność w panteonie nauki dziesięciotomowym dziełem A Study of History. Jego dynamiczna teoria cyklicznego rozwoju kultur dzieli i dzisiaj jeszcze historyków na dwa przeciwstawne obozy. O ile Oswald Spengler odrzucił pogląd Anglika, że dzieje kultury są ścisłym procesem akcji i reakcji, to liczni inni historycy przypisują przełomowe znaczenie historii kultury Toynbee. Mniej znaną sprawą są „pęknięcia czasu", które przeżył Arnold Toynbee i które w ten czy inny sposób niewątpliwie wywarły wpływ na jego rewolucyjną pracę. Dnia 23 kwietnia 1912 r. historyk ten wspiął się na cytadelę Monemvasia w Grecji. Kiedy przedzierał się przez krzaki, porastające spękane mury obronne, aby przyjrzeć się starym armatom ze spiżu, nagle przeniósł się w czasie. Był wieczór owego dnia roku 1715, kiedy to forteca broniona przez wojska weneckie wpadła w ręce Turków. Wokół historyka zwycięscy zdobywcy zabierali się właśnie do burzenia umocnień i niszczenia dział, co prawda nie w trakcie szturmu, ale dla zagwarantowania pokoju, ponieważ twierdzę poddano w wyniku pertraktacji. Dwa miesiące później Arnold Toynbee doświadczył następnego przeskoku w czasie. Z najwyższego punktu twierdzy Mistra patrzył na równinę Sparty na Półwyspie Peloponeskim. Nie spodziewając się niczego złego jadł czekoladę, błądząc wzrokiem po ruinach. Nagle otaczający go świat uległ zmianie. Znalazł się w samym środku krwawej łaźni, ludzie umierali przy nim z krzykiem, jakby rozwarły się wrota piekła. Były to okrutne dni odwetu w greckiej wojnie wyzwoleńczej toczonej w dwudziestych latach ubiegłego wieku. Bezcielesny, a mimo to w pełni świadomy Toynbee był widzem rzezi, która nastąpiła po zdobyciu Mistry i pociągnęła za sobą śmierć większości mieszkańców twierdzy. Historyk był do głębi wstrząśnięty obrazem tej minionej, a teraz na nowo przeżywanej grozy. Niezwykle silnie odczuwał bestialstwo ludzi i bezdenną otchłań zła, będącego sprężyną napędową większości działań. Nigdy już nie zdołał się wyzwolić od tego wrażenia; według jego własnych słów przeżycie z Mistry skłoniło go do podjęcia pracy nad monumentalnym dziełem A Study of History. O godzinie 8.30 rano dnia 3 czerwca 1964 r. Juliet Rhys Williams, wiceprzewodnicząca Economic Research Council i była prezes BBC, spożywała śniadanie z dwiema córkami w swoim domu w londyńskiej dzielnicy Belgravia. Rozmawiano o wstępnych wynikach wyborów w USA. Lady Williams usłyszała właśnie przez radio, jakim wynikiem zakończyła się w Kalifornii walka między senatorem Barry Goldwaterem a gubernatorem Nelsonem Rockefellerem. Miała jeszcze w uszach głos komentatora, który szczególnie podkreślał wczesne uzyskanie wyników, ponieważ były to pierwsze na świecie wybory, w których obliczanie głosów w pełni wykonały komputery. Napływały kolejne meldunki, w tle słychać było gwar, Nelson Rockefeller przyznał się do porażki, a senator Goldwater nie mógł udzielić wywiadu, bo poszedł do fryzjera, żeby ochłonąć. Była to zupełnie zwyczajna audycja radiowa, normalna w każdym szczególe. Nienormalny był tylko jeden drobiazg: pierwsze doniesienia wyborcze zostały nadane przez amerykańską sieć CBS siedem godzin po rozmowie Lady Williams z jej dwiema córkami. Angielska BBC wlokła się zresztą w ogonie i jeszcze o godzinie 17.30 tego dnia donosiła, że Nelson Rockefeller jest zdecydowany przetrwać. W 1642 r. w Anglii pewien mały pamflet wzburzył umysły. Wywołał on takie poruszenie, że król Karol I powołał komisję do zbadania zawartych w nim twierdzeń. Pod kierunkiem pułkownika Lewisa Krike'a komisja śledcza udała się na miejsce zdarzenia do Edgehill w pobliżu Keinton w hrabstwie Northamptonshire, gdzie odbyła się jedna z wielkich bitew wojny domowej, toczonej między królewską dynastią Stuartów a parlamentem, w której wyniku została proklamowana republika pod przywództwem purytanina Olivera Cromwella. Wspomniany pamflet pod tytułem A great Won der in Heaven, shewing the lale Apparitions and Prodigious Noyse of War an Battles, seen on Edge-Hill, neere Keinton, in Northamptonshire informował, że nad opuszczonym pobojowiskiem unosił się zgiełk bitwy i było widać jej obraz. Świadkowie relacjonowali tumult walki, a ci, którzy przeżyli bitwę, rozpoznawali swoich towarzyszy. Komisja przesłuchała te osoby, wśród których byli liczni oficerowie i jeden sędzia pokoju. Wszyscy przysięgali, że mówią prawdę. Do tych zaprzysiężonych zeznań dołączyli swoje członkowie komisji, którzy także kilkakrotnie mieli do czynienia ze sprawami niewytłumaczalnymi. Fenomen ten trwał trzysta lat. Ostatnie zeznanie świadka pochodzi z poprzedniego stulecia, a złożył je wielebny John Dering. Jesienią 1987 r. James Pease, kierownik Bauer Contemporary Ballet Company z Milwaukee, opowiedział angielskiemu pisarzowi Colinowi Wilsonowi zdarzenie z roku 1972. W roku tym Susi Bauer, późniejsza żona Jamesa Pease, wyjechała do Nowego Jorku kontynuować studia tańca. Oto relacja Jamesa Pease, o której zgodności z prawdą może zaświadczyć jego brat Mitchell: Tydzień po wyjeździe z Milwaukee [Susi] poszła w nocy z butelką wina do swojej sypialni; nastawiła płytę i usiadła obok łóżka na podłodze. Czuła się nieszczęśliwa. W tym czasie mój brat i ja skończyliśmy skromną kolację przed telewizorem. Mitch siedział na tapczanie, a ja rozpierałem się wygodnie na krześle, siedząc plecami do jadalni. Nagle kątem oka zobaczyłem coś dziwnego: w drzwiach jadalni stała Susi, jak gdyby chciała przyjść do nas. Trwało to ułamek sekundy, dopóki sobie nie uprzytomniłem, że przecież Susi jest w Nowym Jorku, nie mogła więc być w naszym pokoju. Moje zmieszanie było tak widoczne, że Mitch odwrócił wzrok od telewizora i spytał, co się ze mną dzieje. Odpowiedziałem coś w rodzaju: „Mógłbym przysiąc, że Susi właśnie chciała do nas wejść". Przestaliśmy o tym myśleć i wróciliśmy do oglądania telewizji. Wtedy zadzwonił telefon, to była Susi z Nowego Jorku. Zupełnie wytrącona z równowagi powiedziała dosłownie: „Byłam u was", na co ja odpowiedziałem: „Wiem". Potem zaczęła po kolei opowiadać, jak mieliśmy ustawione meble, gdzie siedzieliśmy, jakich sztućców i naczyń używaliśmy i gdzie je - nie zmyte - zostawiliśmy, gdzie były puszki z piwem i że Mitch postawił telewizor na stole, przy którym jedliśmy. Opisała, w jakiej pozycji siedział Mitch przed telewizorem, trzymając nogi na stole. Powiedziała też, że kiedy „była u nas", brałem właśnie do ręki puszkę piwa. Po zastanowieniu stwierdziłem, że wszystko się zgadzało. Susi opowiadała, że siedząc obok łóżka, wpadła w rodzaj transu, a jej duch opuścił ciało i szybował w pokoju. Kiedy spojrzała z góry na samą siebie, uświadomiła sobie, że wyjazd do Nowego Jorku był jej własną decyzją. Nie było zatem powodu do depresji, wręcz przeciwnie, to śmieszne, że czuła się tak podle. Poza tym, jeśli już zupełnie nie mogła tu wytrzymać, to był już czas po temu, aby coś na to poradzić. W tym momencie zdała sobie sprawę, że właśnie wchodzi do naszego pokoju w Milwaukee; chwilę później przyszło jej jednak do głowy, że to niemożliwe - i znowu znalazła się w Nowym Jorku. Takich zdarzeń jest bez liku, zbadano tysiące przypadków. Badacz tych zjawisk, Robert Crookall, wypełnił opisami dziewięć grubych tomów. J.C. Poynton wyselekcjonował 122 poważne przypadki z opisów nadesłanych na ogłoszenie w pewnej gazecie południowoafrykańskiej. Angielka Celia Green w ten sam sposób zgromadziła 326 wiarygodnych przykładów. Przeprowadzono nawet badania statystyczne, dochodząc do wniosku, że co dziesiąty człowiek przynajmniej jeden raz przeżył podobne doświadczenie. W latach sześćdziesiątych psycholog Charles Tart badał młodą dziewczynę wykazującą objawy niezwykłej postaci schizofrenii (rozdwojenia jaźni). Pacjentka, którą nazywał Miss Z., podawała, że od dzieciństwa regularnie opuszcza własne ciało. Charles Tart przyjął klasyczną drogę terapii, polegającą na zaparciu się siebie i analizował twierdzenia dziewczyny. Prosty eksperyment miał uprzytomnić Miss Z., że nie może naprawdę czytać w ciemności; według jej własnych słów miała taką zdolność w chwilach, kiedy opuszczała ciało. Dziwnym sposobem jednak mogła z powodzeniem to robić. Psycholog nie dawał za wygraną. W jego laboratorium pacjentkę podłączono do przyrządów pomiarowych, podczas gdy Charles Tart w innych pokojach poukrywał kartki, na których były wypisane długie numery. Wszystko na nic się nie zdało: Miss Z. zdołała dokładnie podać te liczby. Gdyby ktoś chciał wyrazić statystycznie prawdopodobieństwo przypadkowego uzyskania takiego wyniku, to musiałoby się ono wyrażać współczynnikiem 1 do liczby z tyloma zerami, że nie zmieściłyby się na wszystkich stronach tej publikacji. Lepiej pogódźmy się z wnioskiem, że teraźniejszość i przyszłość, tu i teraz, są ograniczeniami, które nałożyliśmy sobie sami. Podobnie jak wiele innych.

hjdbienek : :
kwi 30 2009 Przekroczenie progu
Komentarze: 0

Uczyniliśmy zatem pierwszy krok. Jeśli po nim mają nastąpić dalsze, trzeba mieć jasność co do kierunku, w którym będziemy podążać. Wiedza ezoteryczna podsuwa tu całą gamę przeróżnych możliwości. Już w przypadku astrologii i radiestezji (wahadełko i różdżka) i wróżb (I-Cing i tarot) widzieliśmy jasno, ile praktycznej pomocy w życiu mogą dać te techniki. Każda z nich, stosowana prawidłowo i z rozwagą, może nie tylko sprzyjać osobistemu szczęściu, ale i dopomóc w rozwikłaniu kwestii, co w ogóle należy przez nie rozumieć. W starannie uporządkowanej bibliotece ezoterycznej mogą się znaleźć setki tomów prezentujących możliwości ezoteryczno-spirytualnej pomocy w życiu: od chiromancji do różnych typów osobowości, które mogą być zaszyfrowane w liczącym sobie tysiące lat symbolicznym systemie eneagramu, od energii czakranów do wzbudzania zdolności jasnowidzenia, od zaklęć czarnoksięskich do najwyższej inicjacji, od eliksiru miłości do znalezienia przeznaczonego nam partnera, z którym podzielimy nie jeden, ale kilka żywotów, od odkrycia źródła siły w naszej podświadomości do magicznych technik oddychania, od tłumaczenia snów do postrzegania aury, od podróży astralnych do wzywania osobistego ducha opiekuńczego, od szamańskich zaświatów do łączenia się z energią kosmiczną, od rozsypywania runów do mocy druidów, od leczenia duchem do ewokacji magicznej, od magii liczb do terapii zapachowej, od mocy kamieni szlachetnych do indiańskich zwierząt siły, od energii piramidy do promieni ziemi, od doświadczenia ponownych narodzin do tajemniczych sobowtórów... Ta paleta, choć wydaje się tak bogata, zawiera jedynie ułamek ezoterycznych technik, metod, systemów i nauk, o których można byłoby się dowiedzieć we wspomnianej starannie uporządkowanej ezoterycznej bibliotece. Absurdem byłaby chęć zaprezentowania na tym miejscu odfiltrowanego koncentratu takiego bogactwa. Nie, poprzestańmy na krótkiej, ale treściwej części zatytułowanej Wiedza ezoteryczna pomaga w życiu. Udało nam się oprzeć pokusie zanurzenia w ogromnym oceanie ezoterycznej pomocy życiowej, przy czym w najdosłowniejszym sensie tego słowa grunt usunąłby się nam spod nóg. Zamiast tego zawarliśmy znajomość z kilkoma podstawowymi zasadami, poznaliśmy elementarne techniki, które dopiero pozwalają skorzystać z ezoterycznej pomocy w życiu, i może odebraliśmy kilka wskazówek, jak efektywniej pracować z tym, co już znane (astrologia, wróżby i radiestezja). Ezoterycy, okultyści i filozofowie wschodu i zachodu są zgodni w jednym punkcie, że prawidłowe nastawienie jest połową sukcesu, cokolwiek mielibyśmy na celu. W tej części publikacji staraliśmy się nieco to ułatwić i naświetlić w kilku punktach ezoteryczną myśl przyświecającą z pozoru mechanistycznym ćwiczeniom. Przypomnimy jeszcze jedną maksymę ezoteryczną: „Droga jest celem". Nierzadko pomocą, której zawsze szukaliśmy, może być już samo zajmowanie się sprawami dalekimi od codziennych frustracji, rozczarowań w pracy zawodowej i kontaktach z ludźmi w ogóle, a z partnerem w szczególności, i od wszelkich innych przeciwności losu. Nie dość na tym, to, co dla niektórych w pewnym momencie mogło być ucieczką, nieoczekiwanie staje się spełnieniem, a to, przed czym starali się uciec, traci na znaczeniu. Z jakimkolwiek podejściem ktoś się zbliża do wiedzy ezoterycznej, czy jest to osoba rozpaczliwie poszukująca swojej drogi, czy łowca poznania, mądrości i nowych horyzontów - każdy znajdzie gotową odpowiedź. My jednak pragniemy teraz poznać odpowiedź na ostatnie, prowokujące pytanie, które brzmi: „Czy wiedza ezoteryczna może się stać nauką jutra?"

hjdbienek : :