Kategoria

Homo Sapiens, strona 59


kwi 29 2009 Czarodziejska kraina barw i obrazów
Komentarze: 0

 W reklamie istnieją tak zwane „obrazy tachystoskopowe". Metoda ich stosowania, obecnie zabroniona ze względu na działanie hipnotyczno-manipulacyjne, polega na wplataniu do reklamówki albo filmu zdjęć pokazywanych przez tak krótką chwilę, że świadomość ich w ogóle nie zauważa, dochodzą natomiast do podświadomości. Wspomniane obrazy, które, co zrozumiałe, przedstawiają przede wszystkim zachwalane produkty albo nazwy producentów, stają się wbrew naszej woli częścią naszej osobowości i niewiele możemy na to poradzić. Nie jest to zbyt miła świadomość. W szkołach magii, zajmujących się rozwijaniem naszej wizualnej jaźni, stosuje się systemy z pozoru przypominające tę technikę manipulacji, jednak ze znakiem odwrotnym. Na przykład medytacjom na temat glifu (symbolicznego rysunku) kabalistycznego Drzewa Życia towarzyszą nagle zaczynające świecić albo rozbłyskujące barwy, więcej, barwy są podstawątej medytacji. Często nie docenia się doniosłości tej sprawy, choć poza tym waga kolorów w magii praktycznej jest poza dyskusją. Istnieje wiele publikacji o wzajemnym oddziaływaniu między psychiką a kolorami. Znany szwajcarski psychoterapeuta Max Luscher opracował test kolorów, nazwany od jego nazwiska, którego prostota i precyzja nie przestają zadziwiać; prowadzi się terapie barwami i stosuje się określone kolory lecznicze w walce przeciwko uporczywym chorobom. Wzrokowiec może pogłębić swoją wrażliwość na odbiór koloru kilkoma ćwiczeniami, które same w sobie nie noszą jeszcze magicznego charakteru. Jeśli będziemy się przez dłuższy czas wpatrywać w kolorowy obrazek, najlepiej prosty motyw utrzymany w jednej barwie podstawowej, np. czerwonej, a następnie nagle skierujemy wzrok na białą płaszczyznę, to będzie się nam wydawało, że widzimy na jej tle przed chwilą obserwowaną figurę, co prawda w barwie dopełniającej. Jeśli przedmiot był czerwony, to będzie go widać jako zielony na białym tle. Jest to znany efekt fizjologiczny. Można jednak pójść jeszcze dalej. Jeśli narysujemy koło albo wielokąt, podzielimy tę figurę na kilka czerwonych czy też zielonych segmentów i w środku każdego z nich umieścimy mniejszą figurę w barwie dopełniającej, to otrzymamy rysunek, który mógłby wyglądać mniej więcej tak jak przedstawiony poniżej (nie musi mieć dokładnie takiej formy jak ten, ważna jest zasada przemienności barw dopełniających). Rysunek ten jest zatem naszym instrumentem medytacji, naszą mandalą. Samo ćwiczenie wymaga wytrwałości i skupienia. Wpatrujemy się w koło (wielokąt), koncentrując się przy tym na jednej z dwóch barw. Jest to męczące i po pewnym czasie prowadzi do chwilowej dekoncentracji. Spojrzenie ześlizguje się z motywu, pojawia się nieostrość widzenia. W tym momencie dochodzi, można powiedzieć, do przebijania tej z barw, w którą się nie wpatrywaliśmy. Jeśli wybraliśmy kolor czerwony, zaświeci się zielony, zaraz jednak znowu czerwony, zielony, czerwony itd. Zacznie się wibracja barwna, koło (wielokąt) zacznie jak gdyby pulsować życiem. Takie oscylacje kolorów mają głęboki wpływ na tajemne komórki naszej psychiki. Na późniejszym etapie można rysunek wprawić w obrót, co spowoduje intensyfikację, pogłębienie i rozszerzenie efektu zmiany osobowości. Pamiętajmy, że tego ćwiczenia nie wolno mylić z terapią kolorów. Jest ono raczej jedną z wielu różnorodnych form medytacji, za pomocą których można się uwrażliwić na wszechobecne i docierające do nas z zewnątrz drgania. Dodatkowym czynnikiem jest znaczenie specjalnych kolorów w ezoteryce, odpowiednio do danej tradycji ezoterycznej. Byłoby przesadą, gdyby stwierdzić, że tych kilka przykładów pozwala uznać szczebel podstawowy za załatwiony. Wręcz przeciwnie, istnieją niezliczone formy medytacji ukierunkowane wizualnie lub akustycznie, które nam pozwalają na życzenie wprowadzić się w stan otwartej albo poszerzonej świadomości. Szczegółowo opisane metody miały tylko pokazać, jak powinna wyglądać zasada postępowania. Każdy może na swój użytek wypracować osobistą formę, całkowicie różną od tego, co tu przedstawiono. Decydującym czynnikiem jest i pozostanie wywołana przez to wewnętrzna przemiana. Jeśli nawet nie pójdziemy dalej, „zadowalając się" nabytą zdolnością medytacji, to już przez to samo można skierować swoje życie ku lepszemu. Potwierdzi to każdy, kto wcześniej przytłoczony problemami, życiem w pośpiechu, dręczony wątpliwościami, samotnością i przekonany o bezsensie życia, zdołał potem zmobilizować siły do wkroczenia na drogę naprawy przez zatopienie się w sobie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przerastające go troski zmalały, znikły lęki, a pełen pogody spokój zajął miejsce ustawicznej gonitwy. Mógłby ktoś teraz wysunąć zarzut, że w tym wszystkim nie ma nic prawdziwie „magicznego". Medytacja... mantry... autosugestia... mandale... typy barw... trening autogeniczny, wydaje się, że te pojęcia są sobie równoważne. W gruncie rzeczy tak też jest, gdyż w centrum znajduje się zawsze ten sam czynnik: nasz duch i jego ukryte siły.

hjdbienek : :
kwi 29 2009 Moc słów - magia dźwięków
Komentarze: 0

Znany specjalista od spraw jazzu i autor bestsellerów Joachim-Ernst Berendt stosuje pojęcie „Tao słuchu", które chyba nie przypadkiem kojarzy się z Tao fizyki Fritjofa Capry. W swoich audycjach Nadha-Brahma, należących do najbardziej popularnych pozycji kulturalnego programu radia Südwestfunk, podkreślał on spirytualne i kreatywne znaczenie słuchu z zachodniego i wschodniego punktu widzenia. Zdaniem Berendta człowiek zachodu musi się stać „człowiekiem słyszącym", aby przezwyciężyć kryzys duchowy i materialny, w którym się znalazł nasz sterowany z zewnątrz świat. Organizując liczne odczyty, warsztaty i seminaria w Europie i USA Joachim-Ernst Berendt głosi filozofię „słyszę - więc jestem" i propaguje praktykę audytywnego wejrzenia w głąb siebie. Według niego słyszenie jest równoznaczne z uduchowieniem. Ta droga jest pociągająca dla wielu ludzi i ma różne odgałęzienia. Niewątpliwie „dźwięk i muzyka są drogowskazem do usłyszenia własnego głosu wewnętrznego" (tak sądzi Joachim-Ernst Berendt), jednak nie można lekceważyć mocy samego słowa. Nie należy jej rozumieć w sensie manipulacji (jak np. w reklamie), ale ezoterycznomagicznym. We wczesnej fazie rozwoju na zachodni krąg kulturowy wywarł wpływ ważny system metafizyczny, znany jako Kabała. Nauki kabalistyczne przekazywano przez setki lat z ust do ust, ściśle zgodnie ze znaczeniem słowa „kabała". Elementy tej nauki po raz pierwszy zostały opublikowane w formie książkowej w XII w. Na tych dziełach kabalistycznych opierały się magiczne systemy zachodu, które pojawiły się w średniowieczu. Szczególną pozycję wśród magicznych form dźwiękowych zajmują kabalistyczne „imiona siły". Powstała pod koniec XVIII w. w Polsce kabalistyczna sekta chasydów czyniła użytek ze „świętych słów". Jej założyciel i pierwszy przywódca, „mistrz Boskiego Imienia", rabbi Israel Baalszemtow, był pierwszym z szeregu wtajemniczonych, którzy mieli czynić znaki i cuda. Ożywienie zachodniej tradycji okultystycznej przez zakon Złoty Świt, jego odnogę Stena Matutina i inne tajne towarzystwa szło w parze z renesansem kabalistycznej mocy słów, „języka Henocha" i systemów pokrewnych. Na wschodzie nie było tylu fluktuacji. Od tysięcy lat nie kwestionowany istnieje tam stały i nader złożony system filozoficzny magicznych słów, znany jako mantra-joga. W tekstach tantrycznych bywa on często określany jako „girlanda liter" albo podobnie. Mantry były to pierwotnie wersy z Wed sanskryckich, stosowane jako zaklęcia albo formuły czarnoksięskie. W wąskim rozumieniu jednak za mantry uważa się takie fragmenty Wed, które nie są oznaczone jako Brahmany (objaśnienia). W literaturze ezoterycznej mantra oznacza słowo, które się stało ciałem, dostępne postrzeganiu zmysłowemu przez magię. W medytacji mantry przeważnie powtarza się w milczeniu. Ponieważ w wielu tradycjach mistycznych istota bóstwa jest tożsama z jego nazwą, powtarzanie mantr może prowadzić do zjednoczenia z bóstwem. Nierzadko guru (mistrz) przekazuje chela (uczniowi) osobistą mantrę, która musi być zachowana w tajemnicy. Pojęcie mantry jest jednak jeszcze bardziej obszerne. We wspomnianej już technice jogi nucone są w rytualny sposób tak zwane słowa pierwotne albo pradźwięki - jak OM - w celu zbliżenia się do samadhi (najwyższego spełnienia, 8 stopnia). W całości ta bardzo znana mantra brzmi: „Om namah Shiwaya" (Om, skłaniam się ze czcią przed Sziwą, wewnętrznym Ja). Ta niewielka dygresja na temat magicznych tradycji wschodu i zachodu pokazuje, jakie znaczenie słowo - ale również dźwięk, jak zaraz się dowiemy - miało od zarania ludzkości i ma nadal. Znaczenie to istniało prawdopodobnie już w owych dniach zamierzchłej prehistorii, kiedy neandertalczyk i człowiek z Cro-Magnon chrząkaniem rzucali sobie nawzajem wyzwanie. Wprawdzie doszukiwanie się podstaw tajemnej mocy słowa w epoce, w której rzeczywiste słowa jeszcze nie istniały, zakrawa na sprzeczność, jednak nią nie jest. Jak stwierdzili lingwiści i antropologowie, ale także badacze mózgu i biofizycy, podstawowa struktura ludzkiego języka jest do pewnego stopnia z góry zaprogramowana przez budowę mózgu. Z tego względu we wszystkich językach można znaleźć podobne struktury elementarne; co prawda można to stwierdzić jedynie przy zastosowaniu analiz matematycznych i symulacji komputerowych. Możemy bez oporów zaakceptować fakt, że istnieją cechy wspólne między wszelkimi językami czy narzeczami. Małe dzieci posługują się prawdziwie uniwersalnym, wspólnym całej ludzkości językiem pierwotnym, zanim przyswoją sobie język rodziców i utracą tę zdolność. Ten osobliwy proces wydobyły na światło dzienne badania bliźniąt, inne dzieci bowiem w niemowlęctwie nie mają identycznych rozmówców. Już w przedszkolu zanika zdolność wyrażania się w „języku pierwotnym". A jednak spuścizna naszej najwcześniejszej historii tkwi w nas głęboko i najwidoczniej możemy wywoływać filogenetyczne programy, wspomnienia i zdolności. Być może dokonuje się to z pomocą „słów siły" i „pradźwięków". Najnowocześniejsze badania wykazują, że takie słowa i dźwięki odgrywają wielką rolę w przekazach telepatycznych, tylko tu się je określa jako archetypy. Znamy już to pojęcie, ukute przez C.G. Junga dla określenia oceanu nieświadomości zbiorowej. Nie mamy zamiaru w żaden sposób podważać tego wyobrażenia. Niewątpliwie rozwój Homo sapiens spowodował, że nasze aparaty do myślenia nie mogą być w pełni indywidualne. Wyjaśnia to, dlaczego pewne impulsy (barwy, dźwięki itd.) wyzwalają takie same reakcje u japońskiego wybitnego menedżera i u australijskiego aborygena. Psychologia mówi o bodźcach neutralnych kulturalnie, w wyabstrahowanej formie spotyka się je w testach, określanych jako culture fair. „Okablowanie" naszych mózgów na najgłębszym poziomie jest tak jednolite, że pewne ciągi skojarzeń mają jednakowy przebieg w każdym z nas - to źródło wspomnianych archetypów. W gruncie rzeczy wszystko to są sprawy oczywiste. Gdyby było inaczej, zamiast ludzkiej wspólnoty liczącej ok. 5,5 miliarda członków istniałoby 5,5 miliarda oddzielnych światów bez jakiejkolwiek możliwości kontaktu. Taki wariant jest zresztą czystą teorią, ponieważ gatunek składający się z tak absolutnych indywidualistów musiałby się wkrótce zaliczać do obumarłych gałęzi drzewa ewolucji - o ile w ogóle mógłby powstać. Nie ma więc żadnych naukowych argumentów przeciwko tezie, że tajne komórki naszego ducha czekają tylko na to, by je otworzyć słowami siły albo pradźwiękami. Nie jest tajemnicą, że dźwięk może przybierać wiele postaci, mieć wiele aspektów i potężną moc. Ultradźwięki są w stanie spowodować wielkie zniszczenia (być może zdarzało się to już w prehistorycznych czasach, wystarczy wspomnieć trąby jerychońskie). Infradźwięki (dźwięki o niskiej częstotliwości, poniżej granicy słyszalności) mogą doprowadzić ludzi do szaleństwa. Nawet nasz skromny zakres słyszalności w okolicach 10 000 herców wystarcza, by zalał nas potop dźwięków, których nikt nie jest w stanie przetworzyć. Tak więc przeszło 90 procent z nich wędruje od razu do podświadomości, gdzie czeka w stałej gotowości, by znowu wybuchnąć po wyzwoleniu przez bodziec skojarzenia. Doszliśmy zatem do punktu, w którym należałoby przekazać wielką obfitość praktycznych instrukcji. To jednak - znowu - rozsadziłoby ramy tej publikacji. Kto chce się głębiej zapoznać z magią słów i dźwięków i korzystać z niej, ten ma do dyspozycji bogatą ofertę literatury fachowej i wszelkiego rodzaju materiałów informacyjnych. W tym miejscu zamierzaliśmy przedstawić w podstawowych zarysach tylko jeden z aspektów ezoterycznej pomocy w życiu i zapanowania nad swoim losem. Ludzie ukierunkowani na wrażenia słuchowe odkryją tu być może swoją drogę i pójdą nią dalej. W związku z tym jeszcze jedna wskazówka: przy stosowaniu słów czy też dźwięków siły istotną sprawą jest właściwa intonacja, a więc już nasz własny głos powinien przy ich wydawaniu drgać z taką mocą i nieść taki „ładunek energii", jak to tylko możliwe. Także i to można ćwiczyć. Zniżamy głos starając się zarazem wytworzyć jasność we własnym duchu, pozostawiając w nim miejsce tylko na odpowiednie słowo siły (pradźwięk) i wszystko, co się z tym wiąże. Jeśli to się nam udało, to możemy wykorzystać jeszcze jedną metodę dla wzmożenia efektu: „wibracje siły". Znane są cztery rodzaje tej metody, oparte na rytmie, wysokości dźwięku, samogłoskach i spółgłoskach. W dwóch pierwszych można się posługiwać instrumentami, w dwóch pozostałych głosem. Rytm jest kluczem do określonych stanów emocjonalnych i nie tylko (bębnienie szamanów). Może być regularny lub nieregularny. Podświadomość reaguje częstokroć bardzo silnie na dźwięki lub ich sekwencje, które dla świadomości na jawie są skrajnie nieznośne. W muzyce synkopowanie albo łamanie rytmu (akcentowanie nuty albo akordu normalnie nie akcentowanego) stanowi silny impuls wyzwalający specyficzne stany ducha. Muzyka, jaką zna człowiek Zachodu, jest zbudowana na podstawie jednego dźwięku wzorcowego, tak zwanego kamertonu. Według tego dźwięku stroi się np. każdy fortepian. Wschodnia muzyka mantr jest o pół tonu niższa i opiera się na prostym następstwie dźwięków wznoszących się lub opadających ćwierćtonami, toteż nie wpada nam w ucho tak jak muzyka Zachodu. Mimo to również Europejczyk powinien się z nią zapoznać, gdyż magiczna intonacja i śpiew tradycyjnym, pełnym głosem i według zwykłej gamy zazwyczaj nie wywiera wrażenia. „Dysharmonijne" tony muzyki mantr i ich nucenie mogą, jak się wydaje, szeroko otworzyć wewnętrzne furtki postrzegania, które w innym przypadku uchylają się rzadko i w najlepszym razie tylko trochę. A oto jeszcze jedna wskazówka praktyczna, która zmieści się w zakreślonych ramach. Chodzi o użycie naszego osobistego imienia; nie mamy przy tym na myśli imienia człowieka otrzymanego na chrzcie, ale niezależne od niego określenie osobowości. Może to być przezwisko albo pojęcie szczególnie silnie kojarzące się z daną osobą. Zazwyczaj najłatwiej jest uzyskać jasność co do własnego imienia określającego osobowość, jednak z biegiem czasu wykształci się w nas także pewna zdolność przydzielania bliźnim takich imion, które w wielu przypadkach będą trafne. Angielski poeta Alfred Tennyson (1809 - 1892, podziwiany mistrz filozoficznej liryki i surowo przestrzegający formy przedstawiciel klasycyzmu), wypowiadając swoje osobiste imię głośno i z natężeniem zapadał w stan przypominający rodzaj transu. W stanie tym przeżywał wyższe aspekty samego siebie, które to nadzwyczajne doświadczenie wyraził w wierszu The Ancien! Sage. Kolejnym wzmocnieniem jest „wibracja bezpośrednia". Należy spróbować skłonić słowo siły - dla uproszczenia na początek swoje osobiste imię - by z powrotem wpłynęło w nasz organizm. Wydaje się to trudniejsze, niż jest w istocie. Ręce to części ciała bardzo dobrze nam znane; należy odwrócić dłoń stroną wewnętrzną do góry, spojrzeć na nią i wyobrazić sobie, że wibrujące imię znajduje się na środku dłoni. To ćwiczenie nie od razu się uda. Jest ono, przyznajmy, nieco dziwne. Po pewnym czasie jednak będzie nam szło jak z płatka. Wtedy będziemy mogli naszą siłę wibracji skoncentrować na innych regionach ciała, czole, splocie słonecznym, żołądku itd. W ten sposób sterowaną wibracją można uzyskiwać dobroczynne, ożywcze, a nawet lecznicze działanie (później również bez użycia słowa siły albo imienia). Naturalnie, nie zalecamy leczenia za pomocą takiej wibracji np. perforacji ślepej kiszki, jednak technika ta może się walnie przyczynić do poprawy naszej ogólnej kondycji i podniesienia siły życiowej. Kiedy osiągniemy ten szczebel, to będziemy już dość daleko na naszej drodze. Wiele osób nie będzie może umiało w sposób pewny określić, czy większa jest ich wrażliwość na bodźce akustyczne, czy optyczne. Często się zdarza, że ktoś spontanicznie mówi, iż jest wzrokowcem albo słuchowcem, ale po poważnym zastanowieniu traci pewność. Proste ćwiczenie pomoże uzyskać jasny obraz sytuacji. Należy wyobrazić sobie jakiś dźwięk i dać mu powoli wybrzmieć do końca, podobnie jak cichną widełki do strojenia. Dobrze jest przykryć ucho małym naczyniem, na przykład filiżanką, i stopniowo słabnący dźwięk rzutować na tło szumu krwi albo doprowadzić do zaniku sam szum krwi (ćwiczenie to wyda nam się bardziej znajome, jeśli zastosujemy muszlę, o ile jest pod ręką). Jeśli nie przyjdzie sukces mimo zawziętego treningu, to prawdopodobnie nie mamy predyspozycji słuchowych. W takim przypadku powinniśmy się zdecydować raczej na wkroczenie w inną krainę.

hjdbienek : :
kwi 28 2009 Wszechogarniające tchnienie szczęścia
Komentarze: 0

Niemiecki mistyk Jakob Böhme wskazywał na to, że nie wolno ograniczać przeżywania mistycznego do momentów nadzwyczajnych, ale że powinno ono przenikać każde działanie, obserwację i odczucie. W grupach doświadczania samego siebie nie powinno się uczyć niczego innego jak odwrotu od automatycznego, niezaangażowanego trybu życia i zwrócenia się ku świadomemu odczuwaniu i rozumieniu tego, co dzieje się w naszym własnym wnętrzu nawet przy najbardziej trywialnej codziennej pracy. Nie jest to proces, który dokonuje się z dnia na dzień. Można go z pewnością przyspieszyć, ale nie jest to sprawa dla każdego. Reinhold Messner odkrył niewątpliwie owo ukryte Ja, o którym mówią nauki ezoteryczne, okultystyczne, filozoficzne i religijne wszystkich kultur; świadczy o tym jego pełna zachwytu relacja ze zdobycia najwyższej góry świata (bez tlenu): „Mój rozum jest jakby wyłączony, martwy. Ale moja dusza jest bardziej przepuszczalna, wrażliwa, jest teraz wielka i uchwytna. Moja świadomość jest jasna i klarowna, choć nie całkiem dociera do mnie, gdzie jestem. Stojąc w rozproszonym świetle, z wiatrem za plecami, doznaję nagle czegoś w rodzaju wszechogarniającego uczucia. Nie jest to uczucie dumy, że dopiąłem swego i jestem lepszy niż wszyscy, którzy tu przed nami byli, ani wszechmocy. Jest to tylko tchnienie szczęścia w głębi głowy i piersi". Ten opis kojarzy się ze sprawozdaniem z wyczynu sportowego. Komponenta ezoteryczna wydaje się w najlepszym przypadku „produktem ubocznym". Nie mając zamiaru insynuować słynnemu himalaiście żadnej postawy duchowej, można jednak powiedzieć, że „produktem ubocznym" z pewnością ona nie jest. Kto zna tomik o nieciekawym tytule Biologische Basis religiöser Erfahrung autorstwa fizyka i filozofa Carla Friedricha von Weissäckera i Hindusa Gopi Kriszny, ten to zrozumie. W 1937 r. Kriszna przeżył w czasie medytacji to, co znał dotąd tylko ze starych przekazów: przebudzenie siły kundalini (mocy wężowej). (Zachodnim odpowiednikiem jogi kundalini jest pochodzący od Złotego Świtu „rytuał środkowej kolumny", należący do kanonu zachodnich systemów magicznych.) W trakcie długiego ćwiczenia Hindus poczuł, jak ogarnia go coraz większy spokój, traci poczucie kontaktu z ziemią, a zarazem oczyma duszy widzi kwiat lotosu w promienistym blasku. Takie doświadczenia często się zdarzają w czasie medytacji, jednak na tym się nie skończyło. Gopi Kriszna opowiada: „Nagle rozległ się ryk jakby wodospadu i poczułem strumień płynnego światła wpływający do mózgu przez rdzeń kręgowy. Światłość stawała się coraz bardziej promienna, a huk coraz głośniejszy. Odniosłem wrażenie, że się kołyszę poczułem, że wyślizguję się z ciała, całkowicie spowity poświatą. Niepodobna dokładnie opisać tego przeżycia. Ciało, które zazwyczaj stanowi bezpośredni przedmiot własnej percepcji, zostało w oddali , stałem się samą świadomością, bez żadnych granic, zanurzony w morzu światła…". Można by odrzucić to mistyczne przeżycie przebudzenia jako subiektywne wrażenie, gdyby nie jego praktyczne skutki. W Gopi Krisznie zbudziło się bowiem wiele ezoterycznych (paranormalnych) zdolności, które są w sposób jednoznaczny udokumentowane. Najbardziej godna uwagi - i najłatwiejsza do weryfikacji - była zdolność rozumienia nieznanych języków. Takie talenty PSI są określane w terminologii jogi jako siddhi i reprezentują jedną stronę nauki czakranów. Nie będziemy się nimi zajmować explicite, gdyż istnieje wiele poważnych dzieł fachowych na ten temat, w których osoby zainteresowane mogą znaleźć odpowiednie informacje. Zamiast tego powiemy, że Gopi Kriszna doznał „przeżycia progowego", jakie zna nie tylko wschodnia wiedza ezoteryczna. Centralną rolę odgrywa w nich zawsze światło. Żyjący w drugiej połowie drugiego wieku po Chrystusie Apulejusz z Madaury tak opisuje swoje wtajemniczenie: „Doszedłem aż do granicy między życiem a śmiercią, wstąpiłem na próg Proserpiny, a przebywszy wszystkie żywioły, zawróciłem. W najgłębszej ciemności o północy ujrzałem słońce w pełni najjaśniejszego blasku". Także Jakob Böhme (1575 - 1624), szewc ze Zgorzelca, który w wieku 25 lat przeżył przemianę mistyczną, a drogę ezoteryczną pojmował jako sposób realizacji samego siebie, dostąpił „oglądania słońca o północy" w 1600 r.: „O tym rzec, co to za światłość i czego potwierdzenie, ten jeno może, kto odkryje Centrum naturae. Ale żaden rozum tego nie sięgnie". Takie progowe przeżycia mają największe znaczenie w wielu inicjacjach mistycznych, o ile nie we wszystkich (dość wspomnieć o doświadczeniu śmierci w inicjacji szamańskiej). Oczywiście, dotarcie do takiej płaszczyzny jest długotrwałe, o ile w ogóle się powiedzie. Od postawienia pierwszego kroku na ścieżce wiedzy ezoterycznej do inicjacji (wtajemniczenia) droga jest długa i kręta, wielu nie udaje się jej przebyć. Zajmijmy zatem pozycję startową i zbadajmy możliwości, jakie się otwierają przed jednostką - czy chce ona z gruntu przeorientować ezoterycznie całe swoje życie, czy „tylko" żyć sensowniej i szczęśliwiej. Osoba zainteresowana odczuje z początku niewątpliwie zmieszanie ze względu na mnogość i ogromne skomplikowanie systemów magicznych. Jeśli to jej nie zniechęci i przystąpi do poszukiwań zrozumienia istotnych zasad i podstawowych pojęć, to najdosłowniejszy mistyczny mrok się rozjaśni. Może się pojawić - i w wielu przypadkach się pojawi - rodzaj intuicyjnego wyczucia magii. Większość tradycji magicznych ma świadomość, że robi wrażenie niezgłębionych, i zaleca adeptom, by zaczynali od studiowania najważniejszych zasad, na których opiera się gmach magii. Jeśli zostaną one raz przyswojone, to poszczególne elementy teorii i praktyki magicznej jakby same z siebie zajmą przeznaczone dla siebie miejsca. Można rozpoznać cechy wspólne wszystkich systemów magicznych. My możemy ominąć podstawowy szczebel. Myśl wszechogarniającej harmonii, kosmicznej jedności i wzajemnej korelacji między mikro- a makrokosmosem („Jak w górze, tak na dole") jest nam już dobrze znana, podobnie jak trójwymiarowa ograniczoność naszych mózgów. Ezoterycy, przyrodnicy i narkomani chcą ją przezwyciężyć w jednakowej mierze -tylko różnymi drogami. Mag dąży do osiągnięcia wyższej zdolności postrzegania i poznawania, która pojawia się w trakcie jego ćwiczeń najpierw w postaci krótkich błysków olśnienia. W miarę postępów treningu magicznego czas ich trwania będzie się przedłużał. Wreszcie stanie się możliwy dowolny dostęp do wyższych duchowych płaszczyzn świadomości. To jest ostatecznym celem. Można do niego dążyć różnymi drogami i można się w każdym czasie zatrzymać, jeśli mamy wewnętrzną pewność: „To jest to, czego chciałem!" Podstawowym warunkiem każdej pracy magicznej jest zdolność wytwarzania obrazów mentalnych. Wielu ludzi z natury ma taką umiejętność. Wykorzystują to techniki terapeutyczne, jak na przykład znane „katatymiczne przeżycie wizyjne" czy wyższy szczebel treningu autogenicznego. Kto nie należy do utalentowanych, ten jednak może się nauczyć sztuki imaginacyjnego myślenia obrazowego. Każdy sam będzie wiedział, jak to zrobić. Przeważnie wystarcza błądząc myślami uświadamiać sobie obrazy wyłaniające się z podświadomości. Potem powinniśmy się ostrożnie starać je pogłębić, nie czepiając się ich jednak kurczowo. Bez obawy, można się tego szybko nauczyć; reszta jest treningiem. W niektórych przypadkach mogą występować podświadome „przeciwreakcje": bóle głowy, nudności, skrajna dekoncentracja itd. Krótko mówiąc: nasze Ja czuje, że jego spokój jest zakłócony. Woli pozostać w dotychczasowych zwykłych ramach i odwieść nas od naszego zamiaru. Nie wolno mu ustąpić, trzeba posuwać się dalej; nie inaczej niż przy nauce gry na instrumencie albo obcego, być może „niesympatycznego" języka. Wytrwałość prowadzi do celu także w magii. Pewnego dnia nawet najbardziej krnąbrna podświadomość zaakceptuje nowe wzory myślenia i wyobrażenia. Tym samym pokonana zostanie pierwsza, zapewne najtrudniejsza przeszkoda. Teraz możemy wybrać swoją metodę i zacząć ćwiczenia. Przedtem podamy jeszcze ważną wskazówkę dotyczącą zaawansowanego etapu szkoły podstawowej. Istnieją dwa rodzaje wytwarzania obrazów mentalnych: można albo świadomie dążyć do ich tworzenia, albo wprawić się w spokojny, bierny stan, otwierający do nas dostęp obrazom rodzącym się w naszej podświadomości. Jeśli wewnętrzny obraz został przez nas stworzony albo wyłonił się z defilującego przed nami szeregu obrazów, to w obu przypadkach powinniśmy zbadać jego szczegóły, w pełni korzystając z wyobraźni. Już z tej pierwszej fazy można wyciągnąć korzyść dla codziennego życia. Jeśli w czasie medytacji na temat określonych przedmiotów albo treści szczególnie uporczywie pojawiają się trudności albo nieustannie o czymś zapominamy, gdy wszystko inne mamy jasno przed oczyma duszy, to widać z tego, że natrafiliśmy na podświadomy kompleks. Psychoanaliza traktuje takie blokady jako ważne wskazówki, od czego zacząć terapię. Początkujący magik może postąpić podobnie. Nierzadko można się uwolnić od lęków, nerwic, uczucia przygnębienia i podobnych przez uświadomienie sobie, co je spowodowało albo co się z nimi wiąże. Chcemy jednak posunąć się dalej. Jedna z instrukcji Hermetycznego Zakonu Złoty Świt brzmiała: „Przemień pozytywnym aktem woli wizję (senną) w widzianą i przeżywaną rzeczywistość świadomości na jawie". Do tego potrzebne są już wprawdzie solidne środki pomocnicze i metodyczne postępowanie. Sprawdzoną techniką jest koncentrowanie się na prostym, niezbyt wielkim obiekcie. Prosty rulon wykonany z papieru albo tektury może nam to bardzo ułatwić. Obserwujemy przez niego wybrany obiekt na zmianę raz jednym, raz drugim okiem albo obydwoma oczyma jak przez lornetkę, jeśli rura ma dostatecznie dużą średnicę lub jest uformowana owalnie. Tak jest nawet najlepiej. Po pewnym czasie koncentracji odwracamy spojrzenie i patrzymy swobodnie w dal. Wtedy zjawia się powidok oglądanego przedtem przedmiotu, wytworzony przez naszego ducha i zmysł wzroku. To prosta sztuczka psychologiczna, ale bardzo pomocna. Nie miejsce tu, aby przedstawiać całą gamę ćwiczeń rozluźniających i pomagających się skoncentrować, jakie podsuwa psychologia, dynamika grupowa, joga, medytacje itd. Kto chce poznać szczegóły na ten temat, ten może sięgnąć do bogatej literatury przedmiotu. Nam wystarczy lapidarne stwierdzenie, że zdolność koncentracji przeważnie idzie w parze ze zdolnością do rozluźniania się i na odwrót. Niektóre techniki świadomie wiążą ze sobą te dwa aspekty. Chętnie stosowana w psychologii metoda Jakobsona polega po prostu na tym, by po przyjęciu wygodnej pozycji, najlepiej leżącej, przez krótką chwilę maksymalnie napiąć każdy z mięśni ciała, od małego palca u nogi do skóry na czole. Naturalnie, nie można rozluźniać każdego mięśnia z osobna, ale można tu zrobić więcej, niż wydawałoby się możliwe. Po tym kilkuminutowym ćwiczeniu następuje rozluźnienie. Stosuje się jeszcze klasyczne medytacje rozluźniające. Siadamy prosto; jeśli mamy wystarczającą elastyczność, to zalecana jest jedna z pozycji jogi (wspomagają one tak zwaną „swobodną fluktuację świadomości"). Staramy się odsunąć od siebie wszystkie wrażenia zewnętrzne i pozwalamy się nieść. Ciało rozluźnia się, pojawia się wewnętrzna równowaga. Zaczynamy czuć pracę własnych narządów (zauważamy, że serce bije, krew pulsuje itd.). Oddech staje się świadomy (prawidłowe oddychanie jest jednym z kluczy do wielu technik ezoterycznych). Koncentrujemy się na oddychaniu; trzymając otwarte usta czujemy, jak wdychane powietrze wpływa do płuc, wypełnia całe ciało, przenika każde włókno bytu. Ważne jest, by oddychać głęboko i równomiernie. Wkrótce będziemy głośno i wyraźnie słyszeli własne oddechy - jak głęboki strumień życia, którym oddech (prana) jest w istocie, a nie tylko z czysto medycznego punktu widzenia. Teraz koncentrujemy myśli na jakimś temacie (ta metoda znowu pochodzi z psychologii, dynamiki grupy i pasuje do tego kontekstu). Wybieramy jakieś słowo, najlepiej pozytywne, harmonijne pojęcie o głębokim znaczeniu, na przykład „harmonia", „jedność", „światło", „miłość", „spełnienie", Ściśle zgodnie z naszą osobistą skalą wartości. Komu nie odpowiada to ćwiczenie, dla tego może być bardziej odpowiednia droga hinduistyczna. W pełni rozluźnieni, mając „opróżnionego" ducha i w myślach szum tła, z zamkniętymi ustami nucimy jakiś dźwięk, na tyle głośno, abyśmy mogli sami go usłyszeć. Poczujemy, jak nasze ciało zaczyna wibrować i odpowiada echem. Można uzyskać efekt wzmocnienia, wyobrażając sobie jednocześnie, że do każdej komórki ciała z osobna wlewa się światło, aż zyskamy poczucie, że promieniejemy jasnością. Nucenie dźwięku znane jest z jogi. Dla brahmanów mistyczną mantrą jest święty dźwięk OM, który symbolizuje esencję całego wszechświata. Jest on nucony A-U-M, co odzwierciedla zarazem zasadę trójcy, zakorzenioną nie tylko w kulturach zachodu. U Hindusów „trzech w jednym" to Brahma, Wisznu i Sziwa - władcy stworzenia. Wracajmy jednak do praktyki. Wszystkie te ćwiczenia służą wewnętrznemu przygotowaniu i przyzwyczajeniu do przesuniętego postrzegania, które towarzyszy praktyce ezoterycznej, o ile się ją uprawia poważnie. Przedstawione metody nie mają wiążącego charakteru, ale winny tylko zasugerować czytelnikowi możliwy sposób postępowania. Nikt nie musi wpatrywać się w przedmioty przez rurę ani niewolniczo wypełniać proponowanych instrukcji. Z reguły wystarcza postępować w sposób zgodny z naszą naturą. Komu bardziej odpowiada na przykład koncentrowanie się na płomieniu świecy (to również przyjęte ćwiczenie), niech stosuje tę metodę. Jeśli w zadowalający sposób opanowaliśmy pierwszy szczebel, to można pójść o krok dalej. Również na to nie ma stałej recepty. Niektórzy specjaliści, jak na przykład W. E. Butler, uważają za dobrą drogę dalszego rozwoju wyrobienie w sobie tak zwanego „słuchu imaginacyjnego". Przywołujemy wspomnienie głosu dobrze znanej osoby. Wydaje się, że to proste, ale komuś nie wyćwiczonemu nastręcza to więcej problemów, niż można by oczekiwać. Bez cierpliwości i tu nic nie wskóramy. Jeśli potrafimy już w duchu usłyszeć obcy głos, łączymy z nim określone treści, to znaczy każemy danej osobie coś powiedzieć. Z początku musimy jeszcze sami formułować te przemowy w duchu. To my decydujemy, co powie wyimaginowany rozmówca, jednak tylko początkowo. Po pewnym czasie, w miarę ćwiczenia, władzę przejmie nasza podświadomość. Na życzenie możemy całkowicie wiernie słyszeć głos określonej osoby, a to, co mówi, przychodzi samo z siebie. Wystarczy, aby ćwiczący już tylko słuchał. Weszliśmy na teren zjawisk magicznych, w danym przypadku w domenę „bezpośredniego głosu", jak się nazywa ten fenomen w spirytualizmie.

hjdbienek : :
kwi 27 2009 Drogi do wewnątrz
Komentarze: 0

Powtórzmy jeszcze raz dla wprowadzenia się w odpowiedni nastrój: metafizyczna treść wiedzy ezoterycznej wskazuje, że oprócz świata materialnego istnieje inna rzeczywistość, której nie można tak po prostu uchwycić. Aby mieć w niej swój udział, musimy dosłownie zamknąć oczy na świat zewnętrzny. Tylko uwaga: Jeśli to zrobimy z pozycji słabości i niepewności, to grożą nam niebezpieczeństwa - utrata poczucia rzeczywistości, zależność, rozkład normalnej formy życia i utrata osobistego bezpieczeństwa. Następuje ucieczka w mglisty świat, sklecony na podstawie własnych i cudzych życzeń albo wzorów, który z inną rzeczywistością wiedzy ezoterycznej ma równie wiele wspólnego, co serial Dallas z codziennością Teksasu. Całkiem inaczej mają się sprawy, jeśli ktoś należycie zakorzeniony w świecie zewnętrznym, stawiający czoło losowi, zacznie podróż do wewnątrz z pozycji siły. Wiedza ezoteryczna może być wielką pomocą, ale nie jest polisą na życie, a już na pewno nie taką, która nie wymaga opłacenia składki. Jak się zdaje, istnieją dwie podstawowe metody zbliżenia się do innej rzeczywistości. Jedną z nich jest magiczne zawładnięcie i manipulacja światem, czego doświadczył Carlos Castaneda i co później praktykował. Inna polega na oczekiwaniu, przyjmowaniu i zgodzie na bieg wydarzeń. Taką drogę większość ezoteryków traktuje jako tę właściwą. Podajemy to tylko dla informacji; nie wiąże się z tym naturalnie żadna ocena. Płynne są także granice oddzielające na przykład ezoterykę od psychologii. Psychologowie posługują się technikami ezoterycznymi, a okultyzm nie może się wyprzeć bliskiej więzi z Freudem i Jungiem. Krótka forma psychoterapii, znana pod nazwą focusing, mogłaby być także traktowana jako ezoteryczna technika medytacji w celu doświadczenia samego siebie i rozwiązania problemu. Objaśnienie tej metody nie zabierze wiele czasu. Trzeba usiąść lub położyć się, zamknąć oczy i poczekać, aż opadnie wewnętrzne napięcie. Potem zaczynamy mentalny dialog: Jak się czuję? Nie należy odpowiadać od razu, ale odczekać, aż odpowiedź przyjdzie sama, jakakolwiek miałaby ona być. Nie trzeba z nią dyskutować, ale ją po prostu zaakceptować, przyjąć. Następnie podejmujemy problem: Co mnie w tej chwili najbardziej trapi? Kiedy problem się skrystalizuje, nie trzeba weń wnikać, ale raczej intensywnie odczuwać własne emocje, wyzwolone przez określenie problemu. Ulegając emocji, zastanowić się nad nią. Zapytać siebie: Co jest główną sprawą w tej emocji? Odczekać na słowa albo obrazy rodzące się z tej emocji i pytania o jej naturę. Wejść w słowa (albo obrazy) i rozważyć: Czy te słowa (obrazy) pasują do mojej emocji? Jeśli nasze ciało odczuwa, że wszystko do siebie pasuje i jest prawidłowe, właściwe, należy jeszcze przez około jedną minutę oddawać się swojej emocji. Następnie kazać ciału odpowiedzieć na pytanie: Jak bym się czuł, gdyby wszystko było w porządku? Gdy tylko reakcja stanie się odczuwalna, w naszym ręku znajdzie się początek nici przewodniej. Zacznie się otwierać brama do naszego wnętrza - a tym samym w ten czy inny sposób także do większej, obszerniejszej rzeczywistości. Niektórym czytelnikom przypomni się już wspomniane „programowanie neurolingwistyczne" (NLP). Nie ma w tym sprzeczności. Wiele dróg prowadzi nie tylko do Rzymu, ale także ku nowym (wewnętrznym) lądom. Wspomniany już w związku z tarotem monachijski psycholog Jurgen vom Scheidt, który nie uważa praktyk ezoterycznych za „nie dość dobre" dla celów swojej terapii, napisał w 1979 r. dla programu nocnego Radia Bawarskiego scenariusz siedmioodcinkowego serialu na temat „ezoterycznych dróg doświadczania samego siebie". Program spotkał się z nieoczekiwanie żywym oddźwiękiem. Wielu słuchaczy prosiło o teksty pragnąc praktycznie doświadczyć samego siebie drogą ezoteryczną. Takim sposobem na koniec tego samego roku odbyło się seminarium trwające pięć i pół dnia o wiedzy ezoterycznej i ezoterycznych praktykach. Wzięło w nim udział czternaście osób. Przewodniczyli Jurgen vom Scheidt i jego koleżanka Ruth Zenhausern. Na materiały robocze tej grupy składały się: mosiężne wahadełko, I-Cing, talia kart do tarota autorstwa Aleistera Crowleya (malowana przez Friedę Harris) i inna, według projektu Arthura Edwarda Waite'a (wykonana przez Pamelę Colman Smith). Po zakończeniu seminarium wszyscy uczestnicy byli zgodni, że nie tylko dowiedzieli się więcej o sobie samych, ale także poczuli „wielką moc" wiedzy ezoterycznej (tematem końcowej sesji był heksagram I-Cing MOC WIELKIEGO, który uzyskała w odpowiedzi na swoje zapytanie Ruth Zenhausern). Tak więc to nietypowe dla dynamiki grupowej seminarium zakończyło się równie niekonwencjonalnie, jak przebiegało. Zazwyczaj dominuje bowiem płaszczyzna osobistych relacji; rodzące się interakcje nierzadko decydują o biegu rzeczy. Kulminacją końcowej sesji tygodnia doświadczania samego siebie jest zazwyczaj prawdziwy wybuch intensywnej wymiany myśli. W tym przypadku było inaczej. Do ostatniej minuty uczestników zajmowało doświadczenie ezoteryczne, archetypiczna symbolika nieświadomości zbiorowej i silne osobiste procesy poznawcze, czy raczej przeżycia. A ponadto... Każda spośród obecnych czternastu osób uznała przynajmniej jedną ze stosowanych metod ezoterycznych za „swoją" i powzięła decyzję, by nadal się nią zajmować. Seminarium stanowiło jedynie początek. Oboje kierownicy grup odkryli w sobie bardzo silny stosunek do tarota - dla nich karty zaczęły się świecić! I tak również można się wspinać po szczeblach wiedzy ezoterycznej. Jurgen vom Scheidt reasumuje następująco doświadczanie samego siebie. Można tego dokonywać na różne sposoby; najprostszy podział przyjmuje po prostu kryterium liczby osób uczestniczących: 1. Pojedynczo, w samotności. 2. Po dwóch (z partnerem, osobą zaufaną, terapeutą). 3. W grupie (miejsce pracy, towarzystwo, grupa doświadczania samego siebie). 4. W dużych grupach (wspólnoty jednakowych przekonań). Oczywiście istnieją także inne kryteria klasyfikacji, na przykład dziedzina, której dotyczy doświadczanie samego siebie: - medycyna; - filozofia/religia; - pedagogika; - polityka. Jurgen vom Scheidt podkreśla jeszcze ezoteryczne doświadczanie samego siebie, które może się posługiwać określonymi środkami pomocniczymi (horoskop, wahadełko itd.).

hjdbienek : :
kwi 25 2009 Ezoteryka pomaga
Komentarze: 0

"Rzadko się zdarza, by los stanął na przeszkodzie mędrcowi"-Seneka, O niezłomności mędrca. Hoimar von Ditfurth powiedział, mając na względzie nasz globalny taniec śmierci, że jesteśmy „istotami przejściowymi". Laureat Nagrody Nobla Konrad Lorenz wypowiedział jeszcze bardziej gorzkie słowa, wyryte na tablicy zawieszonej we frankfurckim ogrodzie zoologicznym: „Istnieje ogniwo pośrednie między małpą a człowiekiem: my nim jesteśmy!" Takie sformułowania są bez wątpienia słuszne z punktu widzenia wszechświata, ale dla nas, ludzkich jednodniówek, raczej deprymujące. My żyjemy tu i teraz, uwięzieni w diabelskim kręgu cywilizacji, i należymy do pokolenia, które właśnie jest na najlepszej drodze do zamordowania swoich wnuków; tak to określił Hoimar von Ditfurth na kilka tygodni przed śmiercią. Sami to wszystko wiemy, choć wolelibyśmy nie wiedzieć. Wielu szuka wyjścia odwracając się od nauki i techniki, które właśnie pracują nad ukształtowaniem kolebki ludzkości na wzór Księżyca pod względem przyjaznych życiu warunków. W urzędzie finansowym BRD jest obecnie zarejestrowanych ponad 100000 wróżek i jasnowidzów, co trzykrotnie przekracza liczbę 35 000 ewangelickich i katolickich proboszczów w BRD. W siedemdziesięciu miastach tego kraju regularnie odbywają się sabaty czarownic. Dziesięć milionów Amerykanów otwarcie uprawia czarną magię, a według statystyki na całym świecie jest co najmniej 100 milionów praktykujących okultystów. Wielki wzrost zainteresowania wiedzą tajemną i okultyzmem można stwierdzić zwłaszcza u młodzieży. W szkołach odbywają się seanse spirytystyczne, na prywatkach krąży już nie tylko skręt, ale także plansza Ouija, a na stół wykłada się nie tylko części garderoby przy rozbieranym pokerze, ale i karty do wróżenia. Odzywają się głosy przestrogi. Psychologowie demaskują młodzieżowy okultyzm jako ucieczkę w inny świat (wewnętrzny), ponieważ ten rzeczywisty jest tylko źródłem frustracji. Analizy trendów rozwojowych przedstawiają drogę od agresywnej muzyki heavy metal przez kontakty z zaświatami po satanizm i jeszcze bardziej ponure sprawy. Pojawiają się historyczne opracowania, dziwnym trafem spóźnione o przeszło czterdzieści lat. Nagle przypominamy sobie o okultystycznym podłożu III Rzeszy, którego próżno by szukać w oficjalnych dziełach na temat historii najnowszej, zawierających co najwyżej bardzo wstydliwe (i zniekształcone) aluzje; wskazuje się na rasizm takich ezoteryków jak baron Julius Evola czy Madame Bławatska -choć nie mieli oni nic wspólnego z holocaustem - i podejrzewa się czarną mszę w każdym domu. Tym sposobem w najlepszym razie przyznajemy się do dezorientacji, typowej dla naszej epoki, ale jej nie usuwamy. Którędy zatem wiedzie właściwa droga? Co jest gorsze: śmierć środowiska, drapieżny kapitalizm i polityczne bagno czy ucieczka w szczęśliwą krainę New Age? Naturalnie ani jedno, ani drugie. Jaskrawy materializm może nam jeszcze zapewnić kilka lat hulanki, ale potem nastąpi ostatecznie „finis". Hasło „powrotu do natury" jest pobożnym życzeniem, gdyż bez pomocy cywilizacji niedługo zdołalibyśmy przetrwać w (zniszczonej) naturze. Jeśli droga do osobistej duchowości także okaże się ślepą uliczką, to co wtedy? Sądzę, że każdy radykalizm musi mieć fatalne skutki. Popadanie w skrajności w niczym nie polepsza sytuacji, a wprost przeciwnie. Fanatyczna wiara w postęp przywiodła nas na skraj przepaści (nie ma się czym martwić: jutro uczynimy duży krok naprzód). Niepohamowany mistycyzm z pewnością nie jest lekarstwem. Kto przed udaniem się do toalety będzie zasięgał rady horoskopu zamiast własnych kiszek, ten nie osiągnie ani osobistego bezpieczeństwa, ani uregulowanego trawienia. Jest zrozumiałe, że czynniki oficjalne przestrzegają przed takim obrotem spraw. Nie tędy droga do rozwiązania problemów osobistych, a cóż dopiero globalnych. Kto osiągnął ezoteryczne pojmowanie świata, ten przez to poszerzył swoje horyzonty, a nie zawęził. Jego wizja świata stanie się większa, nie mniejsza. Rozbicie tej wizji na składowe: mechanistyczno-naukową i duchowo-filozoficzną, traci znaczenie. Ezoteryczny punkt widzenia nie oznacza zakładania klapek na oczy. Tego, co sprawdzone, nie potrzeba wyrzucać za burtę. Ostatecznie również zwycięski pochód alternatywnych metod leczenia nie spowodował, że perforację wyrostka robaczkowego zaczęto leczyć herbatką ziołową. Wiedza ezoteryczna -praktykowana w sposób wolny od dogmatów - może być prawdziwą pomocą w życiu. Co prawda, nie dostajemy jej w prezencie. Kiedy Carlos Castaneda, amerykański student etnologii, w 1960 r. zetknął się ze starym czarownikiem z plemienia Indian Yaqui „Don Juanem", był jak najdalszy od przyjmowania jego światopoglądu czy wręcz pójścia śladem indiańskiego maga. Młody Amerykanin przyjął propozycję Don Juana zostania jego uczniem, mając jedynie na względzie swoją dysertację na temat halucynogennych roślin narkotycznych u Indian. Został jednak kimś więcej niż tylko uczniem. Krok po kroku Castaneda zaczął pojmować, co jego mistrz miał na myśli mówiąc, że rzeczywistość jest tylko opisem. To, co uważamy za rzeczywistość, jest jedynie uzgodnioną wersją wielu jednostek żyjących w tym samym społecznym i kulturalnym otoczeniu. W każdym czasie możliwe jest alternatywne przeżycie rzeczywistości, choć nie jest to możliwe „z miejsca". W jednym ze swoich rzadkich wywiadów, udzielonym amerykańskiemu dziennikarzowi Samowi Keenowi, Castaneda oświadczył: W zachodnim kręgu kulturowym świat po większej części składa się z tego, co oczy meldują rozumowi. W czarach organem postrzegającym jest całe ciało. Europejczycy widzą świat na zewnątrz i mówią o nim sami ze sobą; my jesteśmy tu, a świat jest tam, nie mamy bezpośredniej znajomości rzeczy. W sztuce czarnoksięskiej ta przeszkoda nie istnieje - wiemy całym ciałem. Na końcu długiego okresu nauki Carlos Castaneda podsumował swoją wiedzę o mechanizmach wewnętrznych rozmów z samym sobą, „produkujących rzeczywistość": Problem czarów polega na tym, by nastawić i wytrenować swoje ciało w celu uczynienia z niego dobrego odbiornika. Europejczycy traktują swoje ciało jak przedmiot. Napełniamy je alkoholem, złym pożywieniem i lękiem. Kiedy coś z nim jest nie tak, wierzymy, że z zewnątrz do ciała wniknęły zarazki choroby. Don Juan tak nie sądzi. Dla niego choroba oznacza brak harmonii między człowiekiem a jego światem. Ciało jest czymś, co trzeba sobie uświadomić, i musi ono być traktowane nienagannie. Wszystko to brzmi znajomo: kwestia rzeczywistości, odkrycie, że jesteśmy „odbiornikami", i prawo harmonii. Gdzie jednak strona praktyczna? Tylko spokojnie. Krok od ezoterycznego pojmowania świata do lepszego, bardziej spełnionego - słowem, szczęśliwszego - życia przez wiedzę ezoteryczną wymaga rozwagi i pracy nad sobą. Kto tylko czeka na nadejście oświecenia, ten jest podobny komuś, kto ma nadzieję wygrać na loterii, ale nigdy nie kupuje losu.

hjdbienek : :
kwi 25 2009 Sens bytu
Komentarze: 0

„Szukaj gry, w którą warto jest grać" - tak brzmiała odpowiedź wyroczni na pytanie o sens bytu. Życie oferuje dość takich gier. Pisma hinduistyczne zawierają informacje o grze kosmicznej, o transformacji lila i nitya, o tańcu boga-niszczyciela Sziwy, który stale rozbija jedność początków na wielowątkowość świata przez stosowanie siły trzech guna. Hermann Hesse przedstawia grę gier – „Grę szklanych paciorków", będącą syntezą wszystkich elementów doświadczenia ludzkiego. Matematyczni myśliciele mogą widzieć „swoją drogę" wytyczoną w pracach Johanna von Neumanna albo Norberta Wienera - ale równie dobrze u Godela, Eschera czy Bacha. Zainteresowani psychologią mogą znaleźć swoje olśnienie u doktora Erica Bernesa, autora pozycji Spiele der Erwachsenen. Droga jest, jak wiadomo, czymś wtórnym; jest ona także, co również wiadomo, celem. Jak on wygląda, to zasadnicza zagadka. Zamiar odsłonięcia go przypomina przysłowiową próbę wlania morza do czary. Co dziwne, takie paradoksy dręczą stale „trzeźwych" naukowców, nie zaś „irracjonalnych" ezoteryków. Człowiek racjonalny wymaga jednoznacznych wyjaśnień, i na tym koniec. Karol Marks apodyktycznie stwierdził, że historia wszystkich znanych społeczeństw była w przeszłości i jest w teraźniejszości areną walki klasowej. Naturalnie nie jest to fałszywe stwierdzenie, ale tylko częściowo słuszne. De facto każdy rozwój jest rezultatem skomplikowanego splotu czynników. W innym razie można by bowiem z równym powodzeniem zidentyfikować jako jedyny motor napędowy dziejów ludzkości postęp medycyny, szerzenie się epidemii, doskonalenie sztuki budowy dróg i mostów, poprawę komunikacji, upowszechnienie higieny, rozwój środków transportu czy cokolwiek innego. Przy pewnej wyobraźni za tajemne przyczyny wszystkiego można by uznać nawet muzykę, stomatologię czy uszlachetnienie naszej odzieży. „Tak nie można", zawoła racjonalista i zacznie się zastanawiać, czy w poszukiwaniu jednego zębatego koła, które wszystko napędza, nie można się aby zagalopować. Ezoteryk w ogóle nie zaczyna poszukiwań, ponieważ wie, że takiego jednego koła nie ma. Istnieje wiele kół zębatych większej rzeczywistości, która wprawdzie nie jest „kosmicznym zegarem", ale nie jest także chaosem. To, co niezrozumiałe, nie jest bezsensowne, a to, co pełne sprzeczności, nie jest niemożliwe. Takie pojmowanie świata pozwala być w o wiele większym stopniu w zgodzie z rzeczywistością niż paradygmaty „wszystko albo nic" bezdusznej technokracji, która przemocą przekształca to, co jej jest nie w smak, i nie chce zrozumieć, że istnieją sprawy niepojęte. Wszystko to wprawdzie nie naświetliło klasycznej filozofii karmy, ale nie to było naszym zamiarem. W gruncie rzeczy nie potrzebuje ona objaśnienia. Każdy ma chyba ogólne, a prawdopodobnie także osobiste pojęcie, co może oznaczać karma dla nas wszystkich - i dla niego samego. Chodziło nam tylko i wyłącznie o stwierdzenie, że harmonijne pojmowanie świata nie jest możliwe bez przeznaczenia. Taka wizja świata pozwala żyć w zgodzie z naturą i z sobą samym, więcej, może ona nawet patronować praktycznym a niezwykłym rozwiązaniom. Japoński inżynier Ryiiichi Tomita - wybitny naukowiec i utalentowany artysta sławny w świecie - skonstruował mały trójkołowy pojazd ze śmigłem, który nazwał „trójkołowcem pokonującym wiatr". Ku zdumieniu naukowców i laików aparacik ten o własnej sile poruszał się pod wiatr. Zastanówmy się: nie miał silnika i wykorzystywał siłę wiatru do lotu w przeciwnym kierunku. Zapewne każdy technik, któremu zlecono by wymyślenie takiego przyrządu, odmówiłby, wołając spontanicznie: „To absolutnie niemożliwe". A mimo to bezsilnikowy trójkołowiec Tomity pokonuje wiatr. Czy Tomita odpowiada naszym wyobrażeniom człowieka ezoterycznego, trudno powiedzieć. Z pewnością jest on jednak jedną z rzadkich osobistości, które mają stronę i naukową, i ezoteryczną, w dodatku, jak się zdaje, na równych prawach. Nie inaczej manifestuje się ezoteryczne rozumienie świata. No dobrze, czy my jednak mimo wszystko nie odbiegliśmy od tematu? Co mają wspólnego teoria gier, rozważania historyczne i nie napędzane pojazdy drwiące sobie z wiatru z naszym przeznaczeniem? Wszystko i nic. Nic, jeśli przyjmiemy założenie, że przez pojęcie „przeznaczenia" rozumiemy instrukcję obsługi; wszystko zaś, jeśli będziemy je interpretować jako niewidzialny motor wszelkiego bytu, jako szablon mikro- i makrokosmosu, jako porządek w przeciwieństwie do chaosu. Mówiąc bardziej konkretnie, każdy z osobna może zignorować „strumień losu" albo uznać jego istnienie. W tym pierwszym przypadku będzie on nas unosił mimo naszej desperackiej szamotaniny. W drugim można „płynąc" określić kierunek. Jaki, to nie jest z góry przesądzone, wszystkie jednak implikują w sposób konieczny istnienie jednej siły decydującej o wszystkim. Einstein ani przez chwilę nie mógł się pogodzić z chaosem wczesnej fizyki kwantowej. Nigdy nie odwołał swojego słynnego zdania „Bóg nie gra w kości". Być może dziś by powiedział: „Bóg wprawdzie gra w kości, ale ustanawia też reguły". Dualizm falowo-korpuskularny (zachowanie się fal jak cząstek i cząstek jak fal w zależności od przeprowadzanego eksperymentu) doprowadził fizyków dosłownie do obłędu; w końcu w Kopenhadze zgodzili się oni na sformułowanie: „Czymkolwiek to jest, nie możemy tego poznać. Zależnie od naszego podejścia ukazuje się w taki albo inny sposób. To wszystko". No właśnie. Także przeznaczenia nie możemy zdemaskować, ale możemy się do niego zbliżyć na nasz osobisty sposób. Podstawowy warunek wymaga tylko, aby je przyjąć jako maksymę, zasadę kosmiczną, filozofię życia, pociechę i nadzieję, jako wielkość abstrakcyjną czy cokolwiek bądź. Wszystko inne jest sprawą tak osobistą jak nasza karma, nasze własne przeznaczenie. Jane Roberts, słynna medialna rozmówczyni tajemniczego, ale zasługującego ze wszech miar na poważne traktowanie wielowymiarowego Seta, rozumie nasze kosmiczne przeznaczenie jako budowę osobowości wokół zarodków astralnych - zwanych aspektami - jeśli nawet pojęcie karmy ani podobne w materiałach Seta prawie nie występuje. Kalifornijski fizyk i specjalista w dziedzinie technologii laserowej Samuel Bousky traktuje symboliczną Kabałę jako metafizyczny system zapisu danych, w którym jest utrwalona podstawowa zasada stworzenia. Wszystkie inne kierunki są równie fascynujące i uzasadnione. My jednak zadowolimy się wnioskiem, że wszechświat nie może być pozbawiony przeznaczenia (przynajmniej nasz), ponieważ w chaosie nie mogłoby istnieć nic, co na temat chaosu snułoby rozmyślania. Ten jeden niezaprzeczalny fakt jest już mocną poszlaką - jeśli nie dowodem - na rzecz pierwiastka karmicznego egzystencji. Sama karma jest „sprawą prywatną". Teraz brakuje nam jeszcze tylko przejścia do praktyki. Od ezoterycznego pojmowania świata do bardziej spełnionego życia dzięki takiemu pojmowaniu.

hjdbienek : :
kwi 23 2009 Wszystko jest przeznaczeniem - przeznaczenie...
Komentarze: 0

Wpewnej starej sufickiej przypowieści - można by ją też nazwać bez respektu anegdotą - został przedstawiony problem ostatecznego ustalenia przyczyny i skutku: Nasrudin wybrał się na konną przejażdżkę i po drodze zauważył grupę jakichś jeźdźców. Ponieważ sądził, że to rozbójnicy, popędził konia i ruszył galopem w inną stronę. Podejrzani jeźdźcy byli w rzeczywistości przyjaciółmi Nasrudina i jego ucieczka ich zastanowiła. Sądząc, że może potrzebuje pomocy, ruszyli w ślad za nim. Nasrudin, zauważywszy pogoń, wpadł w popłoch, pognał konno na cmentarz, przeskoczył jego mur i ukrył się za jednym z nagrobków. Kiedy ścigający dotarli do muru cmentarza, spytali przykucniętego za nagrobkiem przyjaciela: „Czemu się kryjesz, Nasrudinie, i co ty tu w ogóle robisz?" „To bardziej skomplikowane, niż sądzicie - odpowiada Nasrudin przyjaciołom. Ja tu jestem z waszego, a wy z mojego powodu". Ta zwięzła historyjka pokazuje dobitnie, jak trudno jest ustalić, co jest przyczyną czego i jaki obrót wezmą wydarzenia - jednym słowem: o co w ogóle chodzi. Według sufitów, mistyków islamu, których nauka być może wywodzi się od zoroastryzmu Persów pozostałych w kraju, kiedy muzułmanie podbili ich kraj, istnieje tylko „droga" (tariqa). Duch człowieka jest emanacją pierwiastka boskiego i dąży do ponownego zjednoczenia ze swoim (boskim) pochodzeniem. Taki punkt widzenia, w zasadzie właściwy także azjatyckim naukom, nie pyta o przeznaczenie bytu, ale je zakłada. Pułapki przyczynowości, z którymi od tysięcy lat walczą filozofowie zachodu, a od dziesiątków lat fizycy, tracą znaczenie. U nas idea oddania się nieosobowej wszechobejmującej woli stwórczej nie ma wykształconej tradycji, chcąc nie chcąc trzeba to przyznać. Ani w filozofii, ani religii czy ezoteryce (a już najmniej w naukach przyrodniczych). Mamy we krwi indywidualizm, a tym samym również potrzebę nie tylko zaakceptowania naszego własnego przeznaczenia, ale i zrozumienia go w jakiś sposób. Nie mogło to się udać bez trudności. Wyszły one na jaw - i nadal dają znać o sobie - w postaci dylematu między determinizmem (fatalizmem) a wolnością woli (chaosem). Przepaść między obu tymi koncepcjami jest z pozoru nie do pokonania, co się manifestuje we wszystkich dziedzinach życia, choćbyśmy sobie tego nie uświadamiali. Dość pomyśleć o prawie karnym, które początkowo zakładało absolutną wolność woli człowieka i nakładało odpowiednio drakońskie kary za jego czyny, gdy dzisiaj dołączył się element determinizmu, sprawiający, że w coraz mniejszym stopniu odpowiedzialnością za zbrodnię obarcza się sprawcę, a nawet, co wręcz groteskowe, coraz bardziej przypisuje się ją ofierze (hasło: „wiktymologia"). Podobne tendencje rozwojowe wielu współczesnych ludzi, ze względu na wpojone im wewnętrzne postawy, uznaje za zjawisko sprzeczne z naturą, które umacnia w nich wrażenie, że żyją w świecie pozbawionym sensu. Albo też w epoce pozbawionej sensu, do którego to wniosku tak wielu dochodzi. Trudno uznać za zadowalające obowiązujące dziś równanie: więcej wiedzy, komfortu, dobrobytu = mniej wartości, sensu, sprawiedliwości. Sporadycznie udawało się przerzucić mosty między tymi tak z pozoru niemożliwymi do pogodzenia przeciwieństwami. Filozof Franz Austeda uważa postulat wolności woli za bezsensowny, ponieważ takie pojęcia jak odpowiedzialność, wina, obowiązek czy kara stają się możliwe do przyjęcia dopiero przy założeniu determinizmu. Wygląda to na sprzeczność, ale Austeda precyzuje swój tok myśli: „Jedynie przez determinizm, przeznaczenie, również wola nabiera charakteru zgodnego z prawami i przestaje się manifestować w sposób pozbawiony reguł i przypadkowy. Swobodne decydowanie - w sensie «bezprzyczynowe» - nie byłoby określane przeze mnie, nie zależałoby od mojej osobowości, moich życzeń. Takiej wolności chyba nikt by nie pragnął". Większość zapewne się z tym zgodzi. Pragniemy wolności i sensu. Kim jednak jesteśmy? Jeśli przyjrzymy się sobie z takim obiektywizmem, na jaki nas tylko stać, to wkrótce odkryjemy, że nie istnieje jedno Ja. Człowiek ma inną osobowość przy pracy, inną w zaciszu domowego ogniska, w walce płci związku partnerskiego, na urlopie, za kierownicą czy przed telewizorem. W gruncie rzeczy osobowości jest bez liku. Każdy rozmówca, partner seksualny czy jakikolwiek inny ma odmienny obraz jednego i tego samego człowieka. Jest to codziennym zjawiskiem; ulubiony chwyt komediowy polega na tym, że dwie osoby mówiąc o trzeciej nagle zaczynają się zastanawiać, czy faktycznie mają na myśli tę samą osobę. Niekiedy ten porządek ulega zakłóceniu i robimy rzeczy dziwne. Potem zazwyczaj się tłumaczymy: „To nie byłem ja... Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło...", czy podobnie. W rzeczywistości wszystko to jest po prostu kwestią płaszczyzny świadomości, na której się znajdujemy w danym momencie. Zazwyczaj wszystkie te płaszczyzny mają odniesienie do naszej osobowości, są ukierunkowane na ego, jak mówi psychologia. Możemy jednak wznieść się ponad nie albo zanurzyć pod nim. Jest to jednym z celów wiedzy ezoterycznej, jeśli nie celem zasadniczym. Można dążyć do niego wieloma drogami, wschodnimi czy zachodnimi, przez medytację, zagłębianie się w sobie, okultystyczny spirytualizm albo czysty racjonalizm.

hjdbienek : :
kwi 22 2009 Życie nie kończy się nigdy - i ma sens
Komentarze: 0

Niemiecki psychiatra dr Schrenck-Notzing i słynny angielski fizyk, przez pewien czas przewodniczący Royal Society, sir William Crookes, ogłosili po wieloletnich badaniach swoje absolutne przekonanie, że materializacje się odbywają, choć zapewne należą do białych kruków (albo czarnych owiec, zależnie od punktu widzenia). Kto kroczy drogą ezoteryki, nie odmawiając „normalnej" nauce racji bytu, temu poszlaki świadczące o nieśmiertelności ducha czy też duszy nie staną kością w gardle. W jego pojmowaniu świata jest na to miejsce. Dla kogoś takiego jest nawet możliwe „rzeczowe" rozpatrzenie tego problemu, przez co należy rozumieć nie tyle dociekania na temat ustroju społecznego na tamtym świecie czy gęstości materii duchowej, ale całkiem po prostu rozszerzenie duchowej bazy operacyjnej. Nie oznacza to co prawda zniesienia wszelkich granic i ograniczeń. Na przykład lekarz i badacz reinkarnacji dr Carl A. Wickland usilnie ostrzegał przed niebezpieczeństwem wiary w powtórne narodziny. Jego płomienny apel przeciwko temu „niebezpiecznemu zabobonowi" niewiele ma jednak wspólnego z odrzuceniem, na jakie napotyka zazwyczaj reinkarnacja w „kołach oświeconych". Wprost przeciwnie, dr Wickland jest zdania, że wewnętrzne przeświadczenie, iż i tak jeszcze raz się urodzimy, mogłoby niepotrzebnie utrudnić ten właśnie proces. To oryginalny punkt widzenia, który osądzić może zapewne każdy tylko na swój własny użytek. Dla tych, którzy z natury zawzięcie czepiają się materii - a tym samym swojej własnej nieuniknionej zagłady w dalszej lub bliższej przyszłości - takie myślowe zabawy są co prawda niedostępne. Jest to godne ubolewania, żyjemy bowiem w osobliwym społeczeństwie, które robi wszystko, co tylko można wymyślić, aby proces narodzin przebiegał jak najbardziej perfekcyjnie; za to zejście z tego świata zostało uznane za akt godny napiętnowania, którego każdy powinien dokonywać w swoim zakresie tak dyskretnie, jak to tylko możliwe, co mu jeszcze utrudnia chytrze wymyślona „maszyneria podtrzymywania życia". Doprawdy potrzebna jest szersza wizja świata. Taka wizja świata, w której przypadki podobne do przytoczonych nie muszą być oszustwem ani manipulacją środkami masowego przekazu, która pozwala zaprzestać starań o racjonalne wytłumaczenie zapewne najbardziej znanego i najczęściej badanego przypadku reinkarnacji Bridey Murphy-Ruth Simmons, i która dopuszcza wieczne życie dla wyznawców wszystkich kierunków wiary. Wizja świata zakorzeniona nie „tylko" w głowach ezoteryków i okultystów. Wernher von Braun, słynny ojciec astronautyki amerykańskiej, stwierdził lapidarnie: „Wszystko, czego mnie dotąd nauczyła i nadal uczy nauka, umacnia moją wiarę w dalsze trwanie naszej duchowej egzystencji po śmierci". John C. Eccles, laureat Nagrody Nobla i badacz mózgu, powiedział: „Fałszywe jest dogmatyczne stwierdzenie, że ze śmiercią mózgu wszystko się kończy, także jaźń , wszystkie nasze głębsze, emocjonalne, subtelniejsze przeżycia nie muszą ulegać zatracie z tą chwilą, gdyż, jak sądzę, są one zapisane w świadomości, a nie w mózgu". Hoimar von Ditfurth sformułował to być może w sposób najszerszy i najbardziej uniwersalny: „Z tego punktu widzenia ewolucja osiągnie swój naturalny koniec w momencie, w którym kosmos połączy się z zaświatami". Gdzie jednak w takim razie, zadajemy sobie pytanie, jest granica między „naukowym" a „ezoterycznym" pojmowaniem świata? W naszych głowach, gdzieżby indziej? Kiedy kanonik Mikołaj Kopernik w 1512 r. odkrył, że centrum Układu Słonecznego - a tym samym ówczesnego kosmosu - stanowi Słońce, a nie Ziemia (człowiek), pojawiło się pierwsze pęknięcie na podziale, dotąd wynoszącym nas ponad resztę stworzenia. Dzisiaj ten podział od dawna należy do przeszłości, co się przyznaje; jednak nie całkiem jeszcze zostały przyswojone logiczne konsekwencje tego faktu. Musiało minąć prawie pięćset lat, zanim fizyk i matematyk David Bohm, jeden z czołowych naukowców doby nowożytnej, w wywiadzie przeprowadzonym w Londynie przez zajmującego się sprawami nauki francuskiego dziennikarza Patrice van Eersel wygłosił następujące „potworności": Porządek zawarty implicite we wszechświecie jest bez wątpienia tym, co naszą świadomość porusza przede wszystkim, gdyż ona sama wydaje się fundamentalnie przynależna do tego porządku. Jednak nasza zmysłowa inteligencja staje natychmiast między nami a pierwotną rzeczywistością, aby ją nam przekazać w sposób wprawdzie zróżnicowany, ale zarazem jako coś obcego. To właśnie jest straszną iluzją zwykłego, „zdrowego rozsądku". Emocja jest z pewnością sposobem znalezienia dojścia do zawartego implicite porządku. Moim osobistym zdaniem jest dość grubą iluzją dostrzeganie w każdym człowieku niezależnej rzeczywistości. Na określonej płaszczyźnie my wszyscy pochodzimy od jednego i jedynego w swoim rodzaju bytu. Niestety, w najmniejszym nawet stopniu nie wydaje się, aby nasi współcześni wybierali drogę prowadzącą do zrozumienia tej oczywistej prawdy. Przez to nasza planeta znajduje się w realnym, wielkim niebezpieczeństwie. To fascynujące myśli, tylko - czy nie słyszeliśmy ich już z innego źródła? W szkołach mądrości Dalekiego Wschodu naucza się, że świat materialny jest tylko pozorem, grubo ciosanym tworem pełnym luk i nierówności, który mógł powstać - i trwać - tylko dzięki niedoskonałości i ograniczoności naszych zmysłów. Ta niedoskonałość ma jednak pewien sens. Wskazuje ona człowiekowi zadanie i cel jego życia: rozwijanie własnych zdolności spirytualnych dla osiągnięcia wyższego szczebla świadomości, stanu, w którym dochodzi do włączenia się w kosmiczną wszechświadomość. Śmierć jest jedynie krokiem na tej drodze przeznaczenia. Zachodnie filozofie są nieco bardziej elitarne. Np. teoria wędrówki dusz niezapomnianego Pitagorasa zawiera, mimo pokrewieństwa z myślą azjatycką, drobne różnice w stosunku do buddyjskiej filozofii reinkarnacji. Według pitagorejczyków istnieje hierarchia nieśmiertelności. Im bardziej świadomie i twórczo żył dany człowiek, tym więcej świadomości będzie miał po śmierci. Ten pogląd przetrwał tysiące lat i znajduje się na przykład wyrażony explicite u Goethego. Przeznaczenie i owszem, ale według indywidualnej hierarchii. Pitagoras, jak sam utrzymywał, pamiętał swoje wcześniejsze żywoty - miał być np. Euforbosem, kapłanem Apollina czy zgoła synem samego boga światła - co nie dziwiło jego zwolenników zważywszy wysoki szczebel świadomości mistrza. Różnice dzielące te koncepcje reinkarnacji odzwierciedlają różnice w mentalności wschodu i zachodu, wczoraj i dziś. Wschód przydaje ducha światu fizycznemu i zadowala się tym, że widzi w tym ostatnim jedynie pozór łudzący nasze zmysły, natomiast zachód w ponownych narodzinach i tamtym świecie odkrywa również wyzwanie do dociekań i pracy nad sobą. W gruncie rzeczy chodzi zapewne o dwie strony jednego i tego samego medalu, na którym wybite są słowa: „Życie nie kończy się nigdy - i ma sens". Przyrodnicze, racjonalne pojmowanie świata dostrzega na horyzoncie przebłyski planu kosmicznego i rzuca się do ataku w tym kierunku, jakby chcąc dosięgnąć złotego naczynia na końcu tęczy - ale tęcza jest zawsze daleko. Według ezoterycznego, spirytualnego pojmowania świata tęcza i złote naczynie stanowią jedną nierozerwalną całość. Nie ma bytu bez wieczności i nie ma wieczności bez przeznaczenia. Jego natura jest jednak wielką zagadką...

hjdbienek : :
kwi 21 2009 Nasz duch
Komentarze: 1

Frederick Bond, architekt, archeolog i znawca budowli gotyckich, był jednym z tych, którzy musieli na własnej skórze doświadczyć działania tego bezwiednego mechanizmu obronnego. W 1907 r. powierzono mu tyleż zaszczytne, co niemożliwe do wykonania zadanie wydobycia na światło dzienne pozostałości opactwa Glastonbury w Somerset w Anglii. Zadanie to było niewykonalne z tego względu, że opactwo założone w V w. przez św. Patryka właściwie znikło z powierzchni ziemi. Większość pierwotnych budowli zniszczyli do szczętu żołnierze Henryka VIII, a to, co jeszcze się ostało, padło ofiarą wojen i katastrof żywiołowych. Mający wówczas 43 lata Bond nie rozporządzał ani najlichszymi bodaj wskazówkami, jak opactwo wyglądało, zanim Henryk VIII rozkazał zburzyć budowle słynne swoim cudownym ukształtowaniem i pięknem architektury, ani też wystarczającymi środkami, aby kazać przekopać pół kraju. Po prostu stał na straconej pozycji, mając za mało informacji, za mało czasu, za mało pieniędzy. Każdy inny specjalista na jego miejscu by zrezygnował, ale Frederick Bond postawił na „ezoteryczną kartę". Udał się do swojego przyjaciela i okultysty nazwiskiem John Bartlett, który był piszącym medium. W czasie seansu w biurze Fredericka Bonda w listopadzie 1907 r. Bartlett wszedł w kontakt z mnichem Johannesem Bryantem, żyjącym w XVI w. Ten przemawiał w imieniu astralnych strażników opactwa, zwących się Towarzystwem Avalon. Trzeba w tym miejscu nadmienić, że Avalon, świątynia celtyckich druidów, według legendy znajduje się w pobliżu Glastonbury i że Józef z Arymatei miał tam zawieźć świętego Graala. Ręką Bartletta zmarły mnich narysował ze wszystkimi szczegółami plan zburzonego opactwa. Mimo że plany były nad wyraz dokładne, Frederick Bond nie mógł w nie tak od razu uwierzyć, bo sprzeciwiały się jego wiedzy specjalistycznej o starych klasztorach - a także wszystkiemu, co było dotąd wiadomo. Mimo to zdecydował się na skok na głęboką wodę. Przy istniejących ograniczeniach finansowych i czasowych było w gruncie rzeczy wszystko jedno, w którym. miejscu niczego nie znajdzie. Polecił więc robotnikom kopać według nieortodoksyjnych planów. Już w pierwszym tygodniu wykopaliska odsłoniły to, czego nikt nie spodziewał się znaleźć: fundamenty kaplic, ścian, wież, bram i odłamki kolorowego szkła. Sława Fredericka Bonda sięgnęła zenitu, a zaginione opactwo Glastonbury zaczęło kawałek po kawałku wyłaniać się spod ziemi. Ponieważ archeolog nie miał złudzeń co do tego, jak zareagowałyby czynniki oficjalne i jego koledzy z kręgów naukowych, gdyby zdradził źródło swojego niewiarygodnego sukcesu, udzielał wymijających odpowiedzi powołując się na know-how, intuicję i łut szczęścia. Dziesięć lat później Bond poczuł się na tyle pewny swej pozycji, że ogłosił prawdę. Przeliczył się jednak, nie biorąc pod uwagę zasady, że „nie może istnieć to, co istnieć nie powinno". W książce The Gate oj Remembrance odkrywca zdradził, jakie informacje kierowały łopatami jego archeologicznego zespołu. Od tej chwili nie zainteresował się nim nawet przysłowiowy pies z kulawą nogą. Jego reputacja była przekreślona, odebrano mu kierownictwo wykopalisk wszelkiego rodzaju, jego środki finansowe wyschły, a pensja skurczyła się do dziesięciu funtów tygodniowo. Kiedy w 1922 r. nareszcie sprawa całkiem ucichła, dokończono dzieła zniszczenia prawie już nie istniejących resztek kariery Bonda: Towarzystwo Badań i Restauracji Opactwa Glastonbury zostało potajemnie i bez rozgłosu rozwiązane, a Frederickowi Bondowi zakazano, aby kiedykolwiek jego noga stanęła na terenie opactwa, które bez jego udziału nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. Architekt i archeolog Bond wyjechał do Ameryki, gdzie przeżył w zgorzknieniu ostatnie dwadzieścia lat swojego życia. Gdyby zdecydował się sam pozostać w świetle rampy, jego nazwisko do dziś byłoby wypisane złotymi zgłoskami w annałach archeologii. Niewygodny fakt, że Bond dosłownie wykopał z ziemi dowód swoich twierdzeń, przestał wywoływać dyskusje. Należałoby jednak przedyskutować jeszcze i inne sprawy. Na przykład liczne wizje gospodyni domowej E.F. Bullock z Manchester w Anglii. W 1934 r. przypadek tej wówczas 44-letniej kobiety wywołał dużą sensację, ponieważ jej ciało nawiedzały podobno wcześniejsze wcielenia z wszystkich epok i stron świata. Nie byłoby w tym nic szczególnie nowego, gdyby nie to, że pani Bullock po prostu „przemieniała się" w osoby, które w niej „mieszkały". Demonstrowała to między innymi przed gronem International Institute of Physical Research w Londynie. Naukowcy tego instytutu nie mieli złudzeń co do tego, że szarlatani i sztukmistrze są często w stanie wywieść w pole nawet najbardziej uczonych badaczy i najbardziej wyrafinowane urządzenia kontrolne. Miał to uniemożliwić udział odpowiedniego eksperta. Był nim impresario teatralny LM. Leon, człowiek, który znał wszystkie sceniczne sztuczki i którego nie mógł zmylić żaden makijaż. Wspomagał go W.T. Baker, dyrektor przedsiębiorstwa Colour Photographs Limited, który miał wszystko sfilmować. Przed tym równie kompetentnym co sceptycznym audytorium pani Bullock wprawiła się w trans drogą autosugestii. W mgnieniu oka zaczęły się dziać rzeczy niewiarygodne: rysy twarzy kobiety zmieniły się, oczy stały się bardziej skośne, kości policzkowe wysunęły się do przodu, a twarz odmłodniała. Naukowcy i obydwaj eksperci z branży artystycznej ujrzeli przed sobą młodą Indonezyjkę. W czasie gdy Baker jednocześnie filmował zdarzenie i bez wytchnienia robił zdjęcia, przemiana pani Bullock postępowała dalej. Młodość ustąpiła miejsca starości. Na twarzy niedawnego dziewczęcia pojawiły się bruzdy, worki pod oczami i zmarszczki, sypnął się także wąs i pani Bullock przedzierzgnęła się w prastarego Chińczyka. To nie był jeszcze koniec niesamowitych wydarzeń. Po chwili włosy zaczęły się kręcić, a skóra pociemniała; przed kamerą siedział, spoglądając wyniośle i ponuro z góry na naukę XX w., zuluski wojownik z Afryki. Próżno by szukać racjonalnego wyjaśnienia dla zagadki pani Bullock, podobnie jak oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Aby takie stanowisko na temat tamtego świata zostało publicznie ogłoszone, musiałoby zdarzyć się coś więcej niż tylko odkopanie zaginionego klasztoru czy wygibasy jakiejś Angielki, nie pierwszej już zresztą młodości. Na przykład „inwazja duchów" na linię lotniczą. Czy to zbyt dziwaczny pomysł? Wcale nie. John Fuller, dziennikarz amerykański, lecąc w marcu 1974 r. Scandinavian Airlines ze Sztokholmu do Kopenhagi, rozmawiał z pewną stewardesą, która mu opowiedziała bardzo dziwną historię, zasłyszaną od pewnego agenta ochrony British Airways. W samolotach Eastern Airlines dochodziło wręcz regularnie do materializacji członków załogi maszyny należącej do tego przedsiębiorstwa, która w 1972 r. rozbiła się w Everglades (Floryda). Zjawy te były tak cielesne, uchwytne i realne, że opowieści o nich krążyły wśród personelu latającego wszystkich linii. Fuller, profesjonalista całą gębą i bynajmniej nie okultysta, spytał dziewczynę, dlaczego historia z duchami ograniczała się tylko do Eastern Airlines. Zazwyczaj takie opowieści szerząc się przybierają rozmaite wersje, a podawane z ust do ust szczegóły są wzbogacane przez kolejnych opowiadających i dostosowywane do ich otoczenia. W przypadku tej pogłoski należało właściwie spodziewać się, że duchy nieuchronnie nawiedzą też inne towarzystwa lotnicze. Stewardesa zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała: „To ciekawa myśl. A może ta historia dlatego jest opowiadana zawsze tak samo, że dzieje się naprawdę na pokładach maszyn Eastern Airlines?" Oboje się roześmieli. Osobliwa niezmienność tej legendy zajmowała Fullera jeszcze przez pewien czas, bo była nietypowa, ale potem zapomniał o tej sprawie. Bardziej niż duchy podróżujące samolotami zajmowała go aktualna praca nad artykułem o awarii nuklearnej w pobliżu Detroit i ponurych perspektywach utraty kontroli nad energią jądrową w skali całego globu. Na nowo zagłębił się w pracy nad pisaniem We Almost Lost Detroit. Rok później leciał samolotem Eastern Airlines z San Juan do Nowego Jorku. Żartem spytał stewardesę, czy słyszała o duchach na swojej linii lotniczej. „To wcale nie jest zabawne - odparła młoda kobieta z nieoczekiwaną gwałtownością. - Ja sama je spotkałam". Chcąc zatrzeć przykre wrażenie dziennikarz przeprosił kobietę, ale zarazem już połknął bakcyla ciekawości. Poprosił rozmówczynię, aby mu coś o tym opowiedziała. Ta się zgodziła po długim wahaniu, pamiętając, że wówczas zgłoszenie zwierzchnikom niesamowitego wydarzenia przyniosło jej same kłopoty, nie mówiąc o radzie, by poszła do psychiatry. Nie ona jedna, jak się później dowiedziała, otrzymała takie zalecenie. Tym razem zaintrygowany John Fuller nie dał się odciągnąć od tej sprawy żadnemu innemu tematowi. Wszczął własne dochodzenie i wydobył na światło dzienne rzeczy nie do uwierzenia. Za daleko odeszlibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli przedstawić jego wytrwałą, drobiazgową pracę dziennikarską, w której nie zawahał się także nawiązać kontaktu z zaświatami za pomocą planszy Ouija jak również przeprowadzić badania szczątków rozbitego samolotu w instytutach parapsychologii. On sam przedstawił ją szczegółowo w książce The Ghost of Flight 401. Wynik jego dociekań był jednoznaczny: członkowie załogi (pilot Bob Loft i nawigator oraz drugi oficer Don Repo) z rozbitego Jumbo-Jeta odbywającego lot 401 materializowali się stale w samolotach tej samej linii lotniczej i tego samego typu, które miały na pokładzie elementy wraku nieszczęsnej maszyny. Wielu świadków należało do najlepiej wyszkolonego personelu latającego - rekrutowali się przeważnie spośród pilotów lub techników - mieli długoletnie doświadczenie w lataniu i dobry dar obserwacji. Także inni świadkowie są absolutnie wiarygodni. Opisy są ściśle zgodne ze sobą, choć pochodziły od osób nie mających kontaktu, i zawierają szczegóły nie znane opinii publicznej. Niezależnie od siebie na pokładach niektórych samolotów Eastern Airlines odprawiano egzorcyzmy (w wyniku których duchy zjawiały się jeszcze częściej). Każdy z zapytywanych przysięgał na wszystkie świętości, że spotkał zmarłych, i podawał identyczne okoliczności towarzyszące, zwłaszcza na dolnym pokładzie (spadek temperatury do zera w czasie trwania fenomenów, przynajmniej w subiektywnym odczuciu). Wiele jeszcze można by o tym mówić. Na uwagę zasługują także dodatkowe okoliczności. Na przykład w trakcie seansów zasięgnięto od zmarłych informacji na temat katastrofy samolotu, zachowania się załogi, problemów ze sprzętem itd., dla których nie ma wyjaśnienia, ale które potem mogły zostać potwierdzone. Nasuwa się skojarzenie z zagadkowymi i do dziś tajemniczymi zdarzeniami towarzyszącymi katastrofie angielskiego sterowca „R 101", gdzie również zgłaszali się z zaświatów członkowie załogi statku powietrznego, by przekazać zdumiewające zeznania i opinie. W każdym razie, także po tym jak wieści o „lotach z widmami" przedostały się do opinii publicznej, liczba pasażerów Eastern Airlines nie zmalała, jak się obawiano (stało się raczej wprost przeciwnie), a „Eastern L-1011 Whisperliners" uchodzą w dalszym ciągu za najlepsze technicznie pasażerskie liniowce. Krótko mówiąc: wszystko uległo normalizacji. Teraz mimo woli nasuwa się pytanie, dlaczego takie udokumentowane, dość przekonujące i stale się pojawiające argumenty na rzecz dalszego życia po śmierci przechodzą bez żadnych konsekwencji. W końcu człowiek tęskni do nieśmiertelności i lęka się ostatecznego końca. Niewiele pociechy i nadziei niosą twierdzenia nauk przyrodniczych, że nic nie może całkiem zniknąć z wszechświata i że „dalej żyjemy" po śmierci przynajmniej w postaci nie uporządkowanego promieniowania cieplnego. Mimo to przechodzi się do porządku dziennego nad ewentualnymi dowodami możliwości spełnienia największego ze wszystkich pragnień. Szczególnie dobitnie to orwellowskie rozdwojenie jaźni przejawia się w zignorowaniu „eksperymentu Delpasse'a", czysto naukowego doświadczenia, które jednoznacznie wykazało, że nasz duch trwa nadal jako struktura także i wtedy, gdy ciało jest nieodwracalnie zniszczone. Jest to osobliwa sprzeczność, wynikająca niewątpliwie z poruszonej już kwestii rozbicia światopoglądu na nauki humanistyczne i przyrodnicze, na co choruje nasza cywilizacja (i globalny ekosystem). Ponieważ tradycja jest niezmiernie stabilna, jeśli nawet drwi sobie z faktów, większość z nas koncentruje się na sprawach dziejących się tu i teraz, ma nadzieję na transcendencję albo woli nie wiedzieć zbyt dokładnie, co nas czeka. Nie są pod tym względem wyjątkiem logicznie analizujący, zachowujący chłodny dystans naukowcy. Ponieważ są oni ludźmi, to z wielkim trudem im przychodzi przestawienie myślenia na inne tory. Do tego dochodzi jeszcze, aby użyć terminu zaczerpniętego z fizyki, bezwładność masy nagromadzonej wiedzy, utrwalonych dogmatów i z trudem wypracowanych paradygmatów. Problematykę tę ilustruje następujące przysłowie: Przez jeden fakt umarła teoria. Wskutek tego zaginęła koncepcja. Bez koncepcji nie mogła przeżyć nauka. Utrata nauki pozbawiła gruntu pod nogami filozofię. A wszystko z powodu jednego jedynego faktu...

hjdbienek : :
kwi 20 2009 Życie nie kończy się nigdy
Komentarze: 0

Kiedy w 1922 r. angielski biznesmen Ernest Dyer podstępnie zamordował swojego wspólnika Erica Tombe w ujeżdżalni, którą wspólnie prowadzili, czuł się absolutnie bezpieczny. Nie było świadków ani krwawego czynu, ani usuwania zwłok. Dyer ulokował swojego byłego wspólnika na wieczny spoczynek w jednym z czterech dołów kloacznych w stadninie w Kenley i wielką kamienną płytą zasunął to pełne grozy miejsce pochówku. Morderca z całym spokojem przeniósł się jakiś czas potem do Scarborough, gdzie pokrywał koszty swojego utrzymania wystawiając fałszywe czeki. Ten proceder nie pozostał nie odkryty i pewnego dnia do drzwi Dyera zapukała policja, aby zażądać wyjaśnień w sprawie jednego ze sfałszowanych przezeń środków płatniczych. Oszust naj widoczniej nie miał mocnych nerwów niezbędnych mordercy, bo zastrzelił się, zanim jeszcze policjanci zdążyli przyjść do słowa. Najwidoczniej sądził, że odkryto jego zbrodnię w Kenley. Zbrodnię faktycznie odkryto, jednak w tak dziwnych okolicznościach, że prawdopodobnie sprawca nigdy nie trafiłby przed sąd, gdyby tylko zachował nieco zimnej krwi. Krótko po śmierci Erica Tombe jego matce zaczęło się śnić, że jej syn nie żyje i że jego ciało leży w dole z kamienną płytą na twarzy, a ściślej biorąc, na ustach. Od dłuższego czasu nie miała kontaktu z synem, nie wiedziała ani gdzie przebywał przez ostatnie lata, ani że prowadził do spółki z tamtym człowiekiem koński interes. Pod wpływem nalegań żony ojciec Eryka wybrał się na poszukiwania syna. W końcu trafił do stadniny w Kenley, gdzie ślad się urywał. Rodzina Tombe zwróciła się więc do władz. Nie trzeba wyjaśniać, co sądzi policja o zbrodniach, które się komuś przyśniły. Mimo to w końcu poddano przeszukaniu teren stadniny koni, prawdopodobnie głównie po to, aby się wreszcie odczepić od „rozhisteryzowanych rodziców". Przy tej okazji odnaleziono zwłoki. Czcze byłyby spekulacje na temat możliwego dalszego toku tej sprawy, gdyby sprawca nie wpadł w panikę. Nie są czcze natomiast inne spekulacje w związku z kwestią, jak matka Tombe'a mogła śnić o morderstwie po jego dokonaniu? Nawet gdyby zignorować opóźnienie w czasie albo przyjąć założenie, że informacja ta po prostu kilka dni drzemała w podświadomości pani Tombe, to jednak nie może tu chodzić o telepatyczny kontakt między umierającym synem a jego matką. Eric Tombe został bowiem zabity od tyłu ze strzelby śrutowej, w żadnym razie nie mógł widzieć swojego wspólnika mordercy, a śmierć nastąpiła tak nagle, jak to jest nieuniknione przy strzale w potylicę. Skąd więc pochodziła ta informacja? Wówczas można było przejść nad tym pytaniem do porządku. Sprawca sam sobie wymierzył sprawiedliwość, czego jeszcze można było chcieć? Propozycję powołania się na treść snu jako na dowód przed sądem w procesie o morderstwo każdy prokurator potraktowałby jako osobistą zniewagę. Czasami jednak nie daje się uniknąć takich przykrości. W 1979 r. sędziowie i przysięgli stanu Illinois stanęli przed drażliwym zadaniem oceny zeznania złożonego przez ducha. Obrońca zgłosił od razu sprzeciw z uzasadnieniem, że duchy nie są dość wiarygodne, jednak sędzia Frank W. Barbero sprzeciw oddalił. Przysięgli, co zrozumiałe, czuli, że sprawa ich przerasta. Nie doszło do wydania werdyktu i przypadek ten musiał być ponownie rozpatrzony. W drugim postępowaniu oskarżony Allan Showery został uznany za winnego. W aktach sprawy zostały utrwalone dziwne okoliczności tego procesu, który nie miał precedensu w bogatej historii amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Teresita Basa, 48- letnia pielęgniarka pochodzenia filipińskiego, została 21 lutego 1977 r. brutalnie zamordowana w swoim mieszkaniu w Evanston (Illinois). Sprawca, który włamał się do domu, pozbawił ją przytomności chwytem judo, rozebrał i zasztyletował z taką pasją, że nóż dosłownie przebił ją na wylot. Następnie ułożył zwłoki w pozycji każącej domyślać się zgwałcenia i podpalił mieszkanie, aby zatrzeć ślady. Ten zamiar się powiódł, toteż policja błądziła po omacku. Dwa tygodnie później jedna z koleżanek Teresity ze szpitala Edgewater, gdzie pracowała zamordowana, powiedziała do terapeutki Remy Chua: „Teresita musi się przewracać w grobie. Szkoda, że nie może powiedzieć policji, kto to zrobił". Chua, również Filipinka, odpowiedziała z całą powagą: „Ona może do mnie przyjść we śnie, ja się nie boję". Kilka dni później jej odwaga została wystawiona na próbę, Teresita bowiem rzeczywiście zaczęła się śnić Remy Chua. Pewnej nocy mąż tej ostatniej słyszał, jak Remy mówiła przez sen dziwnym głosem: „Ja jestem Teresita Basa. Chcę o czymś poinformować policję..." Słowa te, których terapeutka nie pamiętała po przebudzeniu, wypowiedziała ona w języku tagalskim, używanym przez tubylców na Filipinach. Zdezorientowani małżonkowie postanowili milczeć. Dwa tygodnie później Teresita znowu się zjawiła i ustami Remy Chua wymieniła imię mordercy: Allan. Po kilku dalszych dniach stała się bardziej rozmowna. Nie poprzestała na imieniu, opowiadając ściśle przebieg zajścia: Allan „Al" Showery zakradł się do jej mieszkania pod pozorem naprawy telewizora. W rzeczywistości chodziło mu o jej biżuterię, którą miał zamiar podarować swojej przyjaciółce. Tak też zrobił po morderstwie. Teresita podała nawet numer telefonu osób mogących zidentyfikować biżuterię. Dla małżonków Chua tego było już za wiele i poszli na policję, gdzie jednak nie wzbudzili zbytniego entuzjazmu. Po kilku dniach policjanci z braku jakiegokolwiek innego tropu poddali przesłuchaniu Allana Showery. Ten zeznał, że obiecał Teresicie naprawę jej telewizora, potem jednak zapomniał o tym. Przyjaciółka Showery'ego zeznała, że dał jej pierścionek jako „spóźniony prezent gwiazdkowy" . Sprawa nabrała rumieńców dopiero dzięki przekazanemu we śnie numerowi telefonu. Należał on do krewnych zamordowanej, którzy byli w stanie zidentyfikować pierścionek i pozostałą biżuterię. W obliczu tych równie jednoznacznych jak niewytłumaczalnych dowodów Showery się załamał i przyznał do zbrodni. Tym sposobem doszło do pierwszego „spirytualnego zeznania świadka" w dziejach amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Kiedy za Allanem Showery zamknęły się bramy więzienia, niezwłocznie opuszczono na ten niewygodny przypadek kryminalny kurtynę zapomnienia. To sprawdzony sposób postępowania w przypadku wszelkich wskazówek dotyczących spraw nie wyjaśnionych. Wydaje się on być tym pilniejszym nakazem chwili, im trudniej jest odrzucić zagadkowe sprawy jako urojenie.

hjdbienek : :