Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
Dopóki nie zrodzi się w nas gotowość, by wyrzec się wszystkiego, nie doświadczymy świata w pełni. Samaja oznacza, że niczego już nie zatrzymujemy, nie zapewniamy sobie drogi odwrotu, nie szukamy innych rozwiązań ani też nie odkładamy spraw na później. Nauki buddyjskie kierowane są do ludzi, którzy nie mają zbyt wiele czasu do stracenia. Dotyczy to nas wszystkich. Zgodnie z tymi naukami przekonanie, że mamy mnóstwo czasu na załatwienie swoich spraw i możemy odłożyć praktykę duchową na później jest czystą iluzją. To największa przeszkoda, która wraz z głęboko zakorzenionym w nas nawykiem, by uciekać myślami od tego, czym właśnie się zajmujemy mąci klarowność widzenia, zaciemnia nasze myśli. Wiedząc, że dzisiejszej nocy stracimy wzrok, ogarnęlibyśmy tęsknym spojrzeniem każde źdźbło trawy, każdy pyłek kurzu. Po raz ostatni przyjrzelibyśmy się temu, co nas otacza: chmurom, kroplom deszczu, tęczy. Gdybyśmy wiedzieli, że jutro ogłuchniemy, każdy dźwięk stałby się dla nas skarbem. Nauki wadżrajany próbują nas uczulić na fakt, że zostało nam niewiele czasu, że nasze ludzkie życie jest bezcenne. W wadżrajanie istnieje coś, co nazywamy związkiem samaja. Oznacza on, że traktujemy każde doświadczenie jako część duchowej praktyki. Po okresie intelektualnych dociekań uczeń może poczuć potrzebę głębszego związku z nauczycielem. Gdy obie strony akceptują się wzajemnie i darzą pełnym zaufaniem, pojawia się między nimi nieuwarunkowana więź samaja. Wówczas, cokolwiek się wydarzy, uczeń nie opuści mistrza i zawsze, nawet będąc skrajnie pomieszanym, będzie mógł liczyć na jego wsparcie. Uczeń i nauczyciel są ze sobą związani tak, jakby poprzysięgli sobie wspólnie osiągnąć oświecenie. Innym określeniem samaja jest "święte przymierze", lecz świętość ta nie oznacza oderwania od przyziemnych spraw. Samaja to opowiedzenie się po stronie zdrowego rozsądku i normalności, jest jak małżeństwo z otaczającą rzeczywistością. Zawiera jednak pewien podstęp. Przypomina to stan amnezji. Myślimy, że do nas należy decyzja, z kim się wiążemy. Nie wiemy jednak, że tak naprawdę jesteśmy w tym związku od zawsze. W samaja jest ukryty podstęp, ponieważ wbrew naszym wyobrażeniom, nie wybieramy sami zdrowego podejścia do rzeczywistości - tak naprawdę nie mamy żadnego wyboru. Ten podstęp, który uświadamia nam, że nie istnieje nic lepszego niż teraźniejszość i nasz obecny stan umysłu wypływa z głębokiego współczucia. Jest to rodzaj żartu, który nauczyciele wadżrajany obmyślili w przypływie dobrego humoru, gdy głowili się "jak postawić te biedne, zdezorientowane istoty w sytuacji, w której nie będą miały innego wyjścia, niż dostrzec, że są już oświecone". Poszukiwanie alternatywy dla chwili obecnej jest z punktu widzenia samaja jedyną przeszkodą w postrzeganiu świata jako miejsca świętego, jako sacrum. Pędzimy przez życie zaabsorbowani szukaniem coraz piękniejszych widoków, coraz doskonalszych brzmień czy bardziej wzniosłego stanu umysłu, nieświadomi, że wystarczy zatrzymać się w środku tego chaosu i rozejrzeć wokół. Ujrzymy wtedy, że stoimy w centrum świętej mandali. Wijemy się jak robaczek przybity szpilką do środka tarczy, nie zdając sobie sprawy z tego, że choć jesteśmy w kropce, to trafiliśmy w dziesiątkę. W wadżrajanie opisywane są różne rodzaje samaja, lecz wszystkie one pomagają nam zrozumieć, że tkwimy w pułapce rzeczywistości. Pozostajemy w niej, choć rozpaczliwie chcielibyśmy się uwolnić. Nie ma jednak innego sposobu na odnalezienie sacrum. Musimy porzucić nadzieję na schronienie w innym, lepszym świecie. Jedyne, co nam pozostaje, to zgodzić się na obecną rzeczywistość, ze wszystkim, co się z nią wiąże: niestrawnością, bezsennością, niepokojem czy zachwytem. Najważniejsze rodzaje zobowiązań to samaja ciała, mowy i umysłu. Pierwsze z nich są związane z ciałem, z formą, ze wszystkim, co możemy ujrzeć na własne oczy i co do czego nie mamy wątpliwości. Mówi się, że cechą samaja ciała, mowy i umysłu jest ciągłość, że są one podobne rzece, która nieprzerwanie płynie. Nieczęsto jednak udaje nam się tego doświadczyć. Gdy nasza percepcja się wyostrza, stajemy się zwykle niespokojni i nerwowi. Świat śmieje się do nas, kokietuje nas na wszelkie sposoby, jesteśmy jednak zbyt pochłonięci sobą, by to dostrzec. Gdy patrzymy naprawdę uważnie, wszystko staje się bardziej żywe i wyraziste, a jednocześnie mniej realistyczne i namacalne. Nie chodzi jednak o to, by ujrzeć coś innego niż osobę siedzącą przed nami. Nadal widzimy, jak sterczą jej włosy, zauważamy też, że ptak siedzący na parapecie trzyma w dziobie gałązkę. I to patrzenie na wszystko, co nas otacza, szeroko otwartymi oczami pomaga nam uwolnić się od cierpienia sansary. Gdy w tak żywy i przejrzysty sposób postrzegamy świat, nie możemy już nie dostrzec zawartej w nim prawdy. Trafia ona do nas bezpośrednio - nie wymaga komentarza, nie kryje się za symbolami. Czerwona poduszka nie oznacza namiętności, a ruchliwa mysz - niespokojnego umysłu. Mysz jest jedynie myszą, a poduszka - poduszką. To samo dotyczy dźwięków, tych najzwyklejszych, codziennych - od chrapania osoby śpiącej u naszego boku po dzwonek budzika wyrywający nas ze snu. Nietrudno zwrócić uwagę na nagłe, głośne dźwięki, które podrywają nas z miejsca, lub nieznośny hałas nie pozwalający nam się skupić. Ale czy zdarza nam się usłyszeć szelest kartek czytanej właśnie książki albo skrzypienie stołu, przy którym piszemy? Czy wiemy, jak brzmi nasz własny głos? Zwykle wydaje nam się obcy. To bardzo pouczające - posłuchać samego siebie. Zaobserwować, jak słowa, które wypowiadamy oddziałują na otoczenie, w jaki sposób ich energia wytrąca nas z martwoty sansary. Nawet gdy jesteśmy sami, wydajemy mnóstwo dźwięków, a każde ziewnięcie, kichnięcie, siorbnięcie lub mlaśnięcie budzi nas z uśpienia. Samaja polega na tym, że nie unikamy swojego doświadczenia. Jeżeli przestaniemy zakładać, że istnieją jakieś inne, piękniejsze, bardziej inspirujące brzmienia, wszystko, co usłyszymy, wyda nam się nagle pełne życia i uroku. Podobnie rzecz się ma z umysłem. W miarę praktyki zaczynamy dostrzegać, że myśli nie zanikają, stają się natomiast bardziej precyzyjne i subtelne. Wydaje się nam, że nie można tak po prostu nic z nimi nie robić, że musimy dokonać jakiegoś wyboru, zdecydować, co dobre, a co złe. Jest to jednak łamanie zobowiązań samaja, podobnie jak szukanie rozwiązania problemu czy nawet samo myślenie, że w ogóle istnieje jakiś problem i jego rozwiązanie. Daje nam to wyobrażenie, jak trudno żyć zgodnie z samaja. W tradycji buddyjskiej mówi się, że utrzymywać samaja to jak dbać o lustro, by było zawsze czyste. Gdy tylko je wypucujemy, zaraz osiada na nim kurz. Związek samaja budowany jest na fundamencie naszego doświadczenia. Każdy moment nieuwagi może go zaburzyć. Na szczęście równie łatwo go naprawić, powracając do bycia tu i teraz. Trungpa Rinpocze w sadhanie mahamudry w pięknych słowach opisuje samaja ciała, mowy i umysłu: "Wszystko, co widzimy, co przejawia się w pustce, jest nierzeczywiste, jednak wciąż ma formę". A dalej tłumaczy, że forma ta jest nieoddzielna od naszego nauczyciela: "Wszystko, co słyszymy, jest jedynie echem pustki, jednak wciąż istnieje". A te zwykłe dźwięki towarzyszące nam w codziennym życiu są jednocześnie głosem naszego nauczyciela. Wszystkie nasze myśli i wspomnienia, "dobre i złe, radosne i smutne", wszystkie one "roztapiają się w pustce, są jak ptak, który przelatuje nad nami, nie pozostawiając śladu". Te myśli i wyobrażenia są umysłem naszego mistrza. Nagle zaczynamy zdawać sobie sprawę, że nauczyciel i doświadczenie to jedno. Uświadamiamy sobie, że nie ma alternatywy dla naszego doświadczenia, że jest, jakie jest - i nie będziemy mieć innego. Wówczas doświadczenie staje się naszym najważniejszym nauczycielem. Mówi się w buddyzmie, że praktykujący stale powinien odczuwać niepokój. Pozostawanie przez cały czas czujnym i przytomnym jest tak nam obce, że wytrąca nas zupełnie z równowagi. Pewnego dnia po wielu godzinach medytacji poczułem się tak poirytowany, że z trudem mogłem usiedzieć na miejscu. Wszystko mnie drażniło, nawet drobinki kurzu. Gdy opowiedziałem o tym później Trungpie Rinpocze, stwierdził, że aby tak intensywnie praktykować, trzeba mieć całkowicie zdrowy i przytomny umysł, co osiąga się w miarę treningu. W związku z samaja często wspomina się o oddaniu. Chodzi o bezwarunkowe opowiedzenie się po stronie zdrowia psychicznego i doświadczania rzeczywistości takiej, jaka jest. Ludzie często pragną, by ktoś ich bezwarunkowo pokochał i sami też gotowi są taką miłość ofiarować. Spodziewają się, że owo uczucie ich uszczęśliwi, lecz dzieje się tak tylko dopóty, dopóki wszystko idzie po ich myśli. Każdy, kto zakosztował małżeństwa wie, jakim ogromnym jest ono wyzwaniem, jak trudno jest ustąpić, pójść na kompromis, wytrzymać w związku, gdy czujemy się zagrożeni. Jak trudno szczerze zaakceptować to, co się z nami dzieje. Po prostu poczuć, jak wali nam serce, trzęsą się nogi lecz nic nie robić. Niewielu z nas jest w stanie wytrzymać w takiej sytuacji, nie szukając odwrotu. W latach 60 mieszkałem w Nowym Meksyku i często chodziłem do łaźni tureckiej. Upierałem się, by zawsze siedzieć blisko drzwi - ze strachu, że nie zdążę się stamtąd wydostać. Gdy temperatura wzrastała, a para stopniowo wypełniała pomieszczenie, wydawało mi się, że się żywcem ugotuję. Ponieważ jednak byłem w pobliżu drzwi, dawało mi to pewność, że zawsze zdążę wyskoczyć, i jakoś wytrzymywałem. Oczywiście przeżyłbym także, gdybym siedział dalej, jednak niepokój odbierałby mi wówczas całą przyjemność. Wracając do samaja - nie uda nam się zdobyć miejsca blisko drzwi. To jest właśnie najbardziej perfidny i zbawienny zarazem podstęp. Musimy w pełni doświadczyć wszystkiego, co nas spotyka, gdyż to jedyny sposób, by odkryć prawdę o świecie, by doświadczyć sacrum. Zanim będziemy gotowi sprostać temu wyzwaniu, czeka nas długa droga. Zaczynamy tacy, jakimi teraz jesteśmy - zdezorientowani i rozhukani - i poddajemy się oddziaływaniu medytacji i nauk. Bierzemy sobie do serca wszelkie wskazówki i staramy się zastosować je w praktyce. Włożony w to wysiłek sprawia, że nasz umysł stopniowo zaczyna się uspokajać. Nie spodziewajmy się jednak, że od razu staniemy się doskonali - gotowi, by usiąść z dala od drzwi. Potrzeba na to lat, prowadzonego z wyczuciem treningu i gruntownych przemyśleń. Dopiero wtedy będziemy mogli zaufać pierwotnej mądrości swojego umysłu. Uświadomimy sobie, że mądrość i dobroć są czymś fundamentalnym i znacznie potężniejszym niż gniewne zaślepienie. W miarę praktyki odkrywamy zatem mądrość. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że istniała ona w nas zawsze, podobnie jak zakryte chmurami niebo i słońce, tylko jej nie widzieliśmy. Teraz, w pełnym świetle, dochodzimy do wniosku, że wcale nie mamy ochoty uciekać. Do najwybitniejszych uczniów wielkiego Naropy należał Marpa Tłumacz. Wybierając się w jedną ze swych podróży z Tybetu do Indii, wziął ze sobą złoto jako dar dla swego nauczyciela. Marpa był człowiekiem bardzo odważnym i obdarzonym silnym charakterem. Gdy rodzina i przyjaciele w trosce o niego, jako że był już niemłody i schorowany, proponowali, by wziął ze sobą towarzysza, nie chciał nawet o tym słyszeć. Po długiej wędrówce dotarł do Naropy i ofiarował mu złoto, zatrzymując jednak niewielką część dla siebie. Miał na to rozsądne wytłumaczenie: czekała go wszak długa droga do domu, więc musiał mieć przy sobie trochę grosza. Naropa zapytał: "Czy wydaje ci się, że potrafisz mnie oszukać?". Wtedy Marpa oddał mu wszystko, co miał. Nauczyciel cisnął złoto w powietrze i rzekł: "Cały świat jest dla mnie złotem". I w tym momencie Marpa wejrzał w naturę rzeczywistości głębiej niż kiedykolwiek wcześniej. Dopóki nie zrodzi się w nas gotowość, by wyrzec się wszystkiego, nie doświadczymy świata w pełni. Samaja oznacza, że niczego już nie zatrzymujemy, nie zapewniamy sobie drogi odwrotu, nie szukamy innych rozwiązań ani też nie odkładamy spraw na później. Związek samaja, czy to ze światem zjawiskowym traktowanym jako nauczyciel, czy z jakąś konkretną osobą, jest oparty na łagodności. Stopniowo, w miarę jak łagodniejemy i odprężamy się, rezygnujemy również z postawy obronnej i łatwiej jest nam prawidłowo odbierać płynące zewsząd sygnały. Związek samaja z nauczycielem wadżrajany pomaga nam uzmysłowić sobie fakt, że jeśli byliśmy w stanie nawiązać go z jedną osobą, jest to możliwe również wobec całego świata. Szczególną cechą tej więzi jest jej bezwarunkowość i nieodwracalność; klamka już zapadła i cokolwiek się stanie, nie możemy się wycofać. Najzdolniejszym uczniem Marpy był Milarepa. Aczkolwiek ich wzajemne relacje były bardzo trudne, Milarepa nie miał najmniejszych wątpliwości, że ten właśnie nauczyciel jest w stanie pomóc mu w osiągnięciu oświecenia. Zwrócił się zatem z prośbą: "Pomóż mi urzeczywistnić prawdziwą naturę umysłu. Moje ciało, mowa i umysł należą do ciebie". I wtedy się zaczęło... Milarepa nagromadził mnóstwo złej karmy, zabijając i raniąc wielu ludzi. Aby się jej pozbyć i oczyścić, musiał przejść ciężkie próby i wiele wycierpieć. Marpa kazał mu budować wieże, a gdy te były już na ukończeniu - burzyć i zaczynać od początku. Z czasem ręce Milarepy przypominały jedną wielką ranę. Mimo czynionych wysiłków był stale obrażany i krytykowany. Nie mógł się też doprosić o nauki. Nic jednak nie mogło zachwiać jego wiary w nauczyciela. I rzeczywiście, Marpa, choć rzadko to okazywał, kochał swego ucznia całym sercem, a sposób, w jaki go traktował, miał pomóc mu się przebudzić. Za każdym razem, gdy Milarepie udawało się przezwyciężyć swoje nawyki, zniechęcenie i dumę i dostosować się do okoliczności, ciężar, który go przytłaczał, stawał się nieco mniejszy. Aż nadszedł moment, gdy wyzbył się wszystkiego. Wówczas Marpa udzielił mu nauk, a i ich związek był od tej pory przesycony jawnym ciepłem i czułością. Lecz każdy proces wymaga czasu. Na początku mamy tak silnie zakorzeniony odruch ucieczki, że jedyne, na co nas stać, to eksperymentowanie z tego rodzaju związkiem. Robimy to w trakcie medytacji, mając do pomocy jedynie garść instrukcji. Lata mijają, a my cierpliwie praktykujemy powracanie wciąż od nowa do teraźniejszości. Formalne złożenie ślubowań samaja i wejście w bezwarunkowy związek z nauczycielem jest jak włożenie głowy w paszczę lwa. Musimy dobrze się zastanowić, zanim jakiemuś lwu zaufamy na tyle, by powierzyć mu swą głowę. Ja dochodziłem do tego stopniowo. Gdy po raz pierwszy spotkałem Trungpę Rinpocze, pomyślałem: "Nie przekonuje mnie ten człowiek". Dlatego też przeprowadziłem się do Kolorado, aby móc częściej go widywać. Zbliżyliśmy się do siebie, jednak ciągle miałem wątpliwości. Były ku temu powody. Zachowanie Rinpocze często wzbudzało we mnie strach i oburzenie. Nie mogłem mu zaufać, a co więcej, nie byłem pewny, czy darzę go uczuciem. Pamiętam, jak w czasie pewnego odosobnienia płakałem godzinami wpatrując się w jego zdjęcie, zrozpaczony, że nie potrafię wykrzesać z siebie dostatecznego oddania. Jednak mimo wszystko nie rezygnowałem, starałem się go lepiej poznać. Był jedyną osobą, której mogłem zwierzyć się ze swych słabości, jedyną, która była w stanie przejrzeć mnie na wylot. Od czasu do czasu, w chwilach gdy najmniej się tego spodziewałem, mówił coś do mnie. Jego pytania czy komentarze były tak celne, że wprawiały mnie w osłupienie. Dużo czasu musiało upłynąć, dużo więcej niż w wypadku innych praktykujących, zanim upewniłem się, że mogę mu powierzyć swoje życie, że niezależnie od tego, co powie lub uczyni, pozostanie ogniwem łączącym mnie z sacrum. Mój stosunek do Rinpocze zmieniał się w miarę otrzymywania nauk i stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę, jak bezgraniczna jest jego dobroć i jak bezmierny jego umysł. Nadszedł wtedy moment, gdy jedynym miejscem, w jakim chciałem przebywać, była paszcza lwa. Twierdząc, że samaja to podstęp, chcę powiedzieć, że ten rodzaj związku zmusza nas do przyjęcia do wiadomości, iż w kwestii naszej relacji ze światem nie mamy wyboru. To ego przekonuje nas, że jest inaczej, że możemy sami decydować, jaki kształt przybierze nasz związek z rzeczywistością. Pogląd, że mamy wybór, nie pozwala nam dostrzec świętości otaczającego nas świata. Działa jak opaska na oczach, stopery w uszach i inhalator kontrolujący oddech - odcina nas zupełnie od rzeczywistości. Jesteśmy tak uwarunkowani, że w momencie, gdy zaczyna być gorąco, lub choćby istnieje taka możliwość, bierzemy nogi za pas. Rzecz jednak w tym, by wytrwać na rozgrzanym siedzeniu i odczuć cały urok tego doświadczenia. Czy jesteśmy w związku samaja z nauczycielem czy też nie, cała sprawa właśnie na tym polega. Co zatem postanawiamy? Czy dalej szukamy poczucia bezpieczeństwa i tak kierujemy własnym życiem i wpływamy na otoczenie, by uzyskać potwierdzenie swoich poglądów, czy też staramy się zgłębić maitri? Ta kwestia pozostaje otwarta. Do czego dążymy? Czy zadowalają nas drobne sukcesy i swojskie otoczenie czy też decydujemy się na desperacki krok w nieznane?
Trzy metody radzenia sobie z chaosem pomagają nam uwolnić się od dualistycznego napięcia, od nawyku stawiania oporu temu, co się nam przydarza lub dzieje się w nas. Uczą, by zamiast się wycofywać, wychodzić naprzeciw napotykanym trudnościom. A do tego rzadko się nas zachęca. Praktykujemy, pragnąc pozbyć się ciężaru, który nas przytłacza. Cierpimy, tkwiąc w pułapce pożądania, agresji, niewiedzy i lęku. Ciążą nam codzienne obowiązki, obecność bliskich, a największym ciężarem dla siebie jesteśmy my sami. Dzięki praktyce uświadamiamy sobie, że nie musimy wieść dłużej egzystencji pozbawionej radości i otwartości, że pierwotna dobroć jest nam wrodzona. A wówczas przygniatające nas depresja, żal i niechęć zaczynają znikać, a w naszym życiu pojawia się więcej przestrzeni, która jest jak bezkresne niebo, jak rozległy ocean. Możemy odetchnąć pełną piersią i wypłynąć tak daleko, aż brzeg zniknie nam z oczu. Jak zatem odnosić się do tego, co stoi na drodze naszemu szczęściu? Jak rozluźnić się na tyle, by ujawniła się w nas pierwotna radość i dobroć? Żyjemy w czasach, gdy przebudzenie nie jest już luksusem, bez którego można się obejść ani niedosiężnym dla zwykłego śmiertelnika ideałem. Staje się ono sprawą pilną. Dość jest na świecie depresji, gniewu i poczucia beznadziejności. Dlatego tak ważne jest, abyśmy byli w stanie zachować zdrowy rozsądek w obliczu trudności. Nawet sama Ziemia zdaje się błagać, byśmy powrócili do naszej prawdziwej natury. W ten sposób najlepiej pomożemy też innym. Istnieją trzy tradycyjne metody wykorzystywania przykrych doświadczeń na ścieżce wiodącej ku przebudzeniu i radości: zaprzestanie walki, używanie trucizny jako lekarstwa oraz postrzeganie wszystkiego, co się pojawia, jako manifestacji oświeconej mądrości. Dzięki tym sposobom możemy stawić czoło bolesnym wydarzeniom, odnaleźć się w chaosie codziennego życia. Istotę pierwszej metody, polegającej na zaprzestaniu walki, doskonale oddaje medytacja śamatha-wipaśjana. Gdy podczas medytacji obserwujemy umysł, wszystko, co się w nim pojawia, określamy mianem myślenia powracając natychmiast do prostoty i bezpośredniości oddechu. Wciąż na nowo odnajdujemy pierwotną, wolną od pojęć świadomość. Medytacja to zaniechanie walki z samym sobą, ze swoimi nastrojami i emocjami oraz z zewnętrznymi okolicznościami. Tę prostą wskazówkę, by przyjmować wszystko, co się pojawia, bez wartościowania, możemy zastosować zarówno w praktyce medytacyjnej, jak i w codziennym życiu. Podobnie możemy podchodzić do wszystkich przykrości, które nas spotykają, bez względu na to, jaką formę przybiorą. Zamiast reagować miotając obelgi, ciskając gromy czy ze wstrętem odwracając wzrok, pozwalamy wydarzeniom się rozegrać. Patrzymy, starając się ujrzeć nasze utrapienia takimi, jakimi naprawdę są. Powstrzymujemy się od osądzania: pierwotny umysł jest bezstronny. Wszystko, co się pojawia, kiedyś zniknie. Tak to już jest. W taki sposób odnosimy się zarówno do własnych bolesnych doświadczeń, jak i do tych, które dotykają naszych bliskich lub inne czujące istoty. Przestajemy walczyć i staramy się ujrzeć ludzi i sprawy takimi, jakimi są naprawdę. Warto pamiętać, że praktyka ta polega nie na osiąganiu czegoś - nie polega na wygranej lub przegranej, lecz na rezygnacji z walki i traktowania wszystkich i wszystkiego jak wrogów. W ten sposób praktykujemy podczas medytacji i postawę tę możemy rozciągnąć również na pozostałe obszary swojego życia. To tak, jakbyśmy zapraszali wszystko, co nas przeraża, aby zagościło w naszym życiu, pozostało w nim przez chwilę, przedstawiło się ukazując swoją prawdziwą twarz. Milarepa zwrócił się do demonów, które spostrzegł w swej jaskini następującymi słowy: "Świetnie, że wpadłyście. Przyjdźcie i jutro. Dobrze jest z kimś od czasu do czasu pogadać". Naszą pracę z umysłem zaczynamy więc od rozpoznania własnych demonów, które się w nim znajdują. Następnie rozwijamy mądrość i współczucie, by nie dać się zwariować w codziennym pełnym niepokojów i zagrożeń życiu. Tybetańska joginka Maczig Labdryn nieustraszenie podążała tą drogą. Jak twierdziła, zgodnie z jej tradycją demonów się nie wypędza, lecz traktuje ze współczuciem. Maczig Labdryn otrzymała od swego nauczyciela i przekazała dalej swoim uczniom następującą wskazówkę: "Zbliż się do tego, co odpychające, pomagaj tym, którym, jak sądzisz, pomóc nie możesz, udaj się do miejsc napawających cię lękiem". Gdy siadamy do medytacji, porzucając walkę z własnym umysłem, wkraczamy na tę właśnie ścieżkę. Następnym sposobem radzenia sobie z zamętem codziennego życia jest używanie trucizn jako lekarstwa. Bolesne doświadczenia - trucizny - możemy wykorzystać jako paliwo dla praktyki, jako coś, co przyspieszy rozwój i pomoże nam się przebudzić. Na tym właśnie opiera się praktyka tonglen. W obliczu trudności, gdy czujemy się zranieni i upokorzeni, gdy przepełnia nas niechęć, zamiast starać się uwolnić od tych negatywnych uczuć, wdychamy je, przyjmujemy je w siebie. Trzy trucizny to pożądanie, gniew i głupota (do której zalicza się także ignorancję wynikającą z dobrowolnego odcięcia się od świata i zamknięcia się w sobie). Na ogół uważamy je za coś złego, coś, czego należy unikać. W tym wypadku jednak trzy trucizny postrzegane są jako zalążki współczucia i otwartości. Tonglen uczy nas akceptować cierpienie i przyjmować w siebie nie tylko własny gniew, odrazę czy poczucie osamotnienia, lecz również podobne emocje innych. Wdychamy je w imieniu wszystkich czujących istot. Trucizny umysłu są wpisane w kondycję ludzką. Nie są jedynie naszym problemem ani też powodem do wstydu czy samooskarżeń. Są jak poczucie pokrewieństwa łączącego nas z innymi, które pozwala nam postawić się w ich sytuacji. Zamiast odrzucać te negatywne uczucia, próbujemy w pełni ich doświadczyć, wyrażając jednocześnie życzenie, aby wszystkie czujące istoty uwolniły się od cierpienia. Następnie wraz z wydechem dzielimy się z innymi poczuciem przestrzeni, świeżości i spokoju, życząc wszystkim doświadczenia najgłębszej istoty umysłu. Od dziecka słyszymy, że świat nie jest taki, jak powinien. Nic nie jest wystarczająco dobre: ani my, ani nasze życie, ani otoczenie. Wszystko jest zbyt twarde lub za miękkie, zbyt głośne lub za ciche, za ostre, zbyt gorzkie, zbyt miękkie. Ponieważ świat jest niedoskonały, staramy się go naprawić, rozwiązać problemy, znaleźć i wyeliminować błędy. Trzy metody radzenia sobie z chaosem pomagają nam uwolnić się od dualistycznego napięcia, od nawyku stawiania oporu temu, co się nam przydarza lub dzieje się w nas. Uczą, by zamiast się wycofywać, wychodzić naprzeciw napotykanym trudnościom. A do tego rzadko się nas zachęca. To, co nas spotyka, jakkolwiek przykre by nie było, samo w sobie stanowi ścieżkę ku oświeceniu. Pracując z emocjami, myślami, obserwując siebie w chwilach próby, odnajdujemy uśpione obszary swojego umysłu. Zatem druga metoda - używanie trucizn umysłu jako remedium - polega na wykorzystywaniu trudnych sytuacji, by wzbudzić szczerą troskę o inne, cierpiące tak jak my istoty. W praktyce lodziong mówi się podobnie: "Gdy świat jest pełen zła, wszystkie nieszczęścia i trudności powinny być przekształcane w drogę wiodącą do oświecenia". Trzecia metoda radzenia sobie z chaosem polega na postrzeganiu wszystkiego, co się pojawia, jako manifestacji przebudzonej energii. Wyobrażamy sobie wówczas siebie i innych jako już oświeconych, a świat jako miejsce święte. Tradycyjnym symbolem, który wykorzystuje się w praktyce postrzegania wszystkiego, co się pojawia, jako przejawu energii mądrości jest cmentarzysko. W Tybecie miejsca oddawania ostatniej posługi zmarłym wyglądały bardzo nieestetycznie. Nie uświadczyło się tam schludnych trawniczków, mogił pokrytych kwiatami czy marmurowych nagrobków. Ponieważ ziemia w Tybecie jest zamarznięta, zwłoki rąbało się na kawałki i ofiarowywało sępom. Widok rozrzuconych fragmentów ludzkich ciał - członków, gałek ocznych i włosów - musiał być odpychający, podobnie jak odór unoszący się w powietrzu. W pewnej książce o Tybecie widziałem zdjęcie ludzi niosących zwłoki na cmentarzysko. W tle można było dostrzec krąg wielkich sępów czekających na ucztę. W zachodnim świecie bardziej niż cmentarz atmosferę takiego miejsca oddaje szpitalna izba przyjęć podczas ostrego dyżuru. Tego rodzaju sceny bezlitośnie uświadamiają nam prawdę o ludzkim istnieniu. Możemy się nimi posłużyć w swojej pracy z umysłem. Choć takie doświadczenia są odpychające i budzą niepokój, przejawia się w nich najczystsza mądrość, która staje się i naszym udziałem. Postrzeganie wszystkiego, co się pojawia, jako manifestacji oświeconej energii jest przeciwieństwem naszego nawykowego sposobu postępowania. Zazwyczaj staramy się unikać wszelkich konfliktów, ulepszać siebie i otoczenie, dowieść, że cierpienie jest skutkiem popełnionych błędów i gdybyśmy zawsze postępowali słusznie, zapanowałby raj na ziemi. Przedstawiona tu metoda burzy ten pogląd, kierując naszą uwagę ku ciemnym stronom życia, nakłania nas do prób wniknięcia w sens spraw ostatecznych - do osiągnięcia urzeczywistnienia. W codziennym życiu często wpadamy w panikę. Serce podchodzi nam do gardła, czujemy ucisk w żołądku. Oto wdaliśmy się w kłótnię lub właśnie okazało się, że plan, z którym wiązaliśmy wielkie nadzieje, zawiódł. Jak zachować się w tych dramatycznych chwilach? Jak sobie poradzić z demonami umysłu będąc rozdartym między nadzieją a obawą? Jak przestać z sobą walczyć? Maczig Labdryn radzi, by udać się wówczas do miejsc napawających nas lękiem. Ale jak tego dokonać? Spróbujmy nie wyodrębniać w sobie dobrych i złych stron, nie dzielić naszych myśli i emocji na czyste i nieczyste. Rozgrywający się w nas konflikt wynika z poczucia winy, wstydu i z niskiej samooceny. Dlatego tak ważne jest, by się zaprzyjaźnić z sobą samym i z nieprzyjemnymi aspektami własnej psychiki. Jesteśmy w stanie zburzyć mur oddzielający nas od innych, uniknąć podziału na białe i czarne, nasze i cudze. Trzeba tylko wyjść naprzeciw temu, co nas odpycha, naprzeciw temu, czego za wszelką cenę chcielibyśmy uniknąć. Odnosząc to do codziennego życia, metoda owa uczy, byśmy zaakceptowali siebie takich, jakimi jesteśmy. Naprawdę nie ma się czego wstydzić. Spójrzmy na specjały kuchni różnych narodów: każdy może być z czegoś dumny. Żydzi ze swojej macy, Hindusi z przyprawy curry, a Amerykanie z hamburgerów. Różnorodność jest bogactwem świata. Zamiast szukać czegoś doskonalszego, cieszmy się tym, co jest. Zarówno świat wokół nas, jak i my sami jesteśmy materiałem, z którym pracujemy. Cmentarzysko zwane życiem jest manifestacją mądrości. Stanowi ona podstawą wolności, lecz z niej rodzi się niepewność. W każdym momencie musimy podejmować decyzję, dokąd iść. Jak pracować z tak surowym materiałem - naszym istnieniem? Oto trzy praktyczne sposoby radzenia sobie z chaosem: zaniechanie walki, traktowanie trucizn jako lekarstwa i postrzeganie wszystkiego, co się pojawia, jako manifestacji mądrości. Po pierwsze, pozwalamy sprawom iść ich własnym torem, zwalniamy tempo życia, starając się być obecnym tu i teraz, powstrzymujemy się od osądzania, nie stosujemy w życiu schematów i nie zwalczamy wszystkiego, co do nich nie pasuje. Po drugie, zmieniamy nasz stosunek do cierpienia. Zamiast zaprzeczać jego istnieniu, przyjmujemy je, życząc wszystkim istotom, by zostały uwolnione od bólu i doznały szczęścia. Przemieniamy ból w radość. Po trzecie, uznajemy za fakt istnienie cierpienia oraz ciemnych stron rzeczywistości. Wszystko, co się dzieje w nas i na zewnątrz, cały ten zgiełk, wszystko jest przejawem pierwotnej energii, grą przestrzeni mądrości. To, czy postrzegamy świat jako raj czy jako piekło, zależy jedynie od sposobu patrzenia. Na koniec, postarajmy się zrzucić swój dźwigany od zawsze bagaż emocji, odprężyć i rozchmurzyć. To ważna praktyka. Budząc się rano, postanówmy sobie przeżyć dzień traktując z humorem wszystko, co się wydarzy, nie osądzając siebie zbyt surowo. Zawsze gdy siadamy do medytacji, traktujmy ją jako okazję do rozwinięcia poczucia humoru i umiejętności rozluźnienia się. Jak powiedział któryś z moich uczniów: "Obniż poprzeczkę i zrelaksuj się".
W chwilach próby świeżym okiem widzimy swoje problemy. W krępujących, dwuznacznych sytuacjach przejawia się nasz umysł mądrości. Uzyskujemy do niego dostęp właśnie w chaosie i niepewności codziennego życia. Spotykając się z przyjaciółmi w domu lub na spacerze, prowadzimy długie dyskusje o tym, jak żyć i co jest w życiu najważniejsze. Jeśli studiujemy nauki Buddy i je praktykujemy, będziemy pewnie mówić o wyzbyciu się ego i pustce, o cierpliwości i szczodrości, o miłującej dobroci i współczuciu. Być może właśnie spotkaliśmy się z naukami, które wywróciły nasz świat do góry nogami. Czujemy, że oto dotarliśmy do prawdy, którą zawsze przeczuwaliśmy i jeśli tylko ją dostatecznie zgłębimy, nasze życie stanie się cudowne i bogate. Będziemy mogli wreszcie zrzucić ciężar, który zawsze nas przygniatał. Jesteśmy poruszeni i głęboko przekonani, że właśnie nam się uda. Czujemy się zainspirowani, opowiadamy, jak wielka przestrzeń otwiera się właśnie w naszym życiu. Mówimy: "Nawet w tym, co zwykle nas przygnębia, można odnaleźć radość. Cieszyć się pracą, prostymi czynnościami jak odgarnianie śniegu czy mycie naczyń, z przyjemnością jeździć metrem". Jak już nieraz zapewne zauważyliśmy, często istnieje przepaść między naszymi dobrymi chęciami a zachowaniem w chwili konfrontacji z konkretną, rzeczywistą sytuacją w życiu. Pewnego popołudnia w San Francisco, jadąc autobusem czytałem przejmujący artykuł o ludzkim cierpieniu i pomaganiu innym. Wzruszyłem się tak bardzo, że zacząłem płakać. Ludzie przyglądali mi się, a łzy spływały mi po twarzy. Z sercem pełnym czułości do wszystkiego, co żyje, postanowiłem poświęcić się pracy dla innych. Ledwie dotarłem do domu, zmęczony po całym dniu ciężkiej pracy, zadzwonił telefon. Pewna znajoma prosiła mnie, bym tego wieczoru zastąpił ją w prowadzeniu medytacji. "Przykro mi, ale muszę odpocząć" odparłem i po prostu odłożyłem słuchawkę. Nie jest to kwestią wyboru - po prostu często stajemy przed problemem: jak przełożyć inspirujące nauki na konkretne działania. Istnieje kłopotliwa rozbieżność pomiędzy naszymi wielkimi aspiracjami a brutalną rzeczywistością, w której często czujemy się zmęczeni, głodni, zestresowani, znudzeni czy wściekli. Naropa, wielki hinduski jogin żyjący w XI wieku, pewnego dnia spotkał na ulicy starą wiedźmę. Kobieta najwyraźniej wiedząc, że jest on jednym z największych buddyjskich uczonych, zapytała Naropę, czy pojmuje znaczenie słów zawartych w księdze, którą trzymał w ręku. Odpowiedział, że owszem, na co wiedźma roześmiała się i zaczęła tańczyć z radości. Potem spytała, czy rozumie zawarte w tych słowach nauki. Naropa i tym razem potwierdził. Wtedy wiedźma rozzłościła się i zaczęła krzyczeć, że jest hipokrytą i kłamcą. To spotkanie odmieniło życie Naropy. Wiedział, że ta stara kobieta poznała się na nim. Bo tak naprawdę rozumiał wówczas tylko słowa, ale nie głębokie wewnętrzne znaczenie wszystkich nauk, które potrafił tak błyskotliwie objaśniać. W takiej lub podobnej sytuacji znajdujemy się wszyscy. Możemy jakiś czas się łudzić, że rozumiemy nauki i znaczenie medytacji, lecz w którymś momencie będziemy musieli spojrzeć prawdzie w oczy. Cała nasza wiedza okazuje się nic nie warta, gdy porzuca nas partner, dziecko dostaje histerii, a od najlepszego kolegi doznajemy zniewagi. W jaki sposób radzić sobie z gniewem, gdy szef na nas wrzeszczy? Jak pogodzić frustrację i poczucie upokorzenia z pragnieniem, by być otwartym i współczującym? Jak nie ranić innych? Co robić, gdy mimo najszczerszych chęci, by być przytomnym podczas medytacji, zapadamy w drzemkę, skoro tylko usiądziemy na poduszce? Albo przez całą sesję marzymy o kimś, kogo właśnie spotkaliśmy w drodze do ośrodka? Co począć, gdy mamy serdecznie dość siedzenia, bolą nas plecy, kolana, i zamiast obserwować umysł, cały ranek wiercimy się, szukając wygodniejszej pozycji? Łapiemy się na tym, że zamiast stawać się spokojniejszymi, uważniejszymi i coraz bardziej wolnymi od ego, jesteśmy coraz bardziej rozdrażnieni i skostniali w swoich poglądach. Warto się sobie wtedy przyjrzeć. Dla osoby praktykującej dharmę taki stan jest niezwykle ciekawym doświadczeniem. Naropa, pragnąc odkryć znaczenie nauk, ruszył na poszukiwanie nauczyciela, który mógłby mu w tym pomóc. Po drodze był stale wystawiany na próby. Choć pojmował intelektualnie znaczenie współczucia, nie potrafił okazać go brudnemu, zawszonemu psu. Kiedy indziej, wiedząc w teorii wszystko o nieprzywiązywaniu się i o nieosądzaniu, odmówił nauczycielowi, gdy ten poprosił go, by zrobił coś wbrew własnym przekonaniom. Nas także los poddaje próbom, przypiera do muru. Nie jest nam wtedy lekko, więc szukamy drogi ucieczki od "tu i teraz", poddajemy się. Wcześniej medytacja i nauki były źródłem radości i inspiracji, a my żyliśmy w zgodzie ze sobą, przekonani, że podążamy właściwą ścieżką. Lecz co począć, gdy zaczyna się ona piąć pod górkę, gdy okazuje się trudniejsza do pokonania niż się spodziewaliśmy, i mamy wrażenie, że błądzimy? Ludzie, których spotykamy na praktykach, zachowują się jak nienormalni, w ośrodku panuje bałagan i nawet nauczyciel wydaje się podejrzany? W takim właśnie momencie, czy to w życiu czy w medytacji, mamy szansę naprawdę coś zrozumieć. Nie możemy już się wycofać, tkwimy w potrzasku gdzieś pomiędzy wzniosłymi ideałami a przyziemną rzeczywistością rozgrywającą się na naszych oczach. Lecz to tu, między młotem a kowadłem, uczymy się najwięcej. Gdy nas w życiu przyciśnie, kurczymy się. Stajemy się malutkimi, żałosnymi, pełnymi poczucia własnej krzywdy ofiarami losu. Możecie wierzyć lub nie, lecz w takiej właśnie chwili - gdy zawstydzeni i zakłopotani chcemy zapaść się pod ziemię - nasz umysł staje się bardziej przestronny. Zamiast uznawać to, co zaszło, za dowód własnej słabości i cudzej przewagi, zamiast płakać nad swoją głupotą lub skarżyć się na czyjąś nieuprzejmość, możemy porzucić wszelkie pretensje do siebie i innych. Bezbronni wobec tego, co nas spotyka, nie wiedząc, jak się zachować, możemy po prostu być - przeżywać te chwile, z całą wrażliwością doświadczać ich energii. Wtedy właśnie poznajemy ukryte dotąd znaczenie słów i pojęć. Jest w nas głęboko zakorzeniony nawyk unikania przykrych sytuacji. Gdy nam się to nie uda, łatwo przewidzieć naszą reakcję. Odgrywamy się na innych lub popadamy w nihilizm. Szukamy poczucia bezpieczeństwa, pewności, oparcia, ale nie znajdujemy, bo nic takiego nie istnieje. Gdy ponownie znajdziemy się w sytuacji bez wyjścia, nie traktujmy jej jako przeszkody. Uznajmy to za łut szczęścia. Sytuacja, w której nie mamy się czego uchwycić ani na czym oprzeć, może nas uwrażliwić i zainspirować. W końcu, po tylu latach mamy szansę wreszcie dorosnąć. Jak to kiedyś ujął Trungpa Rinpocze, najlepszą mantrą jest: OM - dorośnij - swaha. Zmiany dotykają nas nieustannie. Możemy czepiać się kurczowo poczucia bezpieczeństwa lub, przeciwnie, skoczyć na głęboką wodę. Poczuć się tak jak wówczas, gdy przyszliśmy na świat - nadzy, niczym nie osłonięci przed życiem. Przeraża nas to lub wydaje się zbyt trudne, lecz z drugiej strony daje szansę uświadomienia sobie, że ten świat jest wszystkim, co mamy. Możemy wtedy ocknąć się i wolni od z góry wyrobionych sądów, ujrzeć go w nowym świetle - takim, jaki jest naprawdę. Prawda, jak powiedział pewien starożytny chiński mistrz, nie jest jednoznaczna. Podobna jest do wrzącej oliwy w psiej misce. Zwierzę nie może od niej odejść, bo jest głodne, ani jej wychłeptać, bo jest zbyt gorąca. Jak zatem znaleźć się w sytuacji, gdy czujemy się przyparci do muru? Musimy poszukać wsparcia psychicznego, a potem zebrać się na odwagę i wkroczyć na ten nieznany teren, by zobaczyć, co będzie dalej. W chwilach próby świeżym okiem widzimy swoje problemy. W krępujących, dwuznacznych sytuacjach przejawia się nasz umysł mądrości. Uzyskujemy do niego dostęp właśnie w chaosie i niepewności codziennego życia. Potrzebujemy wsparcia, by stanąć oko w oko z tym doświadczeniem. Wymaga to odwagi, której, być może nam brakuje. I o to właśnie chodzi. W chwili, gdy czujemy się już całkiem do niczego, gdy zżera nas niepokój, jesteśmy o krok od odkrycia, czym jest umysł mądrości. Możemy eksperymentować, próbując do niego dotrzeć; nie mamy przecież nic do stracenia. Pogódźmy się z ciągłym brakiem pewności w kwestii dobra i zła, ze spokojem dryfujmy na fali wydarzeń. Nie czepiajmy się niczego, nie szukajmy gruntu pod nogami. Gdy byłem dzieckiem, miałem książkę z obrazkami - Żywoty świętych. Opowiadała ona o ludziach wolnych od gniewu i pożądania, którzy nigdy nie skrzywdzili nawet muchy. Uznałem, że jako poradnik pomagający dobrze i mądrze przeżyć życie książka ta jest zupełnie bezużyteczna. Żywot Milarepy wydał mi się o wiele bardziej inspirujący. Od lat powracam wciąż do historii jego życia i znajduję w niej wskazówki, jak postępować, gdy wydaje mi się, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Milarepa popełniał morderstwa, błądził, ale podobnie jak my, chciał swe błędy naprawić. Szukał wyzwolenia, lecz często kończył z twarzą w błocie. Upadał, kłamał i kradł, wpadł w depresję, która omal nie przywiodła go do samobójstwa, tęsknił za beztroską "starych, dobrych czasów". Jak większość z nas miał w życiu tę jedną osobę, która wciąż wystawiała go na próby i demaskowała jego świątobliwą pozę. Nawet gdy już niemal wszyscy Tybetańczycy widzieli w nim świątobliwego męża, jego własna ciotka mściła się na nim za doznane niegdyś krzywdy. Poniżała go i okładała kijem, a on nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Na szczęście całe pokolenia nauczycieli dharmy pracowały nad rozwiązaniem podobnych problemów. Poddawani próbom, ponosząc porażki, tracąc grunt pod nogami, starali się po prostu być, nie czepiając się niczego. Przez całe swoje życie wciąż uczyli się, jak się nie poddawać, nie uciekać, gdy walą się z takim trudem wznoszone zamki na lodzie, a szlachetne ideały okazują się czczymi mrzonkami. Czerpiąc z własnych doświadczeń, są oni w stanie natchnąć nas odwagą, nauczyć, byśmy nie stosowali uników, nie wahali się spojrzeć niebezpieczeństwu prosto w oczy. W takich chwilach pokazują nam, jak bez wartościowania czy ulegania starym nawykom, w sposób pełny i naturalny doświadczać wszystkiego. Takie nauki otrzymał Naropa od swojego nauczyciela Tilopy, gdy wyruszał na poszukiwanie rzeczywistego znaczenia wszystkiego, co się wydarza. Obyśmy i my mieli równie wiele odwagi, by spróbować je odkryć.
Gdy za wszelką cenę obstajemy przy swoich, choćby najsłuszniejszych poglądach, nasza zapalczywość podnosi poziom agresji w świecie, powoduje wzrost przemocy i cierpienia. Pielęgnowanie zachowań nieagresywnych oznacza natomiast pracę na rzecz pokoju. Gdy zaabsorbowani codziennymi sprawami, nie mamy zbyt wiele czasu na formalną medytację, najlepszym sposobem jej praktykowania jest zwracanie uwagi na własne opinie i poglądy. Medytując, ogarniamy świadomością swoje myśli. Uznajemy sam fakt ich istnienia - bez osądzania, czy są dobre czy złe. W ten sposób praktykujemy postawę nieagresji wobec samych siebie. Kiedy jesteśmy w stanie obserwować myśli, nie obarczając ich ładunkiem nadziei lub lęku, nie wartościując ich, pobudzamy też swoją inteligencję. Rzeczywistość jest jednak daleka od ideału. Zwykle, nawet gdy uda nam się przez chwilę obserwować myśli, towarzyszy temu pochwała lub nagana. To, co rozgrywa się w naszych umysłach, znacznie wykracza poza proste stwierdzenie faktu: "myślę". Jednak po pewnym czasie, ponieważ siedzimy, nie robiąc nic poza obserwowaniem własnego wydechu i własnych myśli, umysł uspokaja się, a percepcja wyostrza. Dzieje się tak niezależnie od tego, czy sobie to uświadamiamy czy nie. Dzięki medytacji pojawia się ogromna przestrzeń, a my zaczynamy jasno i wyraźnie dostrzegać wszystko, co się w niej przejawia. Zauważamy, że nieustannie produkujemy myśli i że w tej wewnętrznej paplaninie istnieją szczeliny spokoju. Uświadamiamy sobie swoje podejście do tego, co się wydarza, rozumiemy, w jaki sposób nasze nawyki wpływają na to, kim jesteśmy i w jaki sposób działamy, powodowani swoimi opiniami i poglądami. W życiu codziennym możemy obserwować swoje poglądy, podobnie jak podczas medytacji obserwujemy swoje myśli. Jest to niezwykle pomocna praktyka, ponieważ wyrobiliśmy sobie mnóstwo opinii, które zwykle uznajemy za prawdziwe. W rzeczywistości nie są one prawdziwe. Mogą być krytyczne lub bałwochwalcze, mogą nieść ze sobą wiele emocji, zawsze jednak pozostają jedynie poglądami - wyrazem naszego stosunku do rzeczywistości. Nie są niczym więcej. Gdy je dostrzegamy, po prostu nazywamy je poglądami, podobnie jak pojawiające się myśli nazywamy myślami. To proste ćwiczenie przybliża nam pojęcie "stanu bez ego". Ego to nasze niepodważalne opinie, które, jak sądzimy, wiernie odzwierciedlają rzeczywistość. Gdy choć na chwilę pozwolimy sobie w nie zwątpić, czy choćby przyznać, że je mamy, otworzy się przed nami możliwość doświadczenia stanu bez ego. Nie musimy się obwiniać za posiadanie poglądów ani na siłę starać się ich pozbyć. Po prostu uświadamiamy sobie swój wewnętrzny komentarz i staramy się zbadać, na ile nasze wyobrażenia odpowiadają rzeczywistości. Zamiast hołubić poglądy, możemy powrócić do bezpośredniego doświadczenia. Odkryć, jak cudownie jest tak po prostu patrzeć komuś w oczy, pić kawę, myć zęby - przeżywać to, co jest. Jeśli potrafimy rozpoznać poglądy jako poglądy, choć na chwilkę się bez nich obyć, by powrócić do bezpośredniego doświadczenia, otworzą nam się oczy, ujrzymy nowy, nieznany świat. Mówię tyle o poglądach, bo dostrzeganie ich to sposób na skierowanie uwagi na myśli, na ogromną ilość energii, jaką pochłaniają. Musimy sobie uświadomić, że to my sami sprawiamy, iż wszystko wydaje się trwałe i niewzruszone, przez co potem jesteśmy gotowi do walki na śmierć i życie z każdym, kto myśli inaczej. Jest to szczególnie kuszące, gdy łączą nas więzy społeczne. Niech problem warstwy ozonowej posłuży nam za przykład. Jej zmniejszanie się jest faktem stwierdzonym naukowo, a nie poglądem. Ale dopóki sposób, w jaki usiłujemy zapobiec temu negatywnemu zjawisku polega na walce o przeforsowanie naszych poglądów, nic nie osiągniemy; agresja rodzi agresję. Innymi słowy, nieważne, w jak szlachetnej sprawie występujemy - jeśli czynimy to pełni gniewu wobec sprawców zła czy zagrożenia, nasze wysiłki pójdą na marne. Agresja niczego nie zmieni. Z drugiej strony, może się zdawać, że wyrzeczenie się agresji też niewiele zmienia. Jednak taka postawa przynosi światu ogromne korzyści. Z gniewu bowiem rodzi się wszelkie zło. Gdy za wszelką cenę obstajemy przy swoich, choćby najsłuszniejszych poglądach, nasza zapalczywość podnosi poziom agresji w świecie, powoduje wzrost przemocy i cierpienia. Pielęgnowanie zachowań nieagresywnych oznacza natomiast pracę na rzecz pokoju. By położyć kres wojnie, trzeba wpierw położyć kres nienawiści do wroga. W swoich opiniach musimy zacząć widzieć jedynie własną interpretację rzeczywistości i uważać, by w imię obrony swoich poglądów nie zwiększać już istniejącego negatywnego obciążenia świata. Wielkie znaczenie ma tu dostrzeżenie różnicy pomiędzy poglądami a przenikliwą inteligencją. Inteligencja to traktowanie myśli jako myśli, bez dzielenia ich na dobre i złe. W sferze działań społecznych możemy zauważyć związek między działaniami rządów, wielkich koncernów lub jednostek a zanieczyszczeniem naturalnego środowiska. Świadczą o tym zdjęcia i dokumenty. Możemy dostrzec realność cierpienia. Dopomaga nam w tym inteligencja oraz fakt, że nie daliśmy się zwieść rozmaitym poglądom. Do nas należy rozróżnienie między opinią a faktem - na tym polega inteligencja. Im jaśniej widzimy, tym skuteczniej komunikujemy się i działamy. Im mniej ulegamy wszelkim wpływom, tym łatwiej jest nam dotrzeć nie tylko do ludzi, którzy zanieczyszczają środowisko, ale i do tych, którzy ich zwalczają. Zgodnie z naukami Buddy musimy rozpoznać cierpienie jako cierpienie. Nie możemy go lekceważyć czy usiłować znosić ze stoickim spokojem. Dopiero gdy przestaniemy utwierdzać się w swoich opiniach i w myśleniu o innych jak o wrogach, możemy poczynić postępy w duchowym rozwoju. Gdy nie pozwolimy, by gniew zapanował nad nami, jaśniej ujrzymy także przyczynę cierpienia. W ten sposób cierpienie stopniowo wygasa. Proces ten wymaga ogromnej cierpliwości. Musimy pamiętać, że gdy staramy się coś zmienić bez agresji, to nawet jeśli nam się nie powiedzie, przyczynimy się do zwiększenia pokoju w świecie. Robimy, co w naszej mocy, a jednocześnie porzucamy wszelką nadzieję, że coś osiągniemy. Don Juan dał Carlosowi Castanedzie radę: rób wszystko tak, jakby to była jedyna rzecz, która coś znaczy, cały czas pamiętając, że nie znaczy ona nic. Postawa ta uczy nas większego szacunku i chroni przed psychicznym wypaleniem, ponieważ we wszystko, co robimy, wkładamy serce i troskę. Z drugiej strony, każdy dzień wydaje nam się jedyny w swoim rodzaju i nie myślimy zbyt wiele o przyszłości. Chociaż mamy określony cel - zmniejszenie cierpienia - powinniśmy pamiętać, że aby naprawdę pomagać, musimy mieć jasny umysł i otwarte serce. Gdy korci nas, by zamknąć oczy i zatkać uszy, gdy wszyscy wydają się naszymi wrogami, działania dla dobra innych stają się najbardziej zaawansowaną praktyką. Jak w takiej sytuacji uniknąć agresji? To ogromne wyzwanie. A pierwszym krokiem jest zwrócenie uwagi na własne poglądy. Każdy człowiek, czy to agresor, czy ofiara, ma ten sam potencjał - może przebudzić swój umysł. Każdy potrzebuje wsparcia, by uświadomić sobie własne myśli, uczucia, działania - by dostrzec swoje poglądy. Uchwyć moment, kiedy agresywnie bronisz swojego zdania. Zauważ też, kiedy działasz bez agresji. Utrzymując umysł, który nie lgnie i nie osądza, odkryjesz zupełnie nową jakość istnienia. Położysz kres cierpieniu. Przede wszystkim jednak, nigdy się nie poddawaj. Jeśli nigdy nie zlekceważysz samego siebie, być może również nie zlekceważysz innych. Z pełnym zaangażowaniem, lecz stopniowo, staraj się rozwijać swoją inteligencję. Żyjąc w ten sposób, przyniesiesz pożytek całemu światu.
Paramity różnią się od naszych codziennych zachowań, ponieważ ich źródlem jest pradżńa. Jest to sposób postrzegania pomagający przezwyciężyć nawyk szukania punktu oparcia. Coś jak czujnik dający sygnał, gdy stajemy się świętoszkowaci i przemądrzali. Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się na obozie treningowym dla duchowych wojowników. Moglibyśmy ćwiczyć się tam w sztuce walki. Czy nie lepiej jednak skupić się na usuwaniu przyczyn wojen? Takie miejsce można by nazwać misją pokojową lub szkołą bodhisattwów. Bodhisattwa to ktoś, kto zobowiązał się kroczyć ścieżką współczucia. Taka szkoła mogłaby być prowadzona przez Matkę Teresę lub Jego Świątobliwość Dalaj Lamę. Najczęściej jednak byliby to nieznani nikomu ludzie, którzy poświęcają swoje życie, by pomóc innym uwolnić się od cierpienia. Program szkolenia obejmowałby medytację i tonglen, oraz naukę sześciu _paramit - czyli spsobów postępowania właściwych bodhisattwom. Paramita_ to "przeprawianie się na drugą stronę". Jest niczym tratwa, za pomocą której dostajemy się na drugi brzeg sansary. Paramity nazywa się także działaniami transcendentalnymi, gdyż przy ich użyciu wykraczamy poza konwencjonalne pojmowanie cnoty i występku. Gdy pokonujemy ograniczenia dualistycznego rozumowania, nasz umysł staje się bardziej elastyczny. Jak w takich warunkach uniknąć moralizowania? Byłby to jeden z głównych problemów tej szkoły. Wraz z jej uczniami różnych narodowości pojawiłoby się wiele sprzecznych opinii na temat tego, co jest etyczne, a co nie, co jest pomocne, a co nie. Trzeba by szybko pomyśleć o nowym kursie - "Jak rozwinąć poczucie humoru"... Trungpa Rinpocze w podobny sposób szkolił swoich uczniów. Kazał nam na przykład nauczyć się na pamięć pewnych pieśni, a kiedy już wszyscy zdołali je opanować, zmieniał słowa. Uczył nas wykonywania pewnych rytualnych ceremonii, bardzo przestrzegając dokładnego stosowania się do ich reguł. Gdy jednak czuliśmy się już na tyle kompetentni, że zaczynaliśmy krytykować innych, zupełnie zmieniał te reguły. Wydawane przez nas podręczniki uczące sposobów praktykowania stawały się nieaktualne już w momencie, gdy opuszczały drukarnię. Po latach takiego treningu człowiek przestaje kurczowo trzymać się czegokolwiek. Jeśli dzisiaj każe nam się robić coś w określony sposób, to robimy to tak dobrze, jak potrafimy. Jeśli jutro każe nam się to robić inaczej, również zabieramy się do tego z pełnym zaangażowaniem. I opadają z nas wszelkie złudzenia, że istnieje jedyna słuszna droga. Medytacja tonglen jest sprawdzonym sposobem przezwyciężenia sztywności poglądów i uelastycznienia umysłu. Sześć paramit uzupełnia ją, sprawiając, że przenika ona wszystkie dziedziny naszego życia. Każde nasze działanie staje się wtedy działaniem na rzecz pokoju. Paramity różnią się od naszych codziennych zachowań, ponieważ ich źródłem jest pradżńa. Jest to sposób postrzegania pomagający przezwyciężyć nawyk szukania punktu oparcia. Coś jak czujnik dający sygnał, gdy stajemy się świętoszkowaci i przemądrzali. Gdy wiedzeni szlachetnymi intencjami służymy sprawie pokoju, nie mamy żadnej pewności, że wszystko się powiedzie. Nie mamy żadnej gwarancji, że nasze starania odniosą pożądany skutek. Jedyne, co nam pozostaje, to wejrzeć głębiej w radość i smutek, śmiech i płacz, nadzieję i strach - we wszystko, co stanowi o życiu i śmierci. Wtedy zdamy sobie sprawę, że lekarstwem na nasze rozterki jest wdzięczność i czuła troska. Nie chodzi o postawę typu: "Mniejsza o mnie, ale gdyby świat dostosował się do moich wyobrażeń, innym żyłoby się lepiej". Chodzi o rzecz dużo prostszą - nie zamierzamy zbawiać świata; zamierzamy natomiast ogarnąć innych swoją refleksją. Pierwszych pięć transcendentalnych działań to szczodrość, dyscyplina, cierpliwość, właściwy wysiłek i medytacja. Są one nierozdzielne z szóstym działaniem - pradżńą, która nie pozwala, by przyczyniały się one do zwiększenia naszego poczucia bezpieczeństwa. Pradżńa to mądrość, zrozumienie, które pomaga wyswobodzić się z niewoli cierpienia towarzyszącego chęci ochrony własnego terytorium. Takie słowa jak szczodrość, dyscyplina, cierpliwość i właściwy wysiłek wielu z nas kojarzą się w określony sposób, przywodząc na myśl litanię nakazów i zakazów, szkolny regulamin lub moralizatorskie ględzenie. Jednak sensem praktykowania paramit nie jest nasze dorastanie do narzuconego sobie ideału. Jeśli sądzimy, że chodzi tu o osiągnięcie jakiegoś poziomu doskonałości, z góry przegrywamy. Używając przenośni, paramity nie są listą przykazań wyrytych na skale, lecz drogą poznawania świata. Pierwszą paramitą jest szczodrość, umiejętność dawania. Gdy czujemy się niedowartościowani, do niczego, zaczynamy gromadzić rzeczy. Jesteśmy pełni obaw - boimy się straty, boimy się, że staniemy się jeszcze biedniejsi niż do tej pory. Nasza chciwość jest czymś przygnębiającym. Możemy nawet zapłakać, gdy zdamy sobie sprawę ze swego przywiązania i pazerności i pojmiemy, jak wielkie cierpienie to powoduje. Szukamy otuchy, lecz zamiast niej wzrasta w nas poczucie winy, niechęć i przeświadczenie, że najpewniej jesteśmy przypadkiem beznadziejnym. Powody agresji i lęku same znikną, gdy pokonamy chęć zatrzymywania wszystkiego tylko dla siebie. Szczodrość sprawia, że patrzymy dalej niż na czubek własnego nosa, że wyświadczamy sobie i światu wielką przysługę, porzucając stare schematy naszych zachowań. Im mocniej doświadczamy pierwotnego bogactwa nas samych i wszystkiego, co nas otacza, tym łatwiej jest nam to uczynić. Pierwotne bogactwo jest w zasięgu ręki. Wystarczy dać sobie chwilę wytchnienia, by ujrzeć chmurę na niebie, szarego ptaszka, by spokojnie odebrać telefon. Można wtedy dostrzec prostotę - rzeczy takie, jakimi są, odczuć zapachy, smaki, emocje, przywołać wspomnienia. Gdy potrafimy po prostu być tu i teraz, bez osądzania, co dobre, a co złe, czujemy się naprawdę bogaci. To bogactwo nie należy ani do nas, ani do innych. Jest dostępne każdemu, w każdym momencie. Ukrywa się w kropli wody, strużce krwi, w rozpaczy i zachwycie. Jest jak słońce, które świeci dla wszystkich bez wyjątku, jak lustro, które odbija wszystko, co się przed nim pojawia. Szczodrość wzbogaca nas do tego stopnia, że mamy ochotę usunąć wszystko, co staje jej na drodze. Pozbywamy się zatem ciemnych okularów, długich płaszczy, pozwalamy się dotknąć i otwieramy się na innych. Taką postawę nazywa się budowaniem zaufania do wszechprzenikającego bogactwa. W życiu codziennym doświadczamy go jako ciepła i elastyczności. Gdy przyjmujemy ślubowanie bodhisattwy, dajemy nauczycielowi prezent. Jest to ważny element ceremonii. Należy ofiarować coś cennego, z czym trudno nam się rozstać. Spędziłem kiedyś cały dzień ze znajomym, który wahał się, co podarować. Gdy tylko coś konkretnego przychodziło mu do głowy, zaraz wzrastało w nim przywiązanie. Po jakimś czasie stał się kłębkiem nerwów. Nie mógł znieść nawet myśli o oddaniu którejkolwiek spośród tak drogich mu rzeczy. Gdy wspomniałem potem o tym zdarzeniu pewnemu nauczycielowi, ten stwierdził, że mój znajomy miał doskonałą okazję, by rozwinąć współczucie - dla siebie samego i wszystkich tych, którzy podobnie jak on tkwią w pułapce przywiązania. Możemy pomagać ludziom, ofiarowując im dobra materialne. Dzielimy się żywnością, dajemy książki lub lekarstwa, a gdy zajdzie taka potrzeba, zapewniamy schronienie. Tak dobrze, jak potrafimy, staramy się pomagać wszystkim, którzy wymagają naszej troski. Jednak prawdziwa przemiana następuje wtedy, gdy na przekór przywiązaniu darujemy coś, z czym rozstanie wydaje nam się niemożliwe. Nasze działania na poziomie zewnętrznym pomagają nam przekształcić głęboko w nas zakorzenione egoistyczne wzorce zachowań. Na tyle, na ile potrafimy tak właśnie dawać, potrafimy też przekazywać tę umiejętność. Nazywamy to darem nieustraszoności. Kiedy doświadczamy rzeczy w całej ich prostocie i dobroci, to nasze kojące uczucie udziela się też innym. Możemy wspólnie podążać tą drogą, dzieląc się doświadczeniem w zdzieraniu masek i zrzucaniu zbroi. Wspólnie odważyć się wyjść z mrocznej kryjówki na otwartą przestrzeń. Możemy też dzielić się dharmą. Stosownie do naszych możliwości uczymy innych medytacji, udostępniamy im książki i nagrania, dostarczamy informacji o wykładach i kursach. Zapoznajemy ich z metodami, dzięki którym inni sami dla siebie odkryją, co pomaga im przezwyciężać przywiązanie, co poszerza horyzonty. Żeby usunąć przyczyny agresji, potrzeba dyscypliny - postępowania łagodnego, lecz konsekwentnego. Dyscyplina jest paramitą dającą nam oparcie, bez którego nie moglibyśmy się rozwijać. Przypomina mi się odosobnienie, które prowadziłem zaraz po tym, jak ukazała się moja publikacja The Wisdom of No Escape ("Mądrość nieustraszoności"). Większość osób zdecydowała wziąć w nim udział, zainspirowana koncepcją maitri przenikającą cały tekst. Trzeciego dnia, gdy siedzieliśmy wszyscy medytując , pewna kobieta nagle poderwała się, wyprostowała i wyciągnęła na podłodze. Gdy potem spytałem ją, dlaczego tak zrobiła, odpowiedziała: "Poczułam się zmęczona, więc pomyślałam, że skoro mamy być dla siebie dobrzy, zrobię sobie przerwę". Wtedy właśnie doszłem do wniosku, że powinienem mówić także o magicznej sile dyscypliny i o nieuleganiu nastrojom. W 1972 roku po raz pierwszy praktykowałem z uczniami Trungpy Rinpocze. Jego działalność dopiero zaczynała się rozwijać. Pamiętam mężczyznę siedzącego aż na trzech poduszkach, które co parę minut obsuwały się, robiąc wiele zamieszania. Wtedy on na powrót je układał i wracał do praktyki. Inna uczennica średnio pięć razy w czasie godzinnej sesji zrywała się i wybiegała z płaczem. Podczas chodzonej medytacji można było zaobserwować tyle ekscentrycznych zachowań, ilu było praktykujących. Ktoś przesadnie zginał nogi w kolanach i przy każdym kroku wypychał ciało ku górze, ktoś inny chodził tyłem. Wszystko to niezmiernie nas rozpraszało, choć w sumie było bardzo zabawne. Wkrótce potem Rinpocze narzucił nam pewne normy postępowania i atmosfera znacznie się uspokoiła. To, co staramy się utrzymać w ryzach, to nie nasze złe skłonności, lecz pragnienie ucieczki od rzeczywistości. Inaczej mówiąc, dyscyplina pozwala nam być tu i teraz, doświadczając bogactwa chwili. Pradżńa łagodzi jej surowość. Dyscyplina nie zabrania nam przecież cieszyć się życiem, nie wymaga, byśmy zawsze i wszędzie sprawowali nad sobą kontrolę. Wręcz przeciwnie, sprawia, że czujemy się na tyle silni, by pozwolić sprawom iść ich własnym torem. Jest jak kuracja odwykowa, która uwalnia nas od starych wzorców zachowań i pomaga płynąć pod prąd, na przekór dawnym przyzwyczajeniom. Na poziomie zewnętrznym dyscyplina może przybrać formę półgodzinnej sesji medytacyjnej lub dwugodzinnego wykładu dharmy. Najlepszym przykładem jest pewnie formalna medytacja. Siadamy w określonej pozycji i stosujemy się do wskazówek najlepiej, jak potrafimy. Staramy się skupić uwagę na wydechu pomimo pojawiających się emocji, wspomnień i ogarniającego nas znudzenia. To nieskomplikowane ćwiczenie jest niczym prośba, by i w naszym życiu pojawiło się doświadczenie pierwotnego bogactwa. Medytujemy więc tak, jak od wieków czynili to wszyscy praktykujący. Praktykując formalną medytację, rozwijamy też współczucie. Na poziomie wewnętrznym dyscyplina oznacza powrót do łagodności, uczciwości, do nieprzywiązywania się. Chodzi o to, by osiągnąć równowagę. Nie możemy być ani zbyt spięci, ani za bardzo rozluźnieni, ani przesadnie zasadniczy, ani też zbyt beztroscy. Dzięki dyscyplinie możemy oprzytomnieć i zwolnić tempo, po prostu żyć. Tylko wtedy możemy uczynić krok naprzód - ku przestrzeni bez punktu odniesienia. Paramita cierpliwości jest tak ważna, gdyż stanowi antidotum na gniew. Uczy kochać i troszczyć się o wszystko, co się pojawia. Nie oznacza to jednak, że mamy znosić przeciwności losu z zaciśniętymi zębami. Jednak w każdej sytuacji, zamiast reagować impulsywnie, możemy postarać się w nią wejrzeć, spróbować otworzyć się i w pełni jej doświadczyć. Agresja - przeciwieństwo cierpliwości - powoduje nami, gdy czujemy, że nas ponosi, gdy szarpiemy się, rozpaczliwie próbując wypełnić pustkę. Droga cierpliwości to otwarcie się na wszystko, co się wydarza, ciekawość tego, zdolność do dziwienia się i zachwytu. Znajoma opowiadała mi, że gdy była dzieckiem, jej babcia, półkrwi Indianka z plemienia Czirokezów, zabierała ją i jej brata do miejsc, gdzie można było obserwować zwierzęta. Mawiała: "Siedź spokojnie, a coś zobaczysz. Bądź cicho, a coś usłyszysz". Nigdy nie użyła słowa cierpliwość, ale właśnie tego się uczyli. Tonglen jest jednym ze sposobów praktykowania cierpliwości. Zdarza się, że nasze życie nabiera tempa, chcemy gdzieś pędzić, koniecznie znaleźć rozwiązanie jakiegoś problemu. Ktoś się na nas wydziera, a my, obrażeni, nie pozostajemy mu dłużni lub pełni jadu knujemy zemstę. Wtedy zamiast odreagować swój gniew i niepokój, możemy wejść z nim w kontakt, doświadczyć świadomie pierwotnej ludzkiej agresji. Jest to właściwy czas, by praktykować tonglen dla wszystkich istot i wysyłać im w odpowiedzi poczucie nieograniczonej przestrzeni, co jeszcze bardziej oczyści atmosferę. Zwiększamy tę przestrzeń w sobie, by móc powstrzymać się od nawykowych reakcji. Nasze słowa i zachowania mogą być zupełnie inne, ponieważ daliśmy sobie czas, by najpierw wejrzeć w sytuację. Jak wszystkie inne paramity, właściwy wysiłek jest procesem, drogą. Gdy staramy się na nią wkroczyć, czasami nam wychodzi, a czasami nie. Wszystko zależy od tego, jaki impuls do działania otrzymujemy, czy zdołaliśmy odnaleźć w sobie iskierkę radości od zawsze tam obecną. Właściwy wysiłek nie polega na zmuszaniu się do czegokolwiek, realizowaniu ambitnych planów czy wygrywaniu wyścigów. Ma on miejsce, gdy na przykład budzimy się w mroźny, zimowym poranek w górskim schronisku. Mamy ochotę iść na wycieczkę, ale najpierw musimy wstać i rozpalić ogień. Chciałoby się dłużej poleżeć pod ciepłą kołdrą, ale wyskakujemy z łóżek, gdyż słońce i śnieg za oknem nęcą nas bardziej niż leniuchowanie. Im więcej w nas przestrzeni, tym więcej miejsca dla inspirującej radości. Właściwy wysiłek pobudza nasz apetyt na oświecenie. Działamy, dajemy, pracujemy akceptując wszystko, co się pojawia. Musimy uświadomić sobie, jak wiele nieszczęść powoduje wspólne nam wszystkim dążenie do uniknięcia bólu i poszukiwanie przyjemności. Musimy zdać sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy ubodzy duchem, gdy odcinamy się od pierwotnej mądrości i współczucia. Wtedy zaczniemy praktykować tak, jak gdyby grunt palił nam się pod nogami, jakby jadowita kobra wpełzła nam na kolana. Nie będziemy mogli myśleć jak wcześniej, że mamy jeszcze mnóstwo czasu na praktykę i możemy odłożyć ją na później. Dzięki pradżni wszystkie te działania powodują, że pozbywamy się mechanizmów obronnych. Zawsze gdy praktykujemy dyscyplinę, szczodrość, właściwy wysiłek czy cierpliwość, zrzucamy z siebie część ciężaru, który nas przytłacza. Paramita medytacji jest następnym etapem tej drogi. Stanowi fundament oświeconego społeczeństwa, spełniającego się inaczej niż przez gorączkowe współzawodnictwo i dorabianie się. Kiedy medytujemy, możemy nawiązać łączność z nieuwarunkowaną, pierwotną przestrzenią, która do niczego nie lgnie i niczego nie odrzuca. Medytacja jest prawdopodobnie jedyną aktywnością, która nie zniekształca i nie upiększa obrazu rzeczywistości. Wszystko może się w niej pojawić i zniknąć. Nie ma ona nic wspólnego z przemocą i agresją. Pozostawienie wolnej przestrzeni dla nieuwarunkowanej otwartości jest podstawą prawdziwej przemiany. Można powiedzieć, że wyznaczamy sobie cel niemożliwy do osiągnięcia. Może to i prawda. Z drugiej strony jednak, im dłużej tkwimy w tej niemożności, tym wyraźniej widzimy, że wszystko jest możliwe. Gdy lgniemy do naszych myśli i wspomnień, czepiamy się tego, co nieuchwytne. Gdy jednak przyjrzymy się dokładniej tym zjawom i pozwolimy im zniknąć, pozostanie przestrzeń - chwila ciszy w potoku słów, przebłysk wolnego od chmur nieba. Jest to nasza prawdziwa natura, mądrość, z którą przyszliśmy na świat, manifestacja pierwotnej otwartości, bogactwa i samej pierwotnej mądrości. Wystarczy spocząć w teraźniejszości, być całkowicie tu i teraz. Gdy rozpraszają nas myśli, tęsknoty, nadzieje i lęki, możemy wciąż na nowo powracać do chwili obecnej. Jesteśmy tu. Podmuchy wiatru unoszą nas gdzieś w dal, lecz na skrzydłach wiatru wracamy wciąż w to samo miejsce. Możemy spocząć w przestrzeni pomiędzy końcem jednej myśli i początkiem następnej. Uczymy się ciągle powracać do teraźniejszości. Z tego właśnie rodzi się współczucie i inspiracja. Szóstą paramitą jest pradżńa, przemieniająca wszystkie inne działania w złoto. Mówi się, że jeśli pięć pozostałych paramit daje nam punkt oparcia, to pradżńa nas go pozbawia. Stajemy się bezdomni, nie mamy gdzie wracać. Dlatego w końcu możemy się rozluźnić, przestać walczyć i kąsać. Nie musimy już stawać po niczyjej stronie. Czasem czujemy niezmierną tęsknotę za naszymi starymi nawykami. Gdy pracujemy nad szczodrością ogarnia nas pragnienie, by coś zatrzymać. Gdy praktykujemy dyscyplinę, mamy ochotę wyrwać się na wolność. Gdy staramy się być cierpliwi, dopada nas chęć, by jednak pognać gdzieś przed siebie. Praktykując właściwy wysiłek, zauważamy jak ogarnia nas lenistwo. Podczas medytacji widzimy, jak gadatliwy i niespokojny jest nasz umysł i jak łatwo się zniechęcamy. Gdy pojawiają się takie uczucia, akceptujemy je, wiedząc, że taka jest ludzka natura. Jest w nas miejsce na pragnienia, podobnie jak i na wszystko inne. Po prostu wytrwale zrzucamy kolejne warstwy osłaniającego nas pancerza, zagłębiając się coraz bardziej w pozbawioną punktu oparcia przestrzeń. Tego właśnie uczymy się w szkole bodhisattwów, tak służymy sprawie pokoju. Świat nas potrzebuje: polityków bodhisattwów, policjantów bodhisattwów, rodziców bodhisattwów, bodhisattwów za kierownicą, w kasie i za ladą. W każdej dziedzinie życia potrzebne są nasze starania, by przekształcić umysł i przynosić pożytek innym, teraz i w przyszłości.
Tonglen działa wbrew logice, zgodnie z którą unikamy cierpienia i poszukujemy przyjemności. W miarę postępu w praktyce ten samolubny wzorzec zachowania przestaje nas obowiązywać. Doświadczamy miłości wobec samych siebie i wobec innych, zaczynamy troszczyć się zarówno o siebie, jak i o innych. Tonglen pobudza nasze współczucie i poszerza widzenie rzeczywistości. By współczuć innym, musimy być w stanie współczuć samym sobie. Jest to ważne, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z ludźmi pełnymi złości, strachu, zawiści, dumy, arogancji, ze skąpcami i egoistami. By móc szczerze im współczuć, musimy być gotowi odkryć te uczucia w nas samych i znieść związane z tym cierpienie. Zmieni się wtedy nasza postawa wobec bólu. Zamiast go unikać i chronić się przed nim, otworzymy swoje serce i odczujemy go w pełni: pozwolimy, by nas oczyścił, uwrażliwił, uczynił lepszymi i bardziej kochającymi. Dzięki praktyce tonglen nawiązujemy głęboki kontakt z cierpieniem w nas samych i we wszystkim, co nas otacza. Pokonujemy strach przed bólem i roztapiamy lód w swoim sercu. Przede wszystkim zaś jesteśmy w stanie obudzić współczucie, które drzemie w każdym z nas, niezależnie od tego, jak zimni czy okrutni możemy się wydawać na zewnątrz. Rozpoczynamy praktykę, przyjmując na siebie ból osoby cierpiącej, której chcemy pomóc. Gdy dowiemy się, na przykład, że skrzywdzono jakieś dziecko, robiąc wdech wyrażamy życzenie, by cały jego ból i strach przeszedł na nas. Wraz z wydechem wysyłamy mu szczęście, radość i ukojenie. To właśnie stanowi istotę tonglen: przyjmowanie z wdechem cudzego bólu, aby nie przytłaczał dłużej cierpiącego, pozwolił mu się odprężyć i otworzyć - oraz wysyłanie z wydechem wszystkiego, co niesie ulgę i radość. Zdarza się często, że nie możemy wykonywać tej praktyki, bo stawia nas ona twarzą w twarz z własnym lękiem, oporami, gniewem czy jakąkolwiek formą naszego cierpienia. Możemy wtedy zmienić punkt widzenia i zacząć praktykować jednocześnie dla siebie i dla wszystkich innych, którzy tak jak my pogrążeni są w nieszczęściu. Być może jesteśmy w stanie nazwać swój ból, rozpoznać go jako przerażenie, wstręt, złość czy chęć zemsty. Wtedy robimy wdech w imieniu wszystkich ogarniętych tymi emocjami i wydychamy z powrotem ukojenie, dzięki któremu otwiera się przestrzeń spokoju, zarówno w nas, jak i w niezliczonych istotach. Nawet jeśli nie potrafimy nazwać tego, co przeżywamy, wciąż możemy to odczuć: ucisk w żołądku, poczucie przytłoczenia. Wystarczy wtedy wejść w kontakt z tym uczuciem, z wdechem przyjmować je w siebie dla dobra nas wszystkich - i z taką samą intencją wysyłać z powrotem ukojenie. Często twierdzi się, że ta praktyka działa na przekór naszym starym nawykom, wypróbowanym metodom, dzięki którym do tej pory potrafiliśmy brać się w garść. Tak też w istocie jest. Tonglen nie sprzyja postawie roszczeniowej, nie pozwala naginać rzeczywistości do naszych wyobrażeń, ponieważ kieruje naszą uwagę na los innych. Kawałek po kawałku burzy mury, które tak pieczołowicie wznosiliśmy, chcąc chronić swój spokój. W buddyzmie mówimy, że ta praktyka rozpuszcza niewzruszoność i lgnięcie do ego. Tonglen działa wbrew logice, zgodnie z którą unikamy cierpienia i poszukujemy przyjemności. W miarę postępu w praktyce ten samolubny wzorzec zachowania przestaje nas obowiązywać. Doświadczamy miłości wobec samych siebie i wobec innych, zaczynamy troszczyć się zarówno o siebie, jak i o innych. Tonglen pobudza nasze współczucie i poszerza widzenie rzeczywistości. Otwiera przed nami nieograniczoną przestrzeń śunjaty. Praktykując, zaczynamy odkrywać tę przestrzeń w nas samych i dostrzegać, że nic nie jest ani tak ważne, ani tak trwałe, jak sądziliśmy. Tonglen można praktykować, by pomóc chorym, umierającym lub zmarłym - wszystkim dotkniętym cierpieniem. Możemy traktować tę praktykę jako formalną medytację albo stosować ją jako pierwszą pomoc w nagłych wypadkach. Gdy zatem wyjdziemy na spacer i zobaczymy kogoś cierpiącego, możemy od razu wraz z wdechem przejąć jego ból i z wydechem przekazać mu ukojenie. Jest jednak równie prawdopodobne, że wzdrygniemy się na ten widok i odwrócimy. Czyjeś cierpienie może wyzwolić w nas lęk, złość lub opór, możemy czuć się zmieszani i zakłopotani. Wtedy właśnie mamy okazję, by praktykować dla ludzi takich jak my - i dla samego siebie. Dla wszystkich tych, którzy choć bardzo chcą współczuć - boją się. Zamiast zadręczać się tym, użyjmy raczej naszej słabości jako klucza do zrozumienia innych, którzy w podobnej sytuacji mają równie wielki problem. Zróbmy wdech i wydech za nas wszystkich. Przemieńmy truciznę w lekarstwo. Wykorzystajmy własne cierpienie jako ścieżkę prowadzącą do pogłębiania współczucia dla wszystkich istot. Praktykujmy tonglen spontanicznie, po prostu wdychajmy i wydychajmy powietrze, przyjmując w siebie ból i rozprzestrzeniając ukojenie. Jeśli jest to nasza formalna praktyka, podzielmy ją na cztery etapy: 1. Najpierw uspokajamy swój umysł i pozostajemy w tym stanie przez chwilę. Etap ten tradycyjnie nazywany jest wglądem w ostateczną bodhiczittę lub otwarciem się ku pierwotnej przestrzeni. 2. Następnie zaczyna się praca na poziomie fizycznym. Wdychamy uczucie gorąca, ciemności, odczucie ciężaru i klaustrofobii, a wydychamy ożywczy chłód, jasność, lekkość i poczucie świeżości. Wdychajmy w pełni, wszystkimi porami ciała i w ten sam sposób również wydychajmy. Róbmy to tak długo, aż zsynchronizujemy praktykę z oddechem. 3. Trzeci etap praktyki polega na pracy z własnymi doświadczeniami. Tradycyjnie zaczyna się on od praktykowania tonglen dla bliskiej nam osoby, której chcielibyśmy pomóc. Jednak gdy czujemy, że sami ugrzęźliśmy, możemy praktykować jednocześnie dla siebie i dla innych będących w tej samej sytuacji. Jeżeli na przykład w jakiejś sytuacji czujemy się beznadziejnie niekompetentni, przyjmijmy to uczucie wraz z wdechem dla dobra swojego i wszystkich innych nieudaczników. Razem z wydechem wysyłajmy pewność siebie, wiarę we własne możliwości, każdy rodzaj otuchy, jaki wyda się nam stosowny. 4. Wreszcie rozszerzmy krąg osób, którym dedykujemy praktykę. Jeśli praktykujemy tonglen dla ukochanej osoby, zróbmy to samo również dla kogoś innego znajdującego się w podobnej sytuacji. Jeżeli medytujemy w intencji kogoś widzianego w telewizji czy napotkanego na ulicy, pomyślmy też o innych tak samo cierpiących. Nie ograniczajmy się do jednej osoby. Gdy medytujemy dla wszystkich, którzy tak jak my znaleźli się w pułapce strachu lub gniewu, być może to wystarczy. Możemy jednak zrobić więcej. Swą praktyką możemy objąć również tych, którzy nas skrzywdzili, wszystkich, których uważamy za wrogów. Pomyślmy, że i oni ugrzęźli w pomieszaniu, że cierpią tak jak my i nasi bliscy. Przyjmijmy także od nich ból, wysyłając w zamian ukojenie. Zasięg tonglen można poszerzać w nieskończoność. Stopniowo, w sposób naturalny wzrośnie w nas współczucie i świadomość, że rzeczy nie są tak trwałe, jak się wydawało. Z czasem, w miarę praktyki z zaskoczeniem odkryjemy, że coraz łatwiej pracować dla innych, i to nawet w okolicznościach, które wcześniej wydawały się nie do zniesienia.