Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 |
04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 |
11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 |
18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 |
W 1979 r. 39-letnia Barbara Herbert z Dover w Anglii zwróciła się do pracownika socjalnego Johna Strouda, aby jej pomógł w poszukiwaniach siostry bliźniaczki. Matka Barbary, która studiowała w Londynie przed drugą wojną światową, oddała swoje obie córki do adopcji, zanim w 1943 r. popełniła samobójstwo. Barbara Herbert natrafiła na ślad siostry bliźniaczki, kiedy gromadziła dokumenty do celów emerytalnych. Przy pomocy Johna Strouda udało się w końcu odnaleźć poszukiwaną pod nazwiskiem Daphne Goodship w WakefieId. Na umówione spotkanie każda z sióstr bliźniaczek przybyła na stację Kings Cross w Londynie w beżowej sukience i brązowym aksamitnym żakiecie (pamiętajmy, nie umawiając się co do tego, ale przypadkiem!). A to był dopiero początek. Obie kobiety pracowały w zarządach miejskich, podobnie jak ich mężowie, obie poznały swoich późniejszych mężów w wieku szesnastu lat na tańcach i wyszły za nich za mąż na jesieni, mając dwadzieścia kilka lat. Podobnie identycznie przebyły najpierw poronienie, po czym każdej urodziły się w tej samej kolejności dzieci: dwóch chłopców, a po nich dziewczynka. Obie kobiety w wieku piętnastu lat doznały poważnego upadku ze schodów, obie opiekowały się młodszymi uczniami przechodzącymi przez ulicę, czytały to samo pismo i lubiły tych samych autorów. John Stroud skatalogował w sumie 31 niesamowitych wprost zgodności, z których większość w żadnym razie nie daje się wyjaśnić względami dziedziczenia (np. upadki ze schodów i poronienia). Podobnie układały się dalsze losy Barbary Herbert i Daphne Goodship po ich spotkaniu: nie umawiając się, często kupowały tę samą książkę tego samego dnia, równocześnie zmieniały kolor włosów itp. Takie przypadki są do siebie podobne jak krople wody, dokładnie tak, jak same bliźnięta... W wieku dziewięciu lat Jim Lewis z Limy (Ohio) dowiedział się, że ma brata bliźniaka, który został oddany do adopcji po urodzeniu. Trzydzieści lat później - w tym samym wieku co Barbara Herbert - postanowił nawiązać z nim kontakt, w czym dopomogły władze. Bliźniak ów - nazywał się Jim Springer - mieszkał w Dayton (Ohio). Po spotkaniu Jima i Jima (!) wyszło na jaw całe mrowie podobieństw: obaj bracia mieli pierwsze żony o imieniu Linda, a po rozwodzie z nimi każdy ożenił się po raz drugi z kobietą o imieniu Betty. Każdy miał syna o imieniu Allan (czy też Alan) i psa wabiącego się Toy. Jim Lewis i Jim Springer byli pomocnikami szeryfa, urzędnikami McDonald-Company i pracownikami stacji benzynowej. Każdy z nich spędzał urlop w tej samej miejscowości na Florydzie i zawsze na tej samej plaży nie dłuższej niż 300 m. Na urlop Jim i Jim jeździli chevroletami. Obaj mieli w ogrodzie jedno jedyne drzewo, wokół którego znajdowała się biała ławka. Obaj majsterkowali w swoich warsztatach, wykonując ramy do obrazów i meble. Obaj dali się wysterylizować, pili tę samą markę piwa i palili ten sam gatunek papierosów. Obaj kochali wyścigi Stock-Car i nie cierpieli baseballu. Jeszcze nie dość „przypadkowych zbiegów okoliczności"? Proszę bardzo: Siostry Terry Conolly i Margaret Richardson wyszły za mąż w tym samym roku, tego samego dnia i prawie o tej samej godzinie. Obie kobiety miały czworo dzieci, które przychodziły na świat prawie w identycznych momentach. Obie kobiety chciały nazwać pierwszą córkę Ruth, ale potem się rozmyśliły. Dorothy Lowe i Bridget Hamilton opisywały w swoich dziennikach zawsze te same dni. Pracownik społeczny John Stroud połączył nie tylko Barbarę Herbert i Daphne Goodship, ale także Erica Boococka i Tommy'ego Marriotta, którzy wyszli sobie na spotkanie jak swoje lustrzane odbicia: w identycznych okularach (kwadratowe szkła w metalowej oprawce) i każdy z kozią bródką; obaj też pracowali jako siła pomocnicza w fabrykach w mieście Yorkshire. Trzeba jeszcze raz podkreślić, że nie zaplanowali jednakowego stroju. Wręcz niewiarygodna wydaje się historia Oscara Stohra i Jacka Yufe, których podobieństwa nie zdołał osłabić nawet dystans równy szerokości Oceanu Atlantyckiego ani przepaść dzielących ich diametralnie przeciwstawnych sobie ustrojów społecznych. Obaj urodzili się w Ameryce, jednak Jack wzrastał jako ortodoksyjny Żyd, podczas gdy Oscar wyjechał do Niemiec, gdzie został członkiem Hitlerjugend. Minęło kilkadziesiąt lat. W 1979 r. bracia spotkali się znowu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa należałoby oczekiwać, że będą różnili się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe. Jednak ich niewidzialna więź okazała się silniejsza: Jack i Oscar nosili identyczne okulary i niebieskie koszule z pagonami. Na powitanie uśmiechnęli się pod takim samym wąsem, a mimo że Jack mówił po angielsku, a Oscar po niemiecku, to rytm, z jakim mówili, był jednakowy. Była to zresztą tylko zewnętrzna warstwa synchroniczności. Obaj mieli ekscentryczny zwyczaj spłukiwania toalety przed i po użyciu i nosili gumki recepturki na nadgarstku. Dla kogo takie zbieżności nie są jeszcze dość absurdalne, tego może zadowoli poniższy przypadek. Trzydziestoczteroletni Vebi Limani z Sara Mountain (USA) w czasie burzy został śmiertelnie ugodzony piorunem. Dziennikarze lokalnej gazety wydobyli na światło dzienne fakt, że we wcześniejszych latach na skutek uderzenia pioruna stracili życie ojciec, brat i wuj Limaniego. Rupert Sheldrake, ojciec rewolucyjnej teorii o przyczynowości formatywnej, zgromadził niezliczone elementy do puzzli swojej wizji wszechświata przepojonego informacją. Kazał on np. angielskojęzycznym studentom nauczyć się na pamięć trzech krótkich wierszy po japońsku. Jeden z tych tekstów składał się ze słów przypadkowo dobranych, drugi wprawdzie miał sens, ale powstał niedawno, natomiast trzeci był tradycyjnym rymem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Studenci, mimo że po japońsku nie rozumieli ani słowa, najszybciej jednak zapamiętali wiersz liczący sobie setki lat, co można było wyraźnie stwierdzić. Na podobny efekt natrafił już wzmiankowany Lyall Watson w Osace w Japonii, gdzie kształci się słynnych „sekserów kurcząt", specjalistów, którzy najdosłowniej „w małym palcu" mają rozpoznawanie płci świeżo wyklutych piskląt. Watson miał nadzieję, że jako biolog czegoś się tu nauczy - i tak też się stało. W Japonii wiele umiejętności - od ceremonii parzenia herbaty przez Go do karate - przekazuje się metodą wspólnego ich praktykowania. Uczeń spędza długi czas z mistrzem (sensai) i przyswaja sobie jego zręczność. Tak jest również w przypadku sekserów kurcząt. I w tej dyscyplinie uczniowie tak długo patrzą mistrzom przez ramię, aż sami nabędą ich sztukę. Lyall Watson porównuje ten proces nauczania z osmozą (przenikaniem substancji przez błonę przepuszczalną). Sami sekserzy nie umieją wyjaśnić, jak to możliwe, ale faktem pozostaje, że ich dokładność jest bliska 100 procent, a szybkość pracy „już nieświadoma" - i że mogą swoją zdolność przekazywać innym. W 1924 r. w USA umarł neurolog Albert Abrams, napiętnowany jako szarlatan, zgorzkniały i zapoznany. Jego „przestępstwo" polegało na tym, że odkrył nieortodoksyjną metodę diagnozowania raka, która, co skandaliczne, pozwalała osiągnąć dokładność, o jakiej i dziś można tylko pomarzyć. Przy zastosowaniu prostego przyrządu do pomiaru oporu elektrycznego był w stanie na podstawie jednej kropli krwi precyzyjnie określić, czy dana osoba jest chora na raka, a jeśli tak, to na jaką z jego odmian. To nie mogło dobrze się skończyć. Ponieważ poza samym doktorem Abramsem nikt nie mógł dojść do ładu z jego sławną (a raczej osławioną) „Black box" (tak w końcu nazwano to urządzenie), to przekreślenie jego reputacji było z góry przesądzone, bez względu na odnoszone sukcesy. Po latach metodę Abramsa przejęła i udoskonaliła zajmująca się kręgarstwem Ruth Drown. Jej wyniki były zaskakująco dokładne i można je było uzyskać nie tylko na podstawie analizy krwi, ale i włosów. To, co nastąpiło potem, nie było niespodzianką: Ruth Drown w 1951 r. uwięziono, a jej notatki i aparaty zniszczono. Zmarła wkrótce po wypuszczeniu z więzienia ze względu na podeszły wiek. Mimo to metoda Abramsa-Drown przetrwała. Angielski inżynier George de la Warr pracował dalej nad jej stroną techniczną i wdrożył produkcję. Dziś maszyna Abramsa-Drown-de la Warr faktycznie jest stosowana. Jej użytkownicy nazywają swoją sztukę „radioniką". Jak się zdaje, za pomocą prostego urządzenia, w którym wahadełko kołysze się nad kroplą krwi, można zapoczątkować coś w rodzaju procesu zdalnego leczenia. W tym punkcie nieodpartej mocy nabiera pytanie, co łączy ze sobą te wszystkie coraz bardziej egzotyczne elementy mozaiki. Proszę o jeszcze trochę cierpliwości, najpierw musimy zarżnąć jeszcze jedną świętą krowę.
"Nie narodził się jeszcze i nigdy się nie narodzi taki człowiek, który by poznał prawdę o bogach i wszystkim, co jest na ziemi. Jednak gdyby nawet był ktoś taki i zdołał choćby raz dokładnie trafić w sedno, to sam by o tym nie wiedział. Możemy bowiem jedynie snuć domysły". (Xenophanes) Zburzona iluzja "tu i teraz" Rafael Gonzales z Miami, 54-letni właściciel sklepu, zerwał się zlany potem z niespokojnego snu. Okropny koszmar, który nawiedził go we śnie, wprawił go w śmiertelny lęk. Pełen grozy przypominał sobie niezwykle realistyczny obraz ostatnich sekund własnego życia, przerwanego przez jego byłego pracownika Roberto Avareza, który go we śnie obrabował i z zimną krwią zastrzelił. Gonzales nie wiedział, że jego dni są policzone. Miał przed sobą jeszcze tylko tydzień życia. Kiedy nocne koszmary straciły moc w jasnym świetle poranka, biznesmen opowiedział swoim pracownikom treść snu. Sześć dni później znaleziono go martwego. Pewien spóźniony klient zauważył, przyszedłszy po godzinach urzędowania, że spod zamkniętych na klucz drzwi sączy się krew. Rafael Gonzales został obrabowany i brutalnie zamordowany. Trzy strzały oddane z najbliższej odległości sprawiły, że nie miał żadnych szans. W sklepie brakowało małej metalowej kasetki z zawartością około 400 dolarów, którą znaleziono pustą na ulicy. Sprawca nie pozostawił żadnych śladów - a przynajmniej nic takiego, czego zazwyczaj szuka policja. Mimo to zagadka kryminalna została szybko rozwiązana. Pisze o tym Andy Arostegui, szef policji kryminalnej z Miami: W czasie rutynowego przesłuchania pracowników zamordowanego dowiedzieliśmy się o koszmarnym śnie, jaki miał pan Gonzales. Normalnie nie zwracamy uwagi na takie sprawy, ale z braku jakichkolwiek innych tropów zajęliśmy się sprawdzeniem także i tej wskazówki. Faktycznie okazało się, że jedyny odcisk palca, który został na kasetce, pochodzi od 22- letniego Roberto Avareza, który już przyznał się do winy. Brytyjski historyk Arnold Toynbee zapewnił sobie nieśmiertelność w panteonie nauki dziesięciotomowym dziełem A Study of History. Jego dynamiczna teoria cyklicznego rozwoju kultur dzieli i dzisiaj jeszcze historyków na dwa przeciwstawne obozy. O ile Oswald Spengler odrzucił pogląd Anglika, że dzieje kultury są ścisłym procesem akcji i reakcji, to liczni inni historycy przypisują przełomowe znaczenie historii kultury Toynbee. Mniej znaną sprawą są „pęknięcia czasu", które przeżył Arnold Toynbee i które w ten czy inny sposób niewątpliwie wywarły wpływ na jego rewolucyjną pracę. Dnia 23 kwietnia 1912 r. historyk ten wspiął się na cytadelę Monemvasia w Grecji. Kiedy przedzierał się przez krzaki, porastające spękane mury obronne, aby przyjrzeć się starym armatom ze spiżu, nagle przeniósł się w czasie. Był wieczór owego dnia roku 1715, kiedy to forteca broniona przez wojska weneckie wpadła w ręce Turków. Wokół historyka zwycięscy zdobywcy zabierali się właśnie do burzenia umocnień i niszczenia dział, co prawda nie w trakcie szturmu, ale dla zagwarantowania pokoju, ponieważ twierdzę poddano w wyniku pertraktacji. Dwa miesiące później Arnold Toynbee doświadczył następnego przeskoku w czasie. Z najwyższego punktu twierdzy Mistra patrzył na równinę Sparty na Półwyspie Peloponeskim. Nie spodziewając się niczego złego jadł czekoladę, błądząc wzrokiem po ruinach. Nagle otaczający go świat uległ zmianie. Znalazł się w samym środku krwawej łaźni, ludzie umierali przy nim z krzykiem, jakby rozwarły się wrota piekła. Były to okrutne dni odwetu w greckiej wojnie wyzwoleńczej toczonej w dwudziestych latach ubiegłego wieku. Bezcielesny, a mimo to w pełni świadomy Toynbee był widzem rzezi, która nastąpiła po zdobyciu Mistry i pociągnęła za sobą śmierć większości mieszkańców twierdzy. Historyk był do głębi wstrząśnięty obrazem tej minionej, a teraz na nowo przeżywanej grozy. Niezwykle silnie odczuwał bestialstwo ludzi i bezdenną otchłań zła, będącego sprężyną napędową większości działań. Nigdy już nie zdołał się wyzwolić od tego wrażenia; według jego własnych słów przeżycie z Mistry skłoniło go do podjęcia pracy nad monumentalnym dziełem A Study of History. O godzinie 8.30 rano dnia 3 czerwca 1964 r. Juliet Rhys Williams, wiceprzewodnicząca Economic Research Council i była prezes BBC, spożywała śniadanie z dwiema córkami w swoim domu w londyńskiej dzielnicy Belgravia. Rozmawiano o wstępnych wynikach wyborów w USA. Lady Williams usłyszała właśnie przez radio, jakim wynikiem zakończyła się w Kalifornii walka między senatorem Barry Goldwaterem a gubernatorem Nelsonem Rockefellerem. Miała jeszcze w uszach głos komentatora, który szczególnie podkreślał wczesne uzyskanie wyników, ponieważ były to pierwsze na świecie wybory, w których obliczanie głosów w pełni wykonały komputery. Napływały kolejne meldunki, w tle słychać było gwar, Nelson Rockefeller przyznał się do porażki, a senator Goldwater nie mógł udzielić wywiadu, bo poszedł do fryzjera, żeby ochłonąć. Była to zupełnie zwyczajna audycja radiowa, normalna w każdym szczególe. Nienormalny był tylko jeden drobiazg: pierwsze doniesienia wyborcze zostały nadane przez amerykańską sieć CBS siedem godzin po rozmowie Lady Williams z jej dwiema córkami. Angielska BBC wlokła się zresztą w ogonie i jeszcze o godzinie 17.30 tego dnia donosiła, że Nelson Rockefeller jest zdecydowany przetrwać. W 1642 r. w Anglii pewien mały pamflet wzburzył umysły. Wywołał on takie poruszenie, że król Karol I powołał komisję do zbadania zawartych w nim twierdzeń. Pod kierunkiem pułkownika Lewisa Krike'a komisja śledcza udała się na miejsce zdarzenia do Edgehill w pobliżu Keinton w hrabstwie Northamptonshire, gdzie odbyła się jedna z wielkich bitew wojny domowej, toczonej między królewską dynastią Stuartów a parlamentem, w której wyniku została proklamowana republika pod przywództwem purytanina Olivera Cromwella. Wspomniany pamflet pod tytułem A great Won der in Heaven, shewing the lale Apparitions and Prodigious Noyse of War an Battles, seen on Edge-Hill, neere Keinton, in Northamptonshire informował, że nad opuszczonym pobojowiskiem unosił się zgiełk bitwy i było widać jej obraz. Świadkowie relacjonowali tumult walki, a ci, którzy przeżyli bitwę, rozpoznawali swoich towarzyszy. Komisja przesłuchała te osoby, wśród których byli liczni oficerowie i jeden sędzia pokoju. Wszyscy przysięgali, że mówią prawdę. Do tych zaprzysiężonych zeznań dołączyli swoje członkowie komisji, którzy także kilkakrotnie mieli do czynienia ze sprawami niewytłumaczalnymi. Fenomen ten trwał trzysta lat. Ostatnie zeznanie świadka pochodzi z poprzedniego stulecia, a złożył je wielebny John Dering. Jesienią 1987 r. James Pease, kierownik Bauer Contemporary Ballet Company z Milwaukee, opowiedział angielskiemu pisarzowi Colinowi Wilsonowi zdarzenie z roku 1972. W roku tym Susi Bauer, późniejsza żona Jamesa Pease, wyjechała do Nowego Jorku kontynuować studia tańca. Oto relacja Jamesa Pease, o której zgodności z prawdą może zaświadczyć jego brat Mitchell: Tydzień po wyjeździe z Milwaukee [Susi] poszła w nocy z butelką wina do swojej sypialni; nastawiła płytę i usiadła obok łóżka na podłodze. Czuła się nieszczęśliwa. W tym czasie mój brat i ja skończyliśmy skromną kolację przed telewizorem. Mitch siedział na tapczanie, a ja rozpierałem się wygodnie na krześle, siedząc plecami do jadalni. Nagle kątem oka zobaczyłem coś dziwnego: w drzwiach jadalni stała Susi, jak gdyby chciała przyjść do nas. Trwało to ułamek sekundy, dopóki sobie nie uprzytomniłem, że przecież Susi jest w Nowym Jorku, nie mogła więc być w naszym pokoju. Moje zmieszanie było tak widoczne, że Mitch odwrócił wzrok od telewizora i spytał, co się ze mną dzieje. Odpowiedziałem coś w rodzaju: „Mógłbym przysiąc, że Susi właśnie chciała do nas wejść". Przestaliśmy o tym myśleć i wróciliśmy do oglądania telewizji. Wtedy zadzwonił telefon, to była Susi z Nowego Jorku. Zupełnie wytrącona z równowagi powiedziała dosłownie: „Byłam u was", na co ja odpowiedziałem: „Wiem". Potem zaczęła po kolei opowiadać, jak mieliśmy ustawione meble, gdzie siedzieliśmy, jakich sztućców i naczyń używaliśmy i gdzie je - nie zmyte - zostawiliśmy, gdzie były puszki z piwem i że Mitch postawił telewizor na stole, przy którym jedliśmy. Opisała, w jakiej pozycji siedział Mitch przed telewizorem, trzymając nogi na stole. Powiedziała też, że kiedy „była u nas", brałem właśnie do ręki puszkę piwa. Po zastanowieniu stwierdziłem, że wszystko się zgadzało. Susi opowiadała, że siedząc obok łóżka, wpadła w rodzaj transu, a jej duch opuścił ciało i szybował w pokoju. Kiedy spojrzała z góry na samą siebie, uświadomiła sobie, że wyjazd do Nowego Jorku był jej własną decyzją. Nie było zatem powodu do depresji, wręcz przeciwnie, to śmieszne, że czuła się tak podle. Poza tym, jeśli już zupełnie nie mogła tu wytrzymać, to był już czas po temu, aby coś na to poradzić. W tym momencie zdała sobie sprawę, że właśnie wchodzi do naszego pokoju w Milwaukee; chwilę później przyszło jej jednak do głowy, że to niemożliwe - i znowu znalazła się w Nowym Jorku. Takich zdarzeń jest bez liku, zbadano tysiące przypadków. Badacz tych zjawisk, Robert Crookall, wypełnił opisami dziewięć grubych tomów. J.C. Poynton wyselekcjonował 122 poważne przypadki z opisów nadesłanych na ogłoszenie w pewnej gazecie południowoafrykańskiej. Angielka Celia Green w ten sam sposób zgromadziła 326 wiarygodnych przykładów. Przeprowadzono nawet badania statystyczne, dochodząc do wniosku, że co dziesiąty człowiek przynajmniej jeden raz przeżył podobne doświadczenie. W latach sześćdziesiątych psycholog Charles Tart badał młodą dziewczynę wykazującą objawy niezwykłej postaci schizofrenii (rozdwojenia jaźni). Pacjentka, którą nazywał Miss Z., podawała, że od dzieciństwa regularnie opuszcza własne ciało. Charles Tart przyjął klasyczną drogę terapii, polegającą na zaparciu się siebie i analizował twierdzenia dziewczyny. Prosty eksperyment miał uprzytomnić Miss Z., że nie może naprawdę czytać w ciemności; według jej własnych słów miała taką zdolność w chwilach, kiedy opuszczała ciało. Dziwnym sposobem jednak mogła z powodzeniem to robić. Psycholog nie dawał za wygraną. W jego laboratorium pacjentkę podłączono do przyrządów pomiarowych, podczas gdy Charles Tart w innych pokojach poukrywał kartki, na których były wypisane długie numery. Wszystko na nic się nie zdało: Miss Z. zdołała dokładnie podać te liczby. Gdyby ktoś chciał wyrazić statystycznie prawdopodobieństwo przypadkowego uzyskania takiego wyniku, to musiałoby się ono wyrażać współczynnikiem 1 do liczby z tyloma zerami, że nie zmieściłyby się na wszystkich stronach tej publikacji. Lepiej pogódźmy się z wnioskiem, że teraźniejszość i przyszłość, tu i teraz, są ograniczeniami, które nałożyliśmy sobie sami. Podobnie jak wiele innych.