Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 | 04 |
05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 |
12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 |
19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 |
26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 |
Tonglen działa wbrew logice, zgodnie z którą unikamy cierpienia i poszukujemy przyjemności. W miarę postępu w praktyce ten samolubny wzorzec zachowania przestaje nas obowiązywać. Doświadczamy miłości wobec samych siebie i wobec innych, zaczynamy troszczyć się zarówno o siebie, jak i o innych. Tonglen pobudza nasze współczucie i poszerza widzenie rzeczywistości. By współczuć innym, musimy być w stanie współczuć samym sobie. Jest to ważne, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z ludźmi pełnymi złości, strachu, zawiści, dumy, arogancji, ze skąpcami i egoistami. By móc szczerze im współczuć, musimy być gotowi odkryć te uczucia w nas samych i znieść związane z tym cierpienie. Zmieni się wtedy nasza postawa wobec bólu. Zamiast go unikać i chronić się przed nim, otworzymy swoje serce i odczujemy go w pełni: pozwolimy, by nas oczyścił, uwrażliwił, uczynił lepszymi i bardziej kochającymi. Dzięki praktyce tonglen nawiązujemy głęboki kontakt z cierpieniem w nas samych i we wszystkim, co nas otacza. Pokonujemy strach przed bólem i roztapiamy lód w swoim sercu. Przede wszystkim zaś jesteśmy w stanie obudzić współczucie, które drzemie w każdym z nas, niezależnie od tego, jak zimni czy okrutni możemy się wydawać na zewnątrz. Rozpoczynamy praktykę, przyjmując na siebie ból osoby cierpiącej, której chcemy pomóc. Gdy dowiemy się, na przykład, że skrzywdzono jakieś dziecko, robiąc wdech wyrażamy życzenie, by cały jego ból i strach przeszedł na nas. Wraz z wydechem wysyłamy mu szczęście, radość i ukojenie. To właśnie stanowi istotę tonglen: przyjmowanie z wdechem cudzego bólu, aby nie przytłaczał dłużej cierpiącego, pozwolił mu się odprężyć i otworzyć - oraz wysyłanie z wydechem wszystkiego, co niesie ulgę i radość. Zdarza się często, że nie możemy wykonywać tej praktyki, bo stawia nas ona twarzą w twarz z własnym lękiem, oporami, gniewem czy jakąkolwiek formą naszego cierpienia. Możemy wtedy zmienić punkt widzenia i zacząć praktykować jednocześnie dla siebie i dla wszystkich innych, którzy tak jak my pogrążeni są w nieszczęściu. Być może jesteśmy w stanie nazwać swój ból, rozpoznać go jako przerażenie, wstręt, złość czy chęć zemsty. Wtedy robimy wdech w imieniu wszystkich ogarniętych tymi emocjami i wydychamy z powrotem ukojenie, dzięki któremu otwiera się przestrzeń spokoju, zarówno w nas, jak i w niezliczonych istotach. Nawet jeśli nie potrafimy nazwać tego, co przeżywamy, wciąż możemy to odczuć: ucisk w żołądku, poczucie przytłoczenia. Wystarczy wtedy wejść w kontakt z tym uczuciem, z wdechem przyjmować je w siebie dla dobra nas wszystkich - i z taką samą intencją wysyłać z powrotem ukojenie. Często twierdzi się, że ta praktyka działa na przekór naszym starym nawykom, wypróbowanym metodom, dzięki którym do tej pory potrafiliśmy brać się w garść. Tak też w istocie jest. Tonglen nie sprzyja postawie roszczeniowej, nie pozwala naginać rzeczywistości do naszych wyobrażeń, ponieważ kieruje naszą uwagę na los innych. Kawałek po kawałku burzy mury, które tak pieczołowicie wznosiliśmy, chcąc chronić swój spokój. W buddyzmie mówimy, że ta praktyka rozpuszcza niewzruszoność i lgnięcie do ego. Tonglen działa wbrew logice, zgodnie z którą unikamy cierpienia i poszukujemy przyjemności. W miarę postępu w praktyce ten samolubny wzorzec zachowania przestaje nas obowiązywać. Doświadczamy miłości wobec samych siebie i wobec innych, zaczynamy troszczyć się zarówno o siebie, jak i o innych. Tonglen pobudza nasze współczucie i poszerza widzenie rzeczywistości. Otwiera przed nami nieograniczoną przestrzeń śunjaty. Praktykując, zaczynamy odkrywać tę przestrzeń w nas samych i dostrzegać, że nic nie jest ani tak ważne, ani tak trwałe, jak sądziliśmy. Tonglen można praktykować, by pomóc chorym, umierającym lub zmarłym - wszystkim dotkniętym cierpieniem. Możemy traktować tę praktykę jako formalną medytację albo stosować ją jako pierwszą pomoc w nagłych wypadkach. Gdy zatem wyjdziemy na spacer i zobaczymy kogoś cierpiącego, możemy od razu wraz z wdechem przejąć jego ból i z wydechem przekazać mu ukojenie. Jest jednak równie prawdopodobne, że wzdrygniemy się na ten widok i odwrócimy. Czyjeś cierpienie może wyzwolić w nas lęk, złość lub opór, możemy czuć się zmieszani i zakłopotani. Wtedy właśnie mamy okazję, by praktykować dla ludzi takich jak my - i dla samego siebie. Dla wszystkich tych, którzy choć bardzo chcą współczuć - boją się. Zamiast zadręczać się tym, użyjmy raczej naszej słabości jako klucza do zrozumienia innych, którzy w podobnej sytuacji mają równie wielki problem. Zróbmy wdech i wydech za nas wszystkich. Przemieńmy truciznę w lekarstwo. Wykorzystajmy własne cierpienie jako ścieżkę prowadzącą do pogłębiania współczucia dla wszystkich istot. Praktykujmy tonglen spontanicznie, po prostu wdychajmy i wydychajmy powietrze, przyjmując w siebie ból i rozprzestrzeniając ukojenie. Jeśli jest to nasza formalna praktyka, podzielmy ją na cztery etapy: 1. Najpierw uspokajamy swój umysł i pozostajemy w tym stanie przez chwilę. Etap ten tradycyjnie nazywany jest wglądem w ostateczną bodhiczittę lub otwarciem się ku pierwotnej przestrzeni. 2. Następnie zaczyna się praca na poziomie fizycznym. Wdychamy uczucie gorąca, ciemności, odczucie ciężaru i klaustrofobii, a wydychamy ożywczy chłód, jasność, lekkość i poczucie świeżości. Wdychajmy w pełni, wszystkimi porami ciała i w ten sam sposób również wydychajmy. Róbmy to tak długo, aż zsynchronizujemy praktykę z oddechem. 3. Trzeci etap praktyki polega na pracy z własnymi doświadczeniami. Tradycyjnie zaczyna się on od praktykowania tonglen dla bliskiej nam osoby, której chcielibyśmy pomóc. Jednak gdy czujemy, że sami ugrzęźliśmy, możemy praktykować jednocześnie dla siebie i dla innych będących w tej samej sytuacji. Jeżeli na przykład w jakiejś sytuacji czujemy się beznadziejnie niekompetentni, przyjmijmy to uczucie wraz z wdechem dla dobra swojego i wszystkich innych nieudaczników. Razem z wydechem wysyłajmy pewność siebie, wiarę we własne możliwości, każdy rodzaj otuchy, jaki wyda się nam stosowny. 4. Wreszcie rozszerzmy krąg osób, którym dedykujemy praktykę. Jeśli praktykujemy tonglen dla ukochanej osoby, zróbmy to samo również dla kogoś innego znajdującego się w podobnej sytuacji. Jeżeli medytujemy w intencji kogoś widzianego w telewizji czy napotkanego na ulicy, pomyślmy też o innych tak samo cierpiących. Nie ograniczajmy się do jednej osoby. Gdy medytujemy dla wszystkich, którzy tak jak my znaleźli się w pułapce strachu lub gniewu, być może to wystarczy. Możemy jednak zrobić więcej. Swą praktyką możemy objąć również tych, którzy nas skrzywdzili, wszystkich, których uważamy za wrogów. Pomyślmy, że i oni ugrzęźli w pomieszaniu, że cierpią tak jak my i nasi bliscy. Przyjmijmy także od nich ból, wysyłając w zamian ukojenie. Zasięg tonglen można poszerzać w nieskończoność. Stopniowo, w sposób naturalny wzrośnie w nas współczucie i świadomość, że rzeczy nie są tak trwałe, jak się wydawało. Z czasem, w miarę praktyki z zaskoczeniem odkryjemy, że coraz łatwiej pracować dla innych, i to nawet w okolicznościach, które wcześniej wydawały się nie do zniesienia.
W trudnych chwilach jedynie bodhiczitta ma moc uzdrawiania. Gdy zaczynamy tracić ducha, gdy gotowi jesteśmy się poddać, właśnie wrażliwość wywołana przez ból może nas uratować. W naszych sercach rodzi się prawdziwa bodhiczitta. Pewien ojciec dwuletniego dziecka opowiadał, że niespodziewanie zobaczył kiedyś w telewizji skutki wybuchu bomby w Oklahomie. Widział okaleczone i zakrwawione ciała dzieci wynoszone przez strażaków z ruin przedszkola, które znajdowało się na pierwszym piętrze. Do tamtej chwili, jak mówił, był w stanie zachowywać dystans wobec cierpienia innych. Wtedy jednak, ponieważ sam był ojcem, coś w nim pękło. Poczuł, jakby każde z tych dzieci było jego dzieckiem. Poczuł rozpacz ich rodziców. Takie współodczuwanie cierpienia, niemożność traktowania go z dystansem, świadczy o tym, że nasze czułe miejsca zostały odsłonięte. Świadczy o tym, że obudziła się w nas bodhiczitta. W sanskrycie słowo bodhiczitta oznacza "szlachetne, przebudzone serce". Mówi się, że ma je każda istota, tak jak mleko zawiera masło, a ziarno sezamu - olej, że owa przestrzeń wrażliwości jest nam wrodzona. Stephen Levine pisał o przepełnionej goryczą kobiecie umierającej w straszliwych męczarniach. Niespodziewanie, gdy zdawało się jej, że nie zniesie już dłużej cierpienia, zaczęła doświadczać bólu innych umierających osób: wycieńczonej głodem etiopskiej matki, nastolatka umierającego z przedawkowania narkotyków w jakimś obskurnym mieszkaniu, przygniecionego przez osuwającą się ziemię mężczyzny, konającego samotnie na brzegu rzeki. Kobieta ta nagle odczuła nie tyle swój ból, co ból wszystkich istot. Nie chodziło już tylko o jej życie, lecz o życie w ogóle. Możemy więc wzbudzić w sobie bodhiczittę uwrażliwienie wobec życia - wówczas, gdy stajemy się bezbronni, podatni na zranienie, świadomi kruchości ludzkiej egzystencji. XVI Gialła Karmapa wyraził to tak: "Przyjmujesz na siebie wszystko. Pozwalasz cierpieniu całego świata wniknąć w twe serce i przemieniasz je we współczucie". W trudnych chwilach jedynie bodhiczitta ma moc uzdrawiania. Gdy zaczynamy tracić ducha, gdy gotowi jesteśmy się poddać, właśnie wrażliwość wywołana przez ból może nas uratować. W naszych sercach rodzi się prawdziwa bodhiczitta. W samotności, lęku, niezrozumieniu czy odrzuceniu bije prawdziwe serce smutku. Podobnie jak klejnot spoczywający w ziemi od milionów lat pozostaje nietknięty i nie traci blasku, tak i szlachetne serce nie zmienia się pod wpływem neurotycznych zachowań. Klejnot wyniesiony na światło dzienne lśni wciąż tym samym blaskiem. Niezależnie od tego, jak wiele ujawnia się w nas nieżyczliwości, egoizmu czy chciwości, nigdy nie tracimy prawdziwego serca bodhiczitty. Jest ona we wszystkim, co żyje, nieskalana i w pełni doskonała. Żywimy wprawdzie przekonanie, że broniąc się przed cierpieniem, robimy dla siebie coś dobrego, ale tak naprawdę w ten sposób stajemy się tylko bardziej wystraszeni, nieczuli i wyobcowani. Doświadczając siebie jako oddzielonych od całości, budujemy sami dla siebie więzienie. Zamykamy się w kręgu własnych nadziei, lęków i troski tylko o najbliższych. Co ciekawe, jeśli nade wszystko staramy się uniknąć dyskomfortu - cierpimy. Gdy jednak nie odcinamy się od cierpienia i pozwalamy go sercu doświadczać, odkrywamy nagle, że tworzymy wspólnotę ze wszystkimi istotami. Jego Świątobliwość Dalaj Lama dzieli egoistów na mądrych i niemądrych. Niemądrzy myślą tylko o sobie, co rodzi ból i pomieszanie. Mądrzy egoiści natomiast wiedzą, że najlepszą rzeczą, jaką mogą zrobić dla siebie, jest bycie dla innych, w wyniku czego doznają radości. Gdy zobaczymy mężczyznę znęcającego się nad przerażonym psem, gdy ujrzymy okrutnie pobitego nastolatka lub strach w oczach dziecka, czy odwrócimy się wówczas plecami, bo nie będziemy mogli znieść tego widoku? Większość z nas prawdopodobnie tak zrobi. Ktoś więc musi nas ośmielić, byśmy nie odsuwali od siebie tego, co czujemy, nie wstydzili się miłości i żalu, nie bali się bólu. Ktoś musi dodać nam odwagi, byśmy mogli obudzić w sobie przestrzeń wrażliwości, która odmieni nasze życie. Praktyka tonglen - przyjmowanie i wysyłanie służy wzbudzeniu bodhiczitty , wejściu w autentyczny kontakt z pierwotną szlachetnością serca. Polega na wizualizacji przyjmowania do siebie bólu i wysyłania w zamian radości i szczęścia. Ponieważ zazwyczaj postępujemy wręcz odwrotnie - szukając przyjemności, a unikając bólu - tonglen pomaga nam wykorzenić ten nawyk. Jest to praktyka stwarzania przestrzeni w swoim życiu, pozwalająca swobodnie oddychać i odprężyć się. Gdziekolwiek zetkniemy się z cierpieniem, wraz z wdechem przyjmujemy je do siebie, wyrażając jednocześnie życzenie, by każda czująca istota została uwolniona od bólu. Gdy w jakiejkolwiek fonnie doświadczamy szczęścia, wraz z wydechem wysyłamy je innym istotom, życząc im, by także one doznały naszej radości. Praktyka tonglen zmniejsza brzemię, które nam ciąży, zwiększa w nas przestrzeń i uczy bezwarunkowej miłości. Bo oraz Sita Lozoffowie od ponad dwudziestu lat pracują z więźniami. Uczą ich medytacji, prowadzą wykłady, w książkach i broszurach udzielają praktycznych wskazówek dotyczących życia duchowego. Każdego dnia w swojej skrzynce znajdują setki listów od ludzi odsiadujących wyroki i codziennie odpowiadają na tyle z nich, na ile są w stanie. Sita opowiadała mi, że nieszczęście, którym przepełnione są te listy często ją przytłaczało. Kiedyś, nawet nie wiedząc, że taka praktyka jak tonglen istnieje, sama z siebie zaczęła wdychać ból płynący z tych listów i wydychać ukojenie. Wiele osób umierających na AIDS praktykuje tonglen. Wdychają cierpienie wszystkich dotkniętych tą chorobą - milionów mężeczyzn, kobiet i dzieci przeżywających ten sam dramat. Wraz z wydechem dzielą się życzliwością i zdrowiem. Jeden z chorych opisał to doświadczenie, mówiąc: "Nie tylko nie zwiększa to mojego bólu, lecz nadaje mu sens. Pozwala mi czuć, że nie cierpię na próżno, że nie jestem tak zupełnie niepotrzebny". Chroniąc się przed bólem, budujemy pancerz wokół swego serca. Robimy wszystko, by uniknąć zagrożenia, staramy się przedłużyć swoje dobre samopoczucie. Wielu z nas, przeglądając kolorowe czasopisma pokazujące rozbawionych ludzi na plaży, szczerze sobie życzy, by tak właśnie wyglądało życie. Gdy wdychamy cierpienie, kruszeje ów mentalny pancerz, a mechanizm obronny słabnie. Na monolitycznej powierzchni naszej skorupy ochronnej pojawiają się pęknięcia. Wraz z wdechem zaczyna się rozpadać, możemy oddychać głęboko i spokojnie. Bez trudu odnajdujemy w sobie dobroć i łagodność. Znika napięcie, które sprawiało, że stale czuliśmy się jak na fotelu dentystycznym. Kiedy z wydechem wysyłamy ukojenie i poczucie wewnętrznej przestrzeni, także rozpuszczamy swój pancerz. Wydech symbolizuje całkowite otwarcie się. Jeśli mamy coś cennego, zamiast zatrzymać to tylko dla siebie, otwieramy zaciśnięte dłonie i dzielimy się. Możemy podzielić się całym nieprzebranym bogactwem ludzkiego doświadczenia. Człowiek wykorzystywany seksualnie w dzieciństwie odzyskuje dokładną pamięć tych zdarzeń. Nie wiedząc, skąd pojawił się ten pomysł, wdycha cały ból przerażonego i bezbronnego dziecka, jakim był niegdyś. Następnie wdycha ból wszystkich innych dzieci, zaniedbywanych, wykorzystywanych, żyjących w krajach ogarniętych wojną. Sam odkrywa bodhiczittę. Przebudzenie serca następuje właśnie tak. Nie poprzez świadome działanie, nie w walce o sukces. Gdy nie nakreśliliśmy jeszcze żadnego planu, gdy zastygamy w trwodze i niepewności, nie wiedząc, jak mamy postąpić, ujawnia się bodhiczitta. Przejawia się jako pierwotna otwartość, w buddyzmie zwana śunjatą. Jest wyrazem pierwotnej wrażliwości, współczucia i ciepła. Jeśli bezustannie spodziewamy się ataku, blokujemy bodhiczittę. Jeśli natomiast rozluźniamy napięcie pomiędzy "tym" i "innym", zaprzestajemy walki z innymi, pojawia się bodhiczitta. Na poziomie względnym szlachetne serce odczuwane jest jako poczucie wspólnoty ze wszystkimi istotami. Na poziomie ostatecznym - jako nieograniczona przestrzeń bez żadnego punktu odniesienia. Ponieważ bodhiczitta nie zapewnia oparcia, burzy nasze koncepcje i wyobrażenia. Nie możemy tak po prostu sobie postanowić, że będziemy dobrymi ludźmi lub kimś, na kim zawsze można polegać. Jesteśmy skazani na ciągłą niepewność. Jako że bodhiczitta pobudza wrażliwość, nie pomaga nam zdystansować się do tego, co się wydarza. Nie możemy też ograniczyć bodhiczitty do abstrakcyjnych rozważań na temat pustej natury bólu. Nie pozwala nam ona stosować uników i twierdzić, że i tak nic nie da się zrobić. To, co względne, i to, co absolutne, przenika się, by umożliwić nam kontakt z bezgraniczną miłością. Współczucie i pustka są cechami miłości, która nie umiera. Doświadczanie wrażliwej przestrzeni bodhiczitty jest jak powrót do domu. To tak, jakbyśmy przez długi czas cierpieli na amnezję i nagle przypomnieli sobie, kim tak naprawdę jesteśmy. Poeta Dżalaluddin Rumi pisze o nocnych wędrowcach zgłębiających ciemności, zamiast od nich uciekać, o wspólnocie ludzi pragnących poznać swój lęk. Czy jest to ten lekki niepokój przed rozmową kwalifikacyjną czy niewyobrażalny strach w obliczu wojny, prześladowań i nienawiści, samotność wdowy czy przerażenie dzieci krzywdzonych przez rodziców - to właśnie w jądrze ciemności nocni wędrowcy odkrywają światło bodhiczitty. Bodhiczitta towarzyszy nam podczas codziennych zajęć, gdy myjemy szklanki albo szczotkujemy włosy. Przejawia się w chwilach zachwytu, gdy zatrzymamy się, by podziwiać błękit nieba lub posłuchać odgłosów deszczu. Gdy odczuwamy wdzięczność, przypominając sobie czyjąś dobroć lub podziwiając czyjąś odwagę. Bodhiczitta przemawia do nas poprzez muzykę i taniec, sztukę i poezję. Gdy tylko zaniechamy nawykowego skupiania się na sobie i rozejrzymy się wokół, gdy doświadczymy w pełni zarówno smutku, jak i radości, gdy porzucimy swoje niezadowolenie i pretensje - pojawia się bodhiczitta. Duchowe przebudzenie opisuje się często jako wspinaczkę na górski szczyt. Powoli pnąc się ku górze, zostawiamy za sobą całe przywiązanie i światowe życie. Gdy dotrzemy na szczyt, uwolnimy się od całego bólu i cierpienia. Jedyny problem, bardzo czytelny w tej metaforze, polega na tym, że innych pozostawiamy wówczas w tyle - naszego brata alkoholika, siostrę schizofreniczkę, udręczonych przyjaciół i skrzywdzone zwierzęta. Oni cierpią nadal, gdyż nasze wyzwolenie nie przyniosło im wybawienia. W procesie odkrywania bodhiczitty, przeciwnie, kierujemy się nie w górę, lecz w dół. To tak, jakby góra wznosiła się nie w stronę nieba, lecz ku środkowi ziemi. Zamiast wykraczać poza cierpienie wszystkich istot, zmierzamy prosto w stronę pomieszania i wątpliwości. Używamy wszelkich znanych nam sposobów, by zamiast odpychać ból i brak poczucia bezpieczeństwa, przeniknąć je dogłębnie, zbadać ich realność i nieprzewidywalność. Nie przejmujemy się, że zajmie nam to lata lub nawet całe życie, akceptujemy to. W swoim własnym tempie, bez pośpiechu i agresji, posuwamy się coraz dalej w głąb, a razem z nami miliony istot pragnących uwolnić się od lęku. Na dnie odkrywamy uzdrawiające źródło bodhiczitty. Właśnie tam znajduje się istota wszystkich rzeczy - miłość, która nie umrze.