Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 | 04 |
05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 |
12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 |
19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 |
26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 |
Kiedy dogłębnie poznamy te nauki, możemy wprowadzić je w życie. Wtedy to od nas będzie zależał bieg wydarzeń. Ostatecznie wszystko sprowadza się do pytania, jak bardzo pragniemy się rozchmurzyć i rozluźnić. Na ile chcemy być wobec siebie uczciwi. Nauki o medytacji, które przekazał Trungpa Rinpocze, noszą nazwę śamatha-wipaśjana. Nauczając ich na Zachodzie po raz pierwszy, Rinpocze radził uczniom, by otworzyli umysły i odprężyli się. Gdy rozpraszały ich myśli, mieli pozwalać im po prostu przemijać. Wciąż i wciąż mieli powracać do otwartego, zrelaksowanego stanu umysłu. Po kilku latach Rinpocze zauważył, że wielu uczniów ma trudności z zastosowaniem tych prostych nauk w praktyce. Potrzebowali więcej wyjaśnień dotyczących techniki. Wówczas, co jednak nie zmieniało zasadniczo podstawowego celu medytacji, Rinpocze zaczął udzielać instrukcji w nieco odmienny sposób. Więcej uwagi poświęcał właściwej pozycji ciała przyjmowanej przez praktykujących i koncentrowaniu się na wydechu. Uczył, że moment wydechu jest najbliższy naturalnemu, otwartemu stanowi umysłu i że umysł ma wówczas obiekt, do którego może powracać. Rinpocze podkreślał, że wydech powinien być naturalny, w żaden sposób nie powinno się go ograniczać, a skierowana nań uwaga nie może oznaczać pełnego determinacji wysiłku, by utrzymać stan koncentracji. Co więcej, twierdził, że jedynie dwadzieścia pięć procent uwagi powinniśmy poświęcać oddechowi, tak by zachować świadomość otoczenia i nie postrzegać go jako przeszkody w praktyce. W późniejszych latach Rinpocze zabawnie to obrazował, przedstawiając medytującego jako dostojną, elegancko ubraną osobę - z łyżeczką wody w ręce. Osoba taka, w nienagannym garniturze, siedzi zadowolona, a trzymana w ręku łyżeczka zupełnie jej nie rozprasza. Rinpocze nauczał, by nie starać się osiągnąć jakiegoś wyjątkowego stanu świadomości, nie sięgać poza doświadczenia normalnego życia. Przeciwnie, zachęcał, by się relaksować, żyć w harmonii z otoczeniem i nie ustawać w zachwycie nad światem i jego prawdą obecną w każdej chwili. Większość technik posługuje się obiektem medytacji - czymś, do czego można nieustannie powracać bez względu na to, co dzieje się w umyśle. Deszcz, słota, grad czy śnieg, dobra czy zła pogoda - wciąż powracamy do obiektu medytacji. W tym wypadku jest nim wydech - wiecznie zmienny i nieuchwytny, a jednak nieustannie się odnawiający. Wdech jest jak chwilowa przerwa, podczas której nie dzieje się nic szczególnego - oprócz oczekiwania na kolejny wydech. Kiedyś objaśniłem tę technikę przyjaciółce, która wiele lat spędziła na medytacji, usilnie koncentrując się zarówno na wdechu i wydechu, jak i na innych obiektach. Stwierdziła: "Ależ to niemożliwe! Nikt tego nie potrafi! Jest tam długa chwila, kiedy nie istnieje nic, czego moglibyśmy być świadomi!". Wtedy zrozumiałem, że praktyka ta umożliwia prawdziwe odprężenie. Słuchałem kiedyś mistrzów zen, którzy mówili o medytacji jako o gotowości do nieustannego umierania. Odnalazłem to tutaj: z każdym uchodzącym z nas i rozpływającym się wydechem pojawia się szansa, aby umarło to, co właśnie przeminęło. Odprężenie zamiast paniki. Rinpocze prosił, by przekazując innym instrukcje do tej medytacji, nie używać terminu "koncentracja" na wydechu, lecz stosować lżejsze określenia. Mówiliśmy więc uczniom: "Dotykajcie wydechu i pozwólcie mu odejść" lub: "Utrzymujcie lekką i delikatną uwagę na wydechu", albo: "Bądźcie jednością z wydechem, kiedy ten uchodzi na zewnątrz". Nadal jednak podstawowym zaleceniem było otwarcie się i rozluźnienie - bez dodawania czegokolwiek, bez konceptualizacji - oraz powracanie do umysłu takiego, jaki jest: jasnego, przejrzystego, świeżego. Po pewnym czasie Rinpocze ponownie udoskonalił swoje instrukcje. Zaproponował, abyśmy oznaczali swoje myśli etykietką "myślenie". Medytowaliśmy zatem z uwagą skoncentrowaną na wydechu i nim się orientowaliśmy, już porywał nas świat naszych planów, zmartwień i fantazji. Świat złożony z myśli. W momencie, gdy uświadamialiśmy sobie swoje rozproszenie, naszym zadaniem było powiedzieć sobie: "myślę!" i spokojnie powrócić do wydechu. Oglądałem kiedyś pokaz tańca, który przedstawiał opisany powyżej proces. Tancerz wszedł na scenę i usiadł w pozycji medytacyjnej. W ciągu kilku sekund ogarnęły go myśli pełne namiętności. Przechodził przez kolejne etapy, coraz bardziej poddając się emocjom, aż nieznaczne z początku przebłyski namiętności przybrały formę rozbuchanej erotycznej fantazji. Nagle rozległ się głos dzwoneczka i spokojny głos powiedział: "myślę!" Tancerz usiadł zrelaksowany na powrót w pozycji medytacyjnej. Po chwili przedstawił taniec furii, którego początek wyrażał nieznaczne rozdrażnienie, koniec zaś był prawdziwą eksplozją. Potem był jeszcze taniec samotności, a po nim taniec ospałości. Za każdym razem w apogeum dzwonił dzwoneczek, a głos mówił: "myślę!" Chwile relaksacji stopniowo przedłużały się i miało się wrażenie, że siedzący tancerz trwa w stanie głębokiego, bezgranicznego spokoju. Chwila, gdy słyszy się: "myślę!" jest bardzo szczególnym momentem medytacji. Możemy wówczas świadomie rozwijać łagodność i postawę wolną od osądów. W sanskrycie słowem, które oznacza miłujące współczucie, jest maitri. Tłumaczy się je również jako "bezwarunkową życzliwość". Za każdym razem, kiedy mówimy sobie: "myślę!", pielęgnujemy tę bezwarunkową życzliwość wobec wszystkiego, co pojawia się w naszym umyśle. A że nie jest to łatwe, owa prosta, bezpośrednia metoda pozwalająca obudzić w sobie bezwarunkowe współczucie jest nad wyraz cenna. Czasami czujemy się winni. Kiedy indziej zachowujemy się arogancko. Zdarza się też, że nasze własne myśli lub wspomnienia przerażają nas i sprawiają, iż czujemy się nieszczęśliwi. Myśli pojawiająsię w umyśle bez przerwy i dlatego, kiedy medytujemy, stwarzamy ogromną przestrzeń, aby wszystkie one mogły się w niej przejawiać. Jak chmury w bezkresie nieba, jak fale w ogromie oceanu, tak nasze myśli muszą znaleźć przestrzeń, w której będą się przejawiać. Jeśli jakaś myśl zatrzymuje się na dłużej lub bierze nas we władanie, to niezależnie od tego, czy jest to myśl przyjemna czy nie, musimy odwołać się do tej samej konstatacji: "myślę". Powinniśmy czynić to z otwartością i łagodnością, pozwalając myślom rozpuścić się ponownie w wielkiej przestrzeni naszego umysłu. Nic nie szkodzi, jeśli obłoki i fale znów do nas powracają. Rozpoznajemy je, przyjmujemy z bezwarunkową życzliwością, znów nazywamy "myśleniem" i pozwalamy po raz kolejny odejść. Czasami ludzie posługują się medytacją by uniknąć niepokojących myśli lub emocji. W zasadzie możemy stosować wspomnianą metodę rozpoznawania myśli do pozbycia się tego, co uciążliwe. A kiedy w końcu natrafimy na coś przyjemnego lub inspirującego, możemy uznać, że wreszcie to mamy - i próbujemy wówczas utrzymać ten wolny od lęku stan spokoju i harmonii. Od początku nie wolno jednak zapominać, że w medytacji chodzi o otwieranie się wobec wszystkiego, co się pojawia, i relaksowanie się w tym doświadczeniu, bez rozróżniania na to, co lubimy, i to, czego nie lubimy. Medytacja w żadnym wypadku nie ma służyć tłumieniu czegokolwiek ani też zachęcaniu do lgnięcia do czegokolwiek. Allen Ginsberg używał określenia "zaskoczyć umysł". Oto siadamy na poduszce i nagle pojawia się jakaś nieprzyjemna niespodzianka. W porządku, akceptujemy ją. Tego momentu nie wolno odrzucić! Należy z życzliwą uważnością rozpoznać go jako "myślenie" i pozwolić mu odejść. Po chwili pojawia się, dla odmiany, bardzo przyjemna myśl. W porządku, ją też akceptujemy. Także do takich chwil nie należy lgnąć, lecz ze współczuciem rozpoznać je jako "myślenie" i pozwolić im przeminąć. Podczas tego typu praktyki, odkrywa się, że liczba niespodzianek może być nieskończona. Milarepa, najsłynniejszy tybetański jogin, stworzył przepiękne pieśni o tym, jak medytować. W jednej z nich mówi, że umysł tworzy więcej projekcji, niż jest drobinek kurzu w promieniu słońca. Medytując, możemy przestać walczyć z naszymi myślami i uświadomić sobie fakt, że uczciwość i humor są o wiele bardziej inspirujące i pomocne niż jakaś totalna duchowa wojna o coś lub przeciw czemuś. Tak czy inaczej, ważne jest, by zamiast usiłować pozbyć się myśli, ujrzeć ich prawdziwą naturę. Myśli wodzą nas za nos, kiedy im ulegamy, ale ich istota jest niezmiennie podobna do snu. Są jak iluzja, nie ma w nich nic trwałego. Myśli są po prostu nietrwałym, przemijającym zjawiskiem. Na przestrzeni lat Trungpa Rinpocze wciąż uzupełniał instrukcje dotyczące pozycji ciała utrzymywanej w medytacji. Uczył, że nie należy zmagać się z samym sobą podczas praktyki. Jeśli bolały nas nogi lub plecy, zalecał zmianę pozycji. Z czasem stało się dla nas jasne, że aby siedzieć wygodnie i stabilnie, wystarczą tylko nieznaczne zmiany pozycji. Wszelkie większe zmiany przynosiły ulgę jedynie na jakieś pięć, dziesięć minut, po czym znów mieliśmy ochotę się poruszyć. W końcu zaczęliśmy przestrzegać sześciu punktów właściwej postawy jako sposobu na jej ugruntowanie: 1 ) biodra, 2) nogi, 3) tułów, 4) ręce, 5) oczy, 6) usta. Oto instrukcje do powyższych punktów: 1. Siedząc na poduszce lub na krześle, nie należy przechylać się na boki, w przód ani w tył. 2. Nogi wygodnie skrzyżowane lub - jeśli siedzi się na krześle - stopy płasko oparte o podłoże, kolana nieco rozchylone. 3. Plecy proste, łopatki ściągnięte, klatka piersiowa wyprężona. Jeśli siedzi się na krześle, nie należy odchylać się do tyłu ani też garbić się. 4. Dłonie rozwarte, wnętrzem do dołu, swobodnie spoczywające na udach. 5. Oczy otwarte, pozostajemy przytomni i zrelaksowani bez względu na to, co się pojawia. Wzrok skierowany lekko w dół, skoncentrowany na wybranym punkcie w odległości około półtora metra przed nami. 6. Usta lekko rozwarte, nie należy zaciskać szczęk. Powietrze powinno swobodnie przepływać zarówno przez usta, jak i przez nos. Koniuszek języka może lekko dotykać podniebienia. Za każdym razem, kiedy siadamy do medytacji, przypomnijmy sobie tych sześć punktów określających właściwą postawę. Jeśli się rozproszymy, ponownie zwróćmy uwagę na pozycję ciała. Wtedy, z uczuciem świeżości, powróćmy do koncentracji na wydechu. Jeśli jednak okaże się, że myślom udało się odwieść nas od medytacji, nie przejmujmy się. Powiedzmy sobie po prostu: "myślę" i powróćmy do stanu otwartości i odprężenia, jaki niesie wydech. Stale powracajmy świadomością do miejsca, w którym się znajdujemy. Na początku ludzie często uważają praktykę medytacyjną za ekscytującą. Traktujemy ją jak nowy pomysł na życie i wydaje nam się, że jeśli będziemy się jej oddawać, być może wszystkie utrudnienia znikną, a my staniemy się nagle otwarci, wolni od osądów i bezwarunkowo życzliwi innym. Ale po pewnym czasie ekscytacja nowością znika. Wtedy już z przyzwyczajenia codziennie znajdujemy chwilę czasu, by usiąść sami ze sobą. Wciąż powracamy do wydechu. W nudzie, rozdrażnieniu, lęku czy zadowoleniu. Wytrwale powtarzana, wykonywana szczerze, lekko, z humorem i łagodnością - praktyka ta stanowi nagrodę samą w sobie. Kiedy dogłębnie poznamy te nauki, możemy wprowadzić je w życie. Wtedy to od nas będzie zależał bieg wydarzeń. Ostatecznie wszystko sprowadza się do pytania, jak bardzo pragniemy się rozchmurzyć i rozluźnić. Na ile chcemy być wobec siebie uczciwi.
Życie może nas stawiać naprzeciw pudelka albo wściekłego brytana. To nie przeciwnik jest jednak najważniejszy, lecz odpowiedź na pytanie: czy i jak podejmujemy wyzwanie. Ogólnie rzecz biorąc, nie lubimy, kiedy jest nam źle. Jednak dla ludzi poszukujących prawdy - duchowych wojowników - uczucia takie jak rozczarowanie, wstyd, irytacja, gorycz, złość, zazdrość i lęk nie są czymś złym, czymś, co trzeba odrzucić. Są okazją do uświadomienia sobie, co trzyma nas w miejscu i przed czym uciekamy. Przeszkody uczą nas, jak odnaleźć siłę w chwili, gdy chcemy się poddać i wycofać. Są niczym posłańcy od losu, którzy z ogromną precyzją wskazują nam, gdzie utknęliśmy. Chwila obecna to najlepszy nauczyciel, który, na nasze szczęście, jest zawsze tam gdzie my. Wypada uznać, że wydarzenia i ludzie, dzięki którym zauważamy swoje nierozwiązane problemy, to dobrodziejstwo losu. Dzięki nim, aby poznać granice swoich możliwości, nie musimy specjalnie stwarzać sobie trudnych sytuacji. Takie okazje pojawiająsię bowiem same, z niezawodną regularnością. Każdy dzień niesie nam sposobność do otwarcia się lub zamknięcia. Najcenniejsze jednak są te chwile, kiedy wydaje się nam, że nie zniesiemy już dłużej tego, co się wydarza: "To zbyt wiele. Sprawy zaszły za daleko!" Czujemy się źle sami ze sobą. Nie możemy już manipulować sytuacją, nie możemy zrobić nic, żeby wyjść z twarzą. Bez względu na to, jak bardzo się staramy, po prostu nie udaje się. Życie przyparło nas do muru. To tak, jakbyś przeglądając się w lustrze, ujrzał w nim goryla. Wiesz, że to twoje odbicie i zupełnie ci się ono nie podoba. Próbujesz ustawić lustro pod innym kątem, by uzyskać nieco korzystniejszy efekt, ale wszelkie wysiłki zdają się na nic - wciąż widzisz goryla. To właśnie moment osaczenia przez życie: znalazłeś się w miejscu, w którym nie masz innego wyboru niż stanąć z sytuacją twarzą w twarz: przyjąć albo odepchnąć to, co się wydarza. Większość z nas nie znajduje w takiej sytuacji niczego pouczającego. Instynktownie nienawidzimy swoich problemów. Miotamy się. Szukamy sposobów ucieczki. I właśnie wówczas, gdy stajemy na krawędzi, gdy problemy nas przerastają, rodzą się nasze uzależnienia. Czujemy potrzebę złagodzenia dyskomfortu i bólu w rezultacie uzależniamy się od wszystkiego, co wydaje się przynosić ulgę. Tu właśnie ma swój początek nachalny materializm naszego świata. Jest tyle różnych sposobów, by znieczulić siebie w takich chwilach, by stępić ostre krawędzie nieprzyjemnych doznań, by uśmierzyć, zagłuszyć ból, który powstaje, kiedy przestajemy kontrolować sytuację. Medytacja to zaproszenie do tego, by doświadczyć własnych ograniczeń. To podjęcie wysiłku, by nie dać się schwytać w sidła nadziei i lęku. Dzięki niej możemy jasno zobaczyć swoje myśli i emocje - i uwolnić się od nich, pozwalając im odejść. Podczas praktyki, nawet jeśli się zamykamy, nie możemy już zasłaniać się niewiedzą. Bardzo wyraźnie widzimy bowiem, że się mentalnie barykadujemy. Ta świadomość wystarcza, by ciemność niewiedzy zaczęła się rozjaśniać. Wreszcie możemy świadomie przeanalizować, w jaki sposób uciekamy, chowamy się, nieustannie starając się czymś zająć - byle tylko nie dotknąć bolesnych ran we własnym sercu. Jednocześnie zaczynamy dostrzegać możliwość otwarcia się i rozluźnienia. Rozczarowanie, upokorzenie - sytuacje, w których nie sposób czuć się dobrze - to jakby rodzaj śmierci. Tracimy wówczas grunt pod nogami i nie jesteśmy w stanie nawet spróbować tego opanować. Walczymy ze strachem przed śmiercią, zamiast dopuścić do siebie świadomość, że jeśli chcemy się odrodzić, śmierć jest konieczna. Dotarcie do kresu swoich możliwości nie jest karą. Przeciwnie: nasze przerażenie w obliczu własnej śmierci jest oznaką zdrowia. Podobnie jak wysiłek, by nie poddać się tym uczuciom, by potraktować je jako sygnał, iż czas zaniechać walki, i wreszcie stanąć twarzą w twarz z tym, co nas przeraża. Rozczarowanie czy niepokój zapowiadają, że za chwilę wkroczymy na nieznane terytorium. Dla niektórych takim terytorium może być wnętrze szafy we własnym mieszkaniu, dla innych - przestrzeń kosmosu. To, co budzi nadzieję i lęk we mnie, różni się od tego, co budzi nadzieję i lęk w kimś innym. Moją ciotkę do kresu wytrzymałości doprowadza przestawienie lampy w salonie, przyjaciółkę wytrąca z równowagi perspektywa przeprowadzki, sąsiad zaś boi się wysokości. Tak naprawdę nie jest ważne, co przywodzi nas do granic możliwości. Ważne, że wcześniej czy później przydarza się to każdemu z nas. Czogiama Trungpę Rinpocze spotkałem po raz pierwszy w otoczeniu grupy czwartoklasistów, którzy zadawali mu mnóstwo pytań na temat jego życia w Tybecie i ucieczki do Indii przed chińskimi komunistami. Jeden z chłopców chciał wiedzieć, czy Rinpocze kiedykolwiek odczuwał lęk. Rinpocze odparł, że stosując się do zaleceń swego nauczyciela, odwiedzał miejsca, które napawały go lękiem, na przykład cmentarze, i podejmował próby oswajania tego, czego się bał. Kiedyś udał się z grupą mnichów do klasztoru, w którym nigdy wcześniej nie był. U jego bram, ujrzeli wielkiego psa obronnego, o olbrzymich kłach i przekrwionych ślepiach. Wściekle warcząc, próbował uwolnić się z uwięzi, gotów ich zaatakować. Przechodząc obok psa. Rinpocze widział jego siny język i spływającą z pyska ślinę. Utrzymując bezpieczną odległość, cała grupa przekroczyła bramę. Nagle łańcuch pękł i pies rzucił się ku przybyszom. Mnisi krzyknęli, zamierając w bezruchu, natomiast Rinpocze odwrócił się i najszybciej, jak mógł, puścił się biegiem prosto w kierunku psa. Zwierzę było tak zaskoczone, że podkuliło ogon i uciekło. Życie może nas stawiać naprzeciw pudelka albo wściekłego brytana. To nie przeciwnik jest jednak najważniejszy, lecz odpowiedź na pytanie: czy i jak podejmujemy wyzwanie. Podróż duchowa wymaga wyjścia poza nadzieję i lęk, wymaga wkroczenia na niebezpieczne, nieznane terytorium i nieustannego podążania naprzód. Być może jest to najważniejszy aspekt rozwoju duchowego. Zazwyczaj, dochodząc do granic swoich możliwości, czujemy się dokładnie tak jak zagrożeni przez psa mnisi towarzyszący Trungpie Rinpocze - drętwiejemy z przerażenia. Zamiera nasze ciało, zamiera nasz umysł. Jak zatem powinniśmy pracować ze swoim umysłem, gdy stajemy wobec wyzwania? Zamiast załamywać się i odrzucać to, czego doświadczamy, możemy pozwolić uwolnić się energii tkwiącej w emocjach towarzyszącym naszym przeżyciom, by mogła przeniknąć w głąb, aż do serca. Łatwo o tym mówić, trudniej zastosować w praktyce, ale to szlachetny sposób życia. To ścieżka współczucia - podążając nią, pielęgnujemy w sobie odwagę i życzliwość. W naukach buddyjskich dużo się mówi o stanie wolnym od ego. Pozornie trudno to zrozumieć - bo o co tak właściwie chodzi? Kiedy słyszymy o nerwicach, czujemy się swojsko - to łatwo pojąć. Ale stan bez ego? Gdy dochodzimy do granic swoich możliwości i naprawdę chcemy uważnie przyjrzeć się temu doświadczeniu - co oznacza postanowienie, żeby się nie poddawać ani nie wycofywać - wówczas nasza wewnętrzna hardość zaczyna się rozpuszczać. Łagodniejemy dzięki czystej sile emocji - energii gniewu, energii rozczarowania czy energii lęku. Jeśli nie zostanie ona ukierunkowana, może przeniknąć nasze serce i otworzyć nas. Wówczas odkrywamy stan wolny od ego. W tym momencie rozpadają się nawykowe schematy naszych zachowań. Osiągnięcie granic wytrzymałości jest jak odnalezienie drzwi do zdrowego umysłu, do bezwarunkowej ludzkiej dobroci. W żadnym wypadku nie stanowi przeszkody czy kary. Najszybciej rozwijającą i najbezpieczniejszą metodą pracy z umysłem jest formalna medytacja. Siedząc na poduszce, uczymy się nie ulegać - i jednocześnie nie odrzucać. Oswajamy uczucie, które rodzi się, gdy pozwalamy energii po prostu działać. Dlatego dobrze jest medytować codziennie, wciąż od nowa zaznajamiać się z własną nadzieją i lękiem. W ten sposób zasiewamy nasiona uważności, dzięki którym z czasem staniemy się bardziej przytomni pośród zgiełku codzienności. To proces stopniowego przebudzania się. Nie medytujemy po to, by stać się "dobrymi" joginami , lecz by pogłębić świadomość. Najpierw otwierają się nam oczy na to, co się dzieje. Choć wciąż jeszcze uciekamy i ulegamy emocjom, jesteśmy już tego coraz bardziej świadomi. Można by się spodziewać, że świadomość własnych skłonności powinna sprawić, że znikną. Tak jednak się nie dzieje. Przez długi czas musimy zadowolić się jedynie świadomością ich istnienia. I jeśli jest ona wystarczająco głęboka, z czasem skłonności te same zaczną się wyczerpywać. Nie jest to jednak równoznaczne z ich zniknięciem. Przed medytującym otwiera się szersza, bardziej obiecująca, bardziej oświecona perspektywa. Aby pozostać w równowadze między uleganiem i odrzucaniem, musimy przyjmować bez wartościowania wszystkie pojawiające się myśli, pozwalając im po prostu przemijać i wciąż powracając do otwartości chwili obecnej. To właśnie robimy podczas medytacji. Myśli się pojawiają, a my, zamiast je tłumić lub obsesyjnie do nich lgnąć, akceptujemy ich obecność bez oceniania i pozwalamy im odejść. Potem powracamy do bycia tu i teraz. Jak mówi Sogial Rinpocze, po prostu "pozwalamy umysłowi wrócić na swoje miejsce". Po jakimś czasie zaczynamy w ten sam sposób odnosić się do nadziei i lęku w życiu codziennym. Zaprzestajemy zmagań i rozluźniamy się. Przestajemy nieustannie mówić do siebie - powracamy do świeżości chwili obecnej. Taki proces postępuje bardzo wolno, krok po kroku. Jak długo trwa? Powiedziałbym, że do końca życia. W zasadzie nieustannie się otwieramy, uczymy i wchodzimy w coraz głębszy kontakt z ludzkim cierpieniem i z ludzką mądrością. Dzięki temu możemy je dogłębnie poznać i stać się bardziej kochającymi i pełnymi współczucia ludźmi. Zawsze jest coś, czego jeszcze możemy się nauczyć. Nie tak jak zadowoleni z siebie starcy, którzy się już poddali i nie podejmują żadnych wyzwań. W najmniej spodziewanym momencie wciąż możemy spotkać rozjuszonego psa! Mogłoby się wydawać, że w miarę jak się otwieramy, potrzeba coraz większych nieszczęść, by przywieść nas do granic wytrzymałości. Ciekawe, że gdy stajemy się coraz bardziej otwarci, dramaty natychmiast nas budzą, ale drobiazgi przyłapują na drzemce. Jednak bez względu na wielkość, kolor i kształt naszej życiowej niewygody chodzi o to, by się do niej zbliżyć i ujrzeć ją wyraźnie, zamiast próbować się przed nią ochronić. Medytując, nie staramy się osiągnąć jakiegoś ideału - wprost przeciwnie. Po prostu trwamy w naszym doświadczeniu, bez względu na to, jakie ono jest. Jeśli naszym doświadczeniem jest przeświadczenie, że otwierają się przed nami jakieś perspektywy albo że jesteśmy ich zupełnie pozbawieni, to doświadczenie to takie właśnie jest. Jeśli raz uda nam się zbliżyć do tego, co nas przeraża, a innym razem zupełnie nie jesteśmy w stanie tego zrobić, to właśnie to jest naszym doświadczeniem. "Chwila obecna to najlepszy nauczyciel - jest zawsze tam, gdzie my" - to pełne znaczenia słowa. Wystarczy obserwować, co się dzieje - to najlepsza nauka. Być w tym, co się wydarza, i nie oddzielać się od tego. Przebudzenie można odnaleźć w przyjemności i w bólu, w zagubieniu i w mądrości. Jest ono osiągalne w każdej chwili naszego dziwnego, niezgłębionego, zwykłego codziennego życia.
Kiedy nasz świat się rozpada i nagle stajemy w obliczu niewiadomego, jest to moment próby. Należy wówczas zatrzymać się, nie usiłując niczego definiować. Istotą podróży duchowej nie jest szukanie nieba czy jakiejś krainy szczęśliwości. Klasztor Gampo zbudowano w miejscu, gdzie morze i niebo wydają się łączyć w jedno. Horyzont rozciąga się tam w nieskończoność, a w tym bezkresie szybują mewy i kruki. Sceneria ta, niczym wielkie lustro. zwielokrotnia świadomość niemożności ukrycia się. Ponieważ jest to klasztor, nie ma tu wiele możliwości ucieczki. Nie ma kłamstw, kradzieży, seksu, alkoholu - znikąd ratunku. Gampo to miejsce, w którym od dawna chciałem się znaleźć. Trafiłem tam dzięki Trungpie Rinpocze. Pobyt w Gampo okazał się ciężką próbą: z powodu moich skłonności do rzucania wyzwań losowi w ciągu pierwszych lat tam spędzonych czułem się, jakby mnie kąpano w ukropie. Po przybyciu do klasztoru mój dotychczasowy świat legł w gruzach. Wszystkie metody, które do tej pory stosowałem, by ochraniać i oszukiwać siebie, by utrzymywać swój wyidealizowany wizerunek, okazały się bezużyteczne. Pomimo usilnych starań nie byłem w stanie manipulować sytuacją, a moje zachowanie wszystkich irytowało. Nigdzie nie mogłem znaleźć miejsca, w którym mógłbym się ukryć. Zawsze postrzegałem siebie jako uczynnego, łatwo się dostosowującego i powszechnie lubianego. Udało mi się wytrwać w tej iluzji przez większość życia. Jednak w początkowych latach pobytu w Gampo doszłem do wniosku, że mój dotychczasowy sposób życia musi ulec zmianie. Wprawdzie wciąż dostrzegałem w sobie wiele zalet, ale przestałem uważać się za nieomal doskonałość. Stworzenie dotychczasowego wizerunku siebie kosztowało mnie tak wiele wysiłku, a tu nagle rozsypał się on na kawałki! Wszystkie moje nierozwiązane problemy ujawniały się teraz ostro i wyraziście, kłując w oczy zarówno mnie samego, jak i otaczających mnie ludzi. Nagle i w dramatyczny sposób uświadomiłem sobie wszystko, czego wcześniej w sobie niedostrzegałem. A jakby tego było mało, inni ochoczo służyli mi informacją na temat mojej osoby i wszystkiego, co robię. Było to tak bolesne, że zastanawiałem się, czy jeszcze kiedykolwiek będę szczęśliwy. Nieustannie spadały na mnie razy, pod którymi pękały moje iluzje. W klasztorze, gdzie tyle czasu poświęca się praktyce i naukom, nie miałem możliwości ucieczki w mechanizm usprawiedliwiania siebie przez zrzucanie winy na innych. Tam takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Przebywał wówczas w Gampo z wizytą pewien nauczyciel, którego słowa utkwiły mi w pamięci: "Jeśli zaprzyjaźnisz się sam z sobą, twoje życie także stanie się dla ciebie bardziej przyjazne". Od dawna byłem przekonany o słuszności tej prawdy. Przypiąłem sobie nawet na ścianie karteczkę ze słowami: "Jedynie ulegając zniszczeniu, możemy znaleźć to, co w nas niezniszczalne". Zanim jeszcze usłyszałem o naukach buddyjskich, w jakiś sposób czułem, że za tymi słowami kryje się tajemnica prawdziwego przebudzenia, że jego warunkiem jest umiejętność rozstania się ze wszystkim, do czego przywykliśmy. Niemniej jednak, kiedy do tego dochodzi, kiedy całkowicie tracimy poczucie bezpieczeństwa i nie ma niczego, czego moglibyśmy się uchwycić, odczuwamy to bardzo boleśnie. Motto Instytutu Naropy brzmi: "Umiłowanie prawdy obnaża cię". Można je odbierać jako przesadnie romantyczne, ale trudno zaprzeczyć, że kiedy stawiamy czoło prawdzie, cierpimy. Spoglądamy w lustro i zauważamy zmarszczki na swojej starzejącej się twarzy, a nasze tchórzostwo, zgorzknienie i złość stają się widoczne jak na dłoni. W takich chwilach stajemy się szczególnie wrażliwi. Gdy tracimy w życiu równowagę i nic nam się nie udaje, mamy szansę uświadomić sobie, że oto znaleźliśmy się na krawędzi, że doświadczamy właśnie czegoś bardzo ważnego. Mamy szansę zdać sobie sprawę z tego, że znaleźliśmy się w stanie szczególnego uwrażliwienia. Możemy zamknąć się na te możliwości - albo odważyć się je wykorzystać, dotykając pulsującego nerwu rzeczywistości. Brak oparcia rodzi bowiem wrażliwość - możliwość bezpośredniego odczuwania tętna życia. Taką próbę musi przejść każdy wojownik na ścieżce duchowego rozwoju - aby przebudzić swoje serce. Można znaleźć się w tym miejscu za sprawą choroby, śmierci lub straty bliskich, młodości czy nawet życia. Mam przyjaciela umierającego na AIDS. Przed moim wyjazdem powiedział: "Nie chciałem tej choroby i nienawidziłem jej. Przerażała mnie. Ale okazało się, że jest dla mnie ogromnym darem". Dodał też: "Teraz tak bardzo doceniam każdą chwilę, tak bardzo doceniam ludzi obecnych w moim życiu. Życie nabrało dla mnie wartości". W moim przyjacielu zaszła prawdziwa przemiana: stał się gotowy na spotkanie śmierci. To, co wydawało się straszne, przerażające, okazało się ostatecznie darem losu. Zmiana dotychczasowego porządku jest rodzajem próby, a to działa uzdrawiająco. Wydaje nam się, że wystarczy tylko pomyślnie ją przejść, przezwyciężyć problem. Ale problemów tak naprawdę nie da się ostatecznie rozwiązać. Raz jest dobrze, chwilę później nasz świat się rozpada. Potem znów jest dobrze, i znów wszystko się wali. Uzdrowienie płynie ze zgody na taki stan rzeczy - ze zgody na upływ czasu, na cierpienie, ale także na poczucie ulgi, na radość i na żal. Nie mamy żadnej pewności, czy w danym momencie spotka nas przyjemność czy smutek. Najważniejsze, byśmy pozwolili sobie na tę niewiedzę, byśmy stworzyli dla niej miejsce. Kiedy próbujemy robić coś pożytecznego, nie mamy żadnej pewności, jaki będzie rezultat. Nigdy nie wiemy na pewno, czy coś się powiedzie czy nie. Gdy nadchodzi wielkie rozczarowanie, nie wiemy, czy oznacza ono koniec naszej historii. Równie dobrze może się okazać początkiem wielkiej przygody. Czytałem kiedyś o bardzo biednych ludziach, którzy mieli tylko jednego syna. Oczekiwali, że z czasem wesprze ich, a swoimi osiągnięciami przysporzy im prestiżu. Któregoś jednak dnia ów młody człowiek spadł z konia i od tej pory zaczął kuleć. Dla jego rodziców był to nieomal koniec świata! Ale dwa tygodnie później we wsi pojawili się żołnierze i wcielili do armii wszystkich zdrowych i silnych mężczyzn, zabierając ich na wojnę. Kaleki syn dzięki swej ułomności mógł pozostać w domu i zaopiekować się rodziną. Takie właśnie jest życie. Nic nie jest do końca wiadome. Wydaje się nam, że coś jest złe lub dobre, lecz tak naprawdę wcale tego nie wiemy. Kiedy nasz świat się rozpada i nagle stajemy w obliczu niewiadomego, jest to moment próby. Należy wówczas zatrzymać się, nie usiłując niczego definiować. Istotą podróży duchowej nie jest szukanie nieba czy jakiejś krainy szczęśliwości. Właśnie tego rodzaju oczekiwania sprawiają że wciąż jesteśmy nieszczęśliwi. Trwanie w przeświadczeniu, że możliwe jest znalezienie nieprzemijającej przyjemności, i tym samym uniknięcie bólu, jest nazywane w buddyzmie sansarą - cykliczną formą egzystencji, która nieustannie rodzi cierpienie. Pierwsza z Czterech Szlachetnych Prawd nauczanych przez Buddę mówi, że sami skazujemy się na cierpienie, wierząc w trwałość rzeczy i uważając, iż możemy dzięki nim zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. Sens swoich poczynań rozumiemy dopiero w chwili, gdy tracimy grunt pod nogami. Możemy wykorzystać tę sytuację na dwa sposoby: by się przebudzić albo by zapaść w głęboki sen. Właśnie wtedy, pozbawieni oparcia, możemy odnaleźć siłę, która pozwoli nam odkryć w sobie dobro i troszczyć się o tych, którzy naszej troski potrzebują. Pamiętam bardzo dokładnie pewien dzień, było to wczesną wiosną. Całe moje życie legło w jednej chwili w gruzach. Nie zetknąłem się jeszcze wtedy z naukami Buddy, nie zdawałem sobie więc sprawy, że to, co przeżyłem, można uznać za doświadczenie prawdziwie duchowe. Była to chwila, kiedy dowiedziałem się o romansie żony. Mieszkaliśmy wtedy w północnej części Nowego Meksyku. Stałem właśnie przed naszym pięknym domem i popijałem herbatę. Słyszałem, jak podjechał samochód i trzasnęły drzwi. Moja żona wyłoniła się zza domu i bez żadnych wstępów oznajmiła, że związała się z kimś innym i chce się ze mną rozwieść. Pamiętam niebo, było ogromne. Pamiętam szum rzeki i parę unoszącą się nad filiżanką. Nie istniał czas, przestałem myśleć, nie było niczego - tylko światło i głęboka, nieruchoma cisza. Nagle się ocknąłem, podniosłem kamień i rzuciłem w żonę. Kiedy ktoś mnie pyta, jak zainteresowałem się buddyzmem, odpowiadam, że powodem była złość na żonę. Prawdę mówiąc, ta kobieta ocaliła mi życie. Kiedy nasze małżeństwo się rozpadło, próbowałem za wszelką cenę odbudować swoje poczucie bezpieczeństwa - na nowo odnaleźć pewność i ukojenie. Ale na szczęście nigdy mi się to nie udało. Instynktownie czułem, że unicestwienie mojej dawnej osobowości - kurczowo czegoś lub kogoś uczepionej, zależnej - to jedyna droga. Wtedy właśnie powiesiłem na ścianie mojego pokoju karteczkę ze słowami: "Jedynie ulegając zniszczeniu, możemy znaleźć to, co w nas niezniszczalne". Życie to dobry przyjaciel i dobry nauczyciel. Musimy być świadomi, że wszystko wciąż się zmienia i nic nie dzieje się tak, jak tego pragniemy. Stan "pomiędzy" i "poza" to sytuacja idealna: nie dając się uwikłać, możemy zachować całkowitą otwartość umysłu i serca wobec rzeczywistości. Jest to stan szczególnej wrażliwości i otwarcia na zdarzenia, stan wolny od agresji. Zgoda na takie poczucie niestabilności, na zranione serce i ściśnięty z bólu żołądek, na poczucie beznadziei i chęć zemsty - to droga prawdziwego przebudzenia. Trwanie w niepewności i umiejętność rozluźnienia się w samym środku chaosu, bez wpadania w panikę - to ścieżka duchowa. Droga wojownika polega na troskliwej i pełnej współczucia obserwacji siebie, także w chwilach, gdy niezależnie od naszej woli twardnieje nam serce z powodu żalu, goryczy lub słusznego oburzenia. Niekiedy jednak zamykamy je także z powodu odczuwanej ulgi lub silnej inspiracji. Pomyślmy o przemocy obecnej każdego dnia w Nowym Jorku, Los Angeles, Halifaksie, Bejrucie, Kuwejcie, Somalii czy Iraku. Wszędzie ludzie walczą przeciwko sobie. Cierpieniu nie ma końca. Każdego dnia możemy się nad tym zastanowić i zadać sobie pytanie, czy chcemy powiększać światowy potencjał agresji. Każdego dnia w chwilach, gdy nie radzimy sobie z rzeczywistością, możemy zapytać siebie samych: "Wojna czy pokój?"