Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 | 06 |
07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 | 13 |
14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 |
21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 |
28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 | 04 |
Byłem studentem czwartego roku medycyny w Indiach. Pewnego razu polecono mi przeprowadzić badanie lekarskie pacjenta w końcowym stadium raka trzustki. Był to siedemdziesięcioletni wieśniak nazwiskiem Laxman Govindass. Poza tym, że bardzo źle się czuł, to jeszcze przejmował się i peszył tym, że znalazł się w dużym nowoczesnym szpitalu ze skomplikowaną aparaturą i zespołami lekarzy o poważnych twarzach, w długich białych fartuchach. Zajmujący się nim lekarze, typowi naukowcy, profesjonaliści, przy każdym obchodzie spędzali u łóżka chorego godzinę, omawiając ze studentami na praktyce i stałymi lekarzami kliniki patogenezę raka trzustki i jego rozmaite postacie kliniczne. Potem przechodzili do następnego pacjenta, czasami nie zapytawszy nawet chorego, jak się czuje. Praktykanci i stali lekarze zajmowali się nim fachowo od strony medycznej, ale byli zbyt zajęci, żeby z nim osobiście porozmawiać. Jako student medycyny opracowujący trzy przypadki tygodniowo, miałem mnóstwo czasu na rozmowy. Po dwóch dniach byliśmy już bardzo dobrymi przyjaciółmi. Dowiedziałem się, że był rolnikiem w pobliskiej okolicy, że ma trzech dorosłych synów, którzy teraz zajmują się gospodarstwem, że niegdyś bardzo dużo pił, i że przez to picie rodzina odwróciła się od niego i ostatecznie go opuściła. Gdy znalazł się w krytycznym stanie, jeden z synów przywiózł go do szpitala i pożegnał słowami: „Pewnie umrzesz". Oczywiście pacjent czuł się oszołomiony, był w szpitalu, i teraz, nie odurzony alkoholem nagle uświadomił sobie, że odczuwa palący ból brzucha. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, jak ciężko jest chory. Stan jego gwałtownie się pogarszał, bóle się nasilały. Czuł, że lekarzy bardziej interesuje jego choroba niż on sam. Bez rodziny, która mogłaby go podnieść na duchu, chciał już tylko umrzeć. Spędzałem z nim co wieczór około godziny i często porozumiewaliśmy się bez słów. Było dla nas obu aż nadto jasne, że zostało mu już bardzo niewiele czasu. Gdy moje zajęcia w klinice dobiegły końca, przydzielono mnie do małego szpitala wiejskiego, odległego o około dwieście mil. Poszedłem powiedzieć panu Govindassowi do widzenia, wiedząc aż nadto dobrze, że gdy za miesiąc wrócę do szpitala, on nie będzie już żył. Nie poddałem się jednak i powiedziałem mu: „Wracam za trzydzieści dni, wtedy się zobaczymy." Uśmiechnął się smutno i powiedział, „Teraz gdy wyjeżdżasz, nie mam po co żyć, umrę." Dogorywał. Był wyniszczony i ważył nie więcej niż trzydzieści cztery kilogramy. Cud, że jeszcze żył. Nie wiedząc co powiedzieć, wyszeptałem „Nie trzeba mówić głupstw. Nie może pan umrzeć, zanim pana znów nie zobaczę." Wyjechałem na moją wiejską placówkę. Okazało się, że w aptece, do której mnie przydzielono brakowało personelu. Byłem bardzo zajęty, pracując tak naprawdę za czterech. Wstyd przyznać, ale rzadko myślałem o moim przyjacielu, umierającym w dalekim szpitalu. Wróciwszy po miesiącu niemal o nim zapomniałem. Jednakże przed wejściem na oddział, na liście pacjentów zobaczyłem nazwisko Laxman Govindass i serce zaczęło mi gwałtownie bić. Oblał mnie zimny pot; nie mogłem uwierzyć, że on jeszcze żyje. Pośpieszyłem do niego. Stary człowiek leżał na łóżku skulony w pozycji płodu. Została z niego skóra i kości. Uderzało tylko jedno - ogromne wypukłe oczy, które przeszywały mnie i zaglądały w najgłębsze zakątki mej duszy. „Wróciłeś," powiedział. „Mówiłeś, że nie wolno mi umrzeć, zanim cię znów nie zobaczę. Doczekałem się!" Zamknął oczy i wydał ostatnie tchnienie. Byłem głęboko poruszony. Nie mogłem sobie darować, że przedłużyłem agonię tego człowieka. Czułem się nędznie, miałem poczucie winy i nieraz budząc się w nocy, widziałem utkwiony we mnie jego oskarżający wzrok. Nigdy nie zapomnę Laxmana Govindassa. To on naprowadził mnie na ślad połączenia psychofizjologicznego.
W owym czasie właśnie rozpocząłem praktykę lekarską w rejonie odległym o 20 mil od Bostonu. Dołączyłem do grupy internistów, z których dwaj byli kardiologami. Pewnego niedzielnego wieczoru jako jedyny z kolegów miałem dyżur telefoniczny. Po obchodzie w jednym szpitalu jechałem właśnie do drugiego, oddalonego o pięć mil, gdy otrzymałem wiadomość, żeby natychmiast porozumieć się z niejaką panią Johnson. Była osiągalna pod numerem wewnętrznym jednej z dużych klinik w Bostonie. W głosie telefonistki wyczułem coś naglącego, wobec czego zatrzymałem się przy najbliższym automacie, żeby zadzwonić. Głos po drugiej stronie linii brzmiał histerycznie. „Panie Doktorze", powiedziała, „mój mąż ma wyznaczoną na jutro operację wszczepienia pomostów aortalno-wieńcowych i w ostatniej chwili chce się z niej wycofać." Pani Johnson rozmawiała ze mną, ponieważ mąż jej był pacjentem mego starszego kolegi, kardiologa. Pan Johnson cierpiał na niestabilną dławicę piersiową. Obawiając się, że grozi mu ciężki zawał serca, jeśli natychmiast nie przeprowadzi się operacji, mój kolega skierował go do kliniki. Szpital, do którego został skierowany, był jednym z najbardziej renomowanych na świecie, zabiegu zaś miał dokonać dr W., światowej sławy chirurg kardiolog. „Dlaczego pani mąż chce się wycofać?" zapytałem pani Johnson. „Ponieważ nie lubi dr W." „Co mu się u dr W. nie podoba?" zapytałem. Na co ona odparła: „Nic szczególnego, po prostu go nie lubi." „Proszę pani", powiedziałem zniecierpliwiony, „zjeżdżają tu ludzie ze wszystkich stron świata po to, żeby ich operował dr W. Jest on znany ze swoich umiejętności, a szpital, w którym pani mąż przebywa jest jednym z najsłynniejszych w świecie. Zjeżdżają tu na leczenie szejkowie ze Środkowego Wschodu, gwiazdy Hollywoodu i głowy państw. Przy zabiegu, któremu ma się poddać pani mąż, umiera poniżej jednego procenta pacjentów. Jednak bez operacji rokowanie jest niepomyślne. Mąż pani ma niestabilną chorobę wieńcową i grozi mu ciężki zawał serca, a wskaźnik umieralności w takich przypadkach znacznie przekracza jeden procent. Jeżeli pani mąż chce się wypisać, to jego sprawa, ale powinien mieć lepszy powód niż to, że nie lubi dr W." Pani Johnson zapytała wtedy niespokojnie, czy mogłaby bezpośrednio porozumieć się z dr. R, moim kolegą kardiologiem. To on był lekarzem prowadzącym jej męża, nie ja. „Mój mąż zna dr F." powiedziała, „i posłucha go. Mój mąż nic nie ma przeciwko dr W.; właściwie dr W. był bardzo miły dla niego i bardzo cierpliwie wyjaśnił mu, na czym polegać będzie operacja. Po prostu memu mężowi on nie odpowiada, wie pan, jako człowiek. Tak mój mąż to odczuwa." Spieszyłem się; musiałem dotrzeć do drugiego szpitala na ostry dyżur i nie mogłem zrozumieć, o co tej pani chodzi. „Dr F. ma dzisiejszą noc wolną," odpowiedziałem niecierpliwie, „a poza tym, pewnie wyjechał na weekend. Uważam, że pani mąż ma szczęście, że znalazł się w tym szpitalu pod tak znakomitą opieką. Dr F. zadał sobie dużo trudu, by przygotować tę operację i myślę, że pani mąż powinien jej się poddać. Inaczej prawie na pewno znajdzie się w poważnych kłopotach. Pani wybaczy, muszę kończyć. Mam nagły przypadek, muszę się nim zająć." Następnego dnia rano zdawałem relację z tej rozmowy memu starszemu koledze. Jeszcze nie skończyłem, gdy zaczął biec do telefonu. „Gdzie pan idzie?" zapytałem. „Odwołać operację", odrzekł. Przekonasz się, kolego, że nigdy nie wolno wysyłać pacjenta na operację, jeśli nie ma on zaufania do operatora." Pozostał chwilę przy telefonie, po czym odwiesił słuchawkę. „Za późno. Już jest na sali operacyjnej." Owego wieczoru słynny chirurg zatelefonował do mego kolegi - miał złą wiadomość. Gdy przygotowywano się do odłączenia pana Johnsona od aparatu do krążenia pozaustrojowego, nastąpiło nieprzewidziane i niezwykle rzadko spotykane powikłanie. Pomimo bardzo energicznej akcji reanimacyjnej, pacjent zmarł na stole operacyjnym.
Pan Keller, pięćdziesięcioczteroletni przedsiębiorca, został przyjęty do szpitala z krwawiącym wrzodem dwunastnicy po raz trzeci w ciągu trzech lat. Z dokładnej analizy historii choroby wynikało, że wszystkie trzy krwawienia zdarzyły się w kwietniu. Okazało się, że pan Keller - jak zresztą każdy - nie lubił płacić podatków. Pytany o to przyznał, iż okres obliczania podatków był dla niego silnie stresujący. Okazało się też, że przy podawaniu dochodów zwykle wprowadzał tu i ówdzie „parę usprawiedliwionych poprawek" na sumę mniej więcej kilku tysięcy dolarów, wystarczająco dużo, by zaoszczędzić trochę na podatku. Te „poprawki" jednakże wystarczyły też do wywołania obaw i poczucia winy. Jak u wielu pacjentów podatnych na wrzody, tak i u pana Kellera, organizm przekładał niezadowolenie z siebie na objawy fizyczne. Żołądek zaczął dosłownie trawić sam siebie. Uświadomiony, jaka jest oczywista przyczyna krwawienia wrzodu, pacjent doszedł do wniosku, że cała sprawa nie jest tego warta. Wszystkie kwestie podatkowe przekazał księgowemu, a ponadto polecił mu dokonywanie wpłat na anonimowy fundusz, specjalnie utworzony przez lokalne władze skarbowe z myślą o takich ludziach jak on. Od tamtego czasu pan Keller płaci podatek wyższy o kilkanaście tysięcy dolarów, lecz kilka tysięcy więcej oszczędza na rachunkach, gdy korzysta ze szpitala, a ponadto cieszy się znacznie lepszym zdrowiem. Tym razem nie był to jakiś nadzwyczajny przypadek, ponieważ związek między życiem pełnym stresów a występowaniem wrzodów znany jest od dawna, natomiast dopiero ostatnio naukowcy potwierdzili, iż trapiące nas myśli same przez się mogą wywołać nadmierne wydzielanie soków żołądkowych, co prowadzi do nawrotów choroby wrzodowej. Dr Herbert Weiner, lekarz specjalista komentując to, że „ważne dla nas wydarzenia" mogą dać początek wrzodom, zastanawiał się, dlaczego tego rodzaju odkrycie nie zostało potwierdzone wcześniej. On sam sądzi, że kiedy lekarze nie znają dokładnie mechanizmu w organizmie, który przetwarza ważne wydarzenia na objawy chorobowe, trudno im uwierzyć, iż taki proces istotnie zachodzi. Inna przyczyna to to, że badacze poszukują „serii wydarzeń podobnych lub jednej szczególnej reakcji emocjonalnej, niepokojącej wszystkich pacjentów określonego typu." Tymczasem jest rzeczą raczej naturalną, że każdy człowiek przechodzący chorobę wrzodową wiedzie życie odmienne od innych i ma swoje własne indywidualne przeżycia. Dr Weiner wyciąga stąd wniosek - a ja w pełni się z nim zgadzam — iż wydarzenie z zewnątrz nie stanowi istotnej przyczyny, „jest nią raczej znaczenie, jakie dana osoba temu wydarzeniu przypisuje." Przy obecnym ukierunkowaniu medycznych badań naukowych często nie dostrzega się oczywistej roli połączenia psychofizjologicznego, ponieważ -zacytujmy raz jeszcze dr Weinera — „nie dysponujemy jeszcze urządzeniem testującym, które dostarczałoby rzetelnej informacji o tym jaką wagę przywiązuje się do danego wydarzenia". A przecież właśnie to jest ogniwem łączącym wszystkie przedstawione tutaj historie chorób.