Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 |
04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 |
11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 |
18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 |
Ależ skąd. Sarfatti i Sirag nie widzą w tych dziwacznościach powodu do zdenerwowania. Nie traktują ich ani jako złudzenie zmysłów, ani jako interwencje sił pozaziemskich, ale jako wiązkę logicznych dowodów na Bella zwrotne oddziaływanie subkwantowe niezależne od czasu i miejsca. Powinniśmy jednak jeszcze kontynuować jedno rozumowanie. Chodzi o kwestię możliwego punktu końcowego procesu zrastania się człowieka i kosmosu, który uruchomiła ewolucja, który stara się obliczyć nauka, a któremu naprzeciw wychodzi wiedza ezoteryczna. Czy mogą istnieć jeszcze wyższe szczeble ponad najwyższą ze znanych form inicjacji? Albo też jak wysoko można się wznieść? Jeśli nawet na nas robi niezwykłe wrażenie to, czego się dowiadujemy o ezoterykach i magach, może to być tylko wierzchołek góry lodowej. Wiedza ezoteryczna sugeruje istnienie tej góry, jednak nie przekazuje wielu zrozumiałych informacji na jej temat. Podobnie jak na temat tego, jak należy sobie wyobrażać „ostatni szczebel inicjacji" (o ile w ogóle można to sobie wyobrazić). Czy nauka mogłaby tu dostarczyć jakichś wskazówek, choćby niechcący? Byłoby to możliwe do pomyślenia. Zrekapitulujmy krótko, jakie wrażenie wywierają na nas istoty ezoteryczne, które muszą być umiejscowione na jednym z najwyższych szczebli hierarchii ezoterycznej. Są niczym duchy, dla których, jak się zdaje, nie istnieje przestrzeń, czas ani przeszkody materialne. Przenoszą się z przyszłości w teraźniejszość, i na odwrót, materializują się, gdzie chcą, nie może ich zatrzymać żadne więzienie ani zranić żadna broń. Czy takie zdolności można by było zdefiniować także naukowo? Oczywiście. My jesteśmy istotami trójwymiarowymi, dla których obowiązuje tu i teraz, dzisiaj i wczoraj. Mury mogą nas zatrzymać. Wędrujemy z jednej miejscowości do drugiej, przebywając pewną drogę. Zakrzywienia przestrzeni, wymiary ente i inne istotne cechy naszego wszechświata są niedostępne naszemu oglądowi (jako „tłumacza" potrzebujemy matematyki). Nasze mózgi są organami redukcyjnymi, które transformują misterium stworzenia do jedynie trzech wymiarów. Co jednak byłoby w zasięgu możliwości takiej formy życia, której ojczyzną jest czwarty wymiar albo która przyswoiła go sobie drogą rozwoju? Wszystko. Pójdźmy przez moment w przeciwnym kierunku, a stanie się jasne, do czego zmierzamy. Istnieje powieść wielowymiarowa, w której jako autor występuje „stary kwadrat". Powieść ta nosi tytuł Flatland. Narrator jest istotą dwuwymiarową. Opowiada on najpierw o swoim dwuwymiarowym świecie ojczystym, a potem o podróży do krainy czarów trzeciego wymiaru, ojczyzny kuli, która we Flatlandzie posiada magiczne właściwości. Dlaczego tak jest, to oczywiste. Gdyby ktoś chciał zamknąć istotę dwuwymiarową, to wystarczyłoby zakreślić wokół niej linię (koło, kwadrat itd.) i już nie mogłaby ona wyjść. Nas nie można w ten sposób unieruchomić, bo my możemy po prostu przekroczyć linię - właśnie przez trzeci wymiar. Ta zwyczajna czynność wydaje się egzotyczna, kiedy się ją w ten sposób opisuje. Naturalnie, w rzeczywistości ta powieść nie pochodzi wcale spod pióra starego kwadratu, bo życie bez trzeciego wymiaru raczej nie mogłoby istnieć (pamiętajmy, że nawet tak płaskie istoty jak flądry nie są jeszcze wcale dwuwymiarowe). Autorem powieści Flatland jest Edwin A. Abbott (1838 - 1926), były dyrektor City School of London. Choć pod jego nazwiskiem ukazało się przeszło czterdzieści dzieł o klasycznej literaturze i religii, dziś jest znany przede wszystkim dzięki tej małej wielowymiarowej książeczce z 1884 r. Wyciągi z niej przedrukowano nawet w „Teubners mathematischphysikalischer Bibliothek". Wersją Flatlandu dla generacji komputerów była powieść science fiction, która kilka lat temu przebojem zdobyła listy bestsellerów w USA, pod tytułem Planiversum. Jest w niej mowa o matematykach opracowujących komputerowy model dwuwymiarowego wszechświata. Nagle jedna z symulowanych istot żywych zaczyna żyć własnym życiem na ekranie komputera. Nastąpiło połączenie „programu dwuwymiarowego świata" z rzeczywistym światem dwóch wymiarów. Autor powieści, Alexander K. Dewdney, jest wysoko wykwalifikowanym informatykiem, który zachęcił kolegów z innych dyscyplin wiedzy do wzięcia udziału w jego zabawie myślowej. W ten sposób powstała powieść osadzona w naukowo przemyślanych realiach dwuwymiarowego wszechświata. Jest w niej dwuwymiarowa technika, fizyka, biologia, chemia, a nawet dwuwymiarowa codzienność. Jakie wrażenie musiałby wywierać nasz świat na przedstawicielach dwuwymiarowej cywilizacji, gdyby doszło do nawiązania kontaktu? Magiczne. Mało tego, niepojęte. Mówiąc o dualizmie falowo-korpuskularnym stwierdziłem, że to tak, jakby coś było jednocześnie okrągłe i kanciaste. Każmy teraz naszym dwuwymiarowym przyjaciołom via komputer, aby sobie wyobrazili coś, co jest jednocześnie okrągłe i kanciaste. W ich dwóch wymiarach to niemożliwość. Jednak nie dla nas. Walec jest okrągły, kiedy wziąć pod uwagę ścianki zakrzywione, a kanciasty, kiedy patrzymy na niego z boku po ustawieniu go pionowo. To raczej proste. Ale dwuwymiarowa istota nie może postawić takiego walca w trzecim wymiarze, obracać go ani odwracać. Podobnie my nie jesteśmy w stanie nic zrobić w czwartym wymiarze z tym czymś, co się nam raz przedstawia jako cząstka, a raz jako fala, zależnie od tego, jak to obserwujemy. Nasi dwuwymiarowi rozmówcy podlegają podobnym ograniczeniom, bo walec zależnie od rzutowania w ich dwuwymiarowym świecie przyjmie zawsze postać albo prostokąta, albo koła czy elipsy, nigdy jednak obu naraz, czym jest walec w trzecim wymiarze jako bryła. Także my możemy przedstawiać obiekty czterowymiarowe. Znany jest tak zwany Tesserakt, czterowymiarowa hiperkostka. Jednak czy się ją rysuje, czy przedstawia jako model, więcej niż trzech wymiarów nie da się uzyskać. Oryginalne opowiadanie science fiction Roberta A. Heinleina And he Built a Crooked House, o architekcie, co zbudował dom zgodnie z prawami hiperkostki, który po zbudowaniu jest wszędzie i nigdzie zarazem, bawi wprawdzie czytelnika, ale nigdy nie stanie się rzeczywistością. Doskonale; ale czy czwarty wymiar nie jest przypadkiem tylko metafizyczną metaforą albo czasem absolutnym, jak się niekiedy argumentuje, fałszywie interpretując teorię względności? Niekoniecznie. Dla istoty dwuwymiarowej nasz trzeci wymiar także byłby dostępny rozumowi eniu tylko przez analogię. Jak mógłby dwuwymiarowy matematyk wpaść na trop rzeczywistości trzeciego wymiaru? Przez potęgowanie. Pierwszy wymiar to punkt. W drugim trzeba mu nadać rozciągłość, a więc go spotęgować przez drugi wymiar długości, aby mógł się stać kołem, kwadratem czy jakąś inną figurą geometryczną. Koło z kolei stanie się bryłą po podniesieniu do następnej w kolejności potęgi trzeciego wymiaru. I już mamy kulę. A co potem? Podnieśmy coś do potęgi czwartego wymiaru. W słynnej powieści science fiction Marka Cliftona Star bright hiperkostka Tesserakt służy jako duchowy wehikuł do uzyskania paranormalnych (ezoterycznych) zdolności, włącznie z przenoszeniem się w przestrzeni i czasie. Jako plan do budowy realnego domu może nie zdaje egzaminu, ale jako środek medytacji (mandala) - kto wie? W Star bright hiperkostka jest stosowana w takim charakterze i daje magiczne efekty. W każdym razie ta droga nie jest całkiem wolna od ezoterycznych akcentów. Pozostaje ostatnia przeszkoda. Pytanie, czy cała ta teoria ma jakiekolwiek znaczenie praktyczne. Bez niego istoty czterowymiarowe musiałyby pozostać taką samą abstrakcją jak (tylko matematycznie) podniesiona do potęgi czwartego wymiaru przestrzeń albo zakrzywienie czasoprzestrzeni. Cóż więc musiałoby zwrócić uwagę dwuwymiarowego matematyka, który by płasko i skromnie prowadził swoje badania, nie wiedząc, że robi to na powierzchni kuli? Stwierdziłby on ku swemu przykremu zaskoczeniu, że coś się nie zgadza z pewnikami euklidesowej geometrii (o ile są mu znane). Suma kątów trójkąta, rysowanego na powierzchni wspomnianej kuli, byłaby za duża. To rezultat zakrzywienia, które musi pozostać niepojęte dla dwuwymiarowego matematyka, jeśli nawet nauczy się je obliczać. A w naszym trójwymiarowym świecie? Czy możemy zaobserwować i zmierzyć coś porównywalnego z tym, co byłoby nie tylko matematyczną abstrakcją, ale namacalnym faktem? Oczywiście. Także dla nas suma kątów byłaby większa, gdyby tylko rozpiąć trójkąt w przestrzeni kosmicznej. Poprzestaniemy na tym. Niech z tymi dziwacznymi zjawiskami - które wskazują na istnienie czterowymiarowych uskoków geometrii czasoprzestrzeni i dają się konkretnie obserwować i mierzyć szczególnie w dziedzinie supergrawitacji, soczewek grawitacji i innych podobnie egzotycznych spraw - zmagają się astrofizycy, co też robią z zaciekłością. Decydujące znaczenie ma zapewne jeden czynnik: istnieją wyższe płaszczyzny, na temat natury których można mieć różne zdania. Co może się na nich rozgrywać, czy można do nich jakoś dotrzeć, świadomie czy nieświadomie, i czy mogą być ojczyzną widmowych istot (czwartego wymiaru) - to inna sprawa. Istnieją pewne poszlaki, a ich ocena musi pozostać domeną każdego z osobna. Przez ten próg nauka nie jest w stanie się przebić. Także my powinniśmy się oprzeć pokusie nazbyt śmiałych spekulacji. Elementy kosmicznoezoterycznego puzzla leżą przed nami. Jaką mozaikę się z nich ułoży, to znowu sprawa prywatna. Niewątpliwie jest wiele możliwych mozaik, co całkiem się zgadza z duchem ezoteryki i fizyki kwantowej. Jak powiedział fizyk i autor science fiction Arthur C. Clarke: „Najnowocześniejszej nauki nie da się odróżnić od magii". Jak się zdaje, już dziś nie można odróżnić magii od nauki. Gdzie bowiem należy szukać różnicy między zjawiskiem tunelowym elektronów, które nurkują przez imaginacyjny czwarty wymiar i bezczasowo przeskakują z miejsca na miejsce, nie przebywając drogi (znowu całkiem konkretny proces), a zniknięciem markiza C.S. z zamkniętego pokoju na oczach świadków (co się zdarzyło 29 lipca 1928 r. na zamku Millesimo) albo brazylijskiego kupca Carlo Mirabelli (1889 - 1951), który również opuścił zapieczętowane pomieszczenie, mimo że nawet był skrępowany? Podobnie jak nasze widmowe elektrony, markiz i Mirabelli pojawili się w innym miejscu. Carlos Mirabelli dokonywał licznych takich „przeskoków w przestrzeni", przeważnie w biały dzień i nieraz na odległość kilkudziesięciu kilometrów. Naukowcy kontrolowali go, przeprowadzali obserwacje - i stali przed zagadką. Mury, zamki, plomby na drzwiach i oknach w każdym razie nie stanowiły w tym przeszkody. W podobnie małym stopniu dwuwymiarowe więzienie (np. koło) może zatrzymać istotę trójwymiarową, ponieważ może je ona po prostu przekroczyć. Na ile trafne są te porównania, tego nie wiemy. Być może ludziom przytrafiają się przeżycia czterowymiarowe, które wykraczają poza ograniczenia tu i teraz, wczoraj, dzisiaj i jutro, a może wszystko jest całkiem inaczej. Może, może, może... Z tym „może" na ustach przejdziemy do zakończenia. Obserwowaliśmy wiedzę ezoteryczną pod różnymi kątami i wydobyliśmy na światło dzienne sprawy fascynujące. Naturalnie nie wszystko, jednak trudno było tego oczekiwać. Podobnie jak wielowarstwowi i różnorodni są ludzie kroczący śladem wiedzy ezoterycznej, aby zrozumieć to, czego nie ma w podręcznikach szkolnych i/lub wzbogacić swój byt przez tę wiedzę, tak wielowarstwowa jest też sama wiedza ezoteryczna. Niejednego musiało więc zabraknąć, nie zabrakło natomiast - mam nadzieję - nici przewodniej. Próba, którą tu podjęliśmy, miała służyć inwentaryzacji tych zjawisk, których nie można tak po prostu zmierzyć, zważyć, zaklasyfikować i racjonalnie wyjaśnić, a które mimo to są ważne w życiu wielu ludzi. Już choćby z tego powodu nie wolno ich lekceważyć. Podobnie jak osób nimi zainteresowanych. Niech więc ostatnie słowo należy do Nielsa Bohra. Ten wybitny uczony, który tak mocno wierzył w komplementarność wszystkiego, że zaprojektował dla siebie herb, którego centralnym motywem były symbole jin i jang, powiedział: „Głęboka prawda to takie stwierdzenie, którego przeciwieństwo jest również głęboką prawdą".
Fizyka powiada: wszędzie i w każdym czasie istnieje świadomość, a psychologia dodaje: tu i teraz jest tylko naszym odczuciem, ponieważ od dziecka zostaliśmy tak wychowani (przez pranie mózgu w celu uzyskania „zdrowego rozsądku"). Nasuwa się wniosek odwrotny, że techniki ezoteryczne cofają ten efekt wychowania - i już nasz duch dostaje skrzydeł. Ten wgląd wyda się nam znajomy. Jak jednak przedstawia się sprawa innej strony (mam na myśli wykorzystanie w praktyce)? Dr Jack Sarfatti, przewodniczący Grupy Badań Fizyki i Świadomości, opuścił już płaszczyznę teoretyczną (w tym przypadku chyba również filozoficzną) i pracuje nad systemem informacyjnym szybszym od światła na bazie tego wszystkiego, co właśnie poznaliśmy (zgłoszenie pantentowe USA nr 071165 z 12 V 1978). Inni wynalazcy podobno starają się opracowywać podobne konstrukcje, gdy tymczasem Rosja według słów zachowującego anonimowość naukowca z dziedziny fizyki jądrowej podobno już eksploatuje takie urządzenie. No cóż. W każdym razie okazuje się, że istnieją jeszcze inne paranormalnoezoteryczne patenty oprócz patentu Karela Drbala na energię piramidy nr 93304. Kolejny patent ezoteryczny jest zresztą jeszcze w przygotowaniu. Rosyjski naukowiec Gienadij Siergiejew opracowuje obecnie przyrząd do psychometrii przedmiotów, przypominający „retrospektyw" z klasycznej powieści science fiction Kurta Lasswitza Auf zwei Planeten. Tu podamy małe wyjaśnienie: pojęcie psychometrii zostało ukute w XIX w. przez profesora Rhodesa Buchanana, który w badaniach statystycznych dowiódł, że bardzo wiele ludzi identyfikuje materiały przez dotykanie (także pod przykryciem), czyta treść zapieczętowanych listów i może określić sytuację autora (więcej o tym w mojej książce. Niewytlumaczalne zjawiska). Krótko mówiąc, przy odpowiednim treningu prawie każdy może odbierać informacje dotyczące przeszłości Ziemi, przedmiotów itd. Gurdżijew mówił w związku z tym o „zbiornikach wiedzy" (świętych miejscach, starych lub sakralnych, i innych obiektach), z których można ją świadomie czerpać. On sam podaje, że w ten sposób doszedł do głębokich odkryć, między nimi „prawa trzech i siedmiu". Wracajmy do „nadświetlnego telefonu". Carl Sagan w każdym razie wyraził się o projekcie Sarfattiego pozytywnie, choć z lekką ironią. Całe to zamieszanie niewiele pewnie obeszło tego ostatniego, ponieważ, jak się zdaje, ma on skłonność do egzotycznych koncepcji (zastanawiał się np. nad zdarzeniami kwantowymi, jakie mogą mieć miejsce w czasie akcji gięcia łyżek na odległość przez Uri Gelera; hasło: tachyonic link - powiązanie tachioniczne). Sarfatti wątpi, aby Rosjanie mieli system telekomunikacji nadświetlnej. Jednak spodziewa się tego po cywilizacjach pozaziemskich. Na uwagę Sagana, że takie próby kontaktu z istotami pozaziemskimi są „skazane na niepowodzenie", Jack Sarfatti odpowiedział, iż próby Carla Sagana i jego współpracowników nawiązania kontaktu z kosmitami przez radio są przejawem „szowinizmu elektromagnetycznego". To oryginalny spór uczonych, ożywczy w porównaniu ze śmiertelnie poważnymi dyskusjami, do których jesteśmy przyzwyczajeni w innych przypadkach. Co ciekawe, również korzenie naukowych hipotez, koncepcji i w ostatecznym rezultacie praktycznych prób zastosowań podejmowanych przez Jacka Sarfattiego mają nie całkiem codzienną naturę. Można by je nazwać mistycznymi. Aby to zrozumieć, musimy poznać do końca jego wnioski w związku z nowym pojmowaniem świata przez fizykę kwantową. Są one doprawdy równie komiczne jak skrajne. Postulował on, że poniżej płaszczyzny czasoprzestrzeni wszechświata, postrzeganego przez nas, znajduje się (na co miał nadzieję Einstein, co zakładał Bohm, a co odkryli Bell i Aspect) subkwantowy świat jednostek informacji. Można im nadać różne nazwy: kwanty informacji, mikrointeligencje itd. Stanowią one hardware wszechświata. Software stanowi „kosmiczny kit". Jeśli Sarfatti ma rację - a wszystko na to wskazuje - to informacja przenika wszystko i jest ukrytym parametrem narzucającym piance kwantowej program, który scala znany nam wszechświat i określa stałe przyrody. Jeśli rozważyć cechującą cząstki elementarne podstawową potrzebę tworzenia wzorów, to myśl o „kosmicznym programowaniu" brzmi przekonująco (pamiętajmy: my też jesteśmy „wzorami", „odciskiem" wszechświata, manifestacją niepojętego stworzenia...). Cytat z Sarfattiego: „Według twierdzenia Bella inteligencja (informacja) musi w systemie występować wszędzie, jeśli gdzieś w nim jest reprezentowana". Tak więc cały wszechświat, każda cząstka, ma swój udział w informacji. Koło się zamknęło. Najwidoczniej duch poszczególnych ludzi może w określonych warunkach (techniki ezoteryczne, przeżycie „Eureka!", wzburzenie...) „dostroić się" do tego kosmicznego systemu informacyjnego i operacyjnego (hasło: channeling) świadomie albo nieświadomie. Równie dobrze może dochodzić do wzajemnych oddziaływań bez bezpośredniego udziału człowieka (hasło: parapsychologia). Róg obfitości wiedzy ezoterycznej jest wprost niewyczerpany. Wróćmy do Sarfattiego. Jak sam opowiada, jego zainteresowania naukowe zostały zbudzone już za młodu serią tajemniczych telefonów. Ktoś (albo coś) z drugiej strony przewodu twierdził, że jest „pozaziemskim komputerem" i w różowych kolorach malował intelektualne radości studiów nad fizyką. Jack Sarfatti do dziś nie umie wyjaśnić tych telefonów. Wciąż jeszcze się waha, czy głos w słuchawce należał do jakiegoś żartownisia, istoty pozaziemskiej, komputera kosmicznego czy agenta CIA. W każdym razie nie jemu jednemu zdarzyło się coś takiego, jeśli dać wiarę własnym relacjom danej osoby. Amerykański pisarz Morgan Robertson nigdy nie przestał twierdzić, że przy pisaniu opowiadania Fu tility, później nazwanego The Wreck of the Titan (stanowiącego najsłynniejszą pisemną przepowiednię wszystkich czasów), pomagał mu astralny współautor. Neurolog dr Andrija Puharich informuje, że w czasie zakrojonych na wielką skalę badań nad Uri Gellerem (które doprowadziły do napisania książki Uri) odbierał stale przesłania od rzekomo pozaziemskiej istoty mówiącej głosem podobnym do komputerowego. Amerykański pisarz John A. Keel wylicza w swoich książkach aur Haunted Planet oraz The Mothman Prophecies setki świadków, którzy na przestrzeni trzydziestu lat otrzymywali podobnie zagadkowe telefony, a wśród nich ponure napomnienie: „Obudźcie się, wy tam na dole!" Nie można zresztą powiedzieć, aby robiło to szczególne wrażenie; skoro istnieje tak wielu anonimowych rozmówców telefonicznych, którzy się wyspecjalizowali w treściach seksualnych, dlaczego nie mieliby być również tacy, którzy mają fioła na punkcie mistyki i istot pozaziemskich? To całkiem możliwe, jednak kryje się za tym coś więcej. Doświadczenia doktora Puharicha wykraczają bowiem poza wspomniane przesłania. W czasie roboczej sesji neurologa z pewnym Hindusem nazwiskiem Vinod ten ostatni zaczął nagle przemawiać innym głosem. Posługujący się nim z angielskim akcentem egzotyczny mówca oświadczył, że jest członkiem „dziewięciu zasad i sił". Choć było to dziwne zdarzenie, dr Puharich odłożyłby zapewne próbę komunikacji ze strony owych „nadludzkich inteligencji" ad acta, gdyby nie spotkał w Meksyku rodziny lekarza, która miała dobre kontakty z „dziewięcioma zasadami i siłami". Sednem sprawy przy tym jest fakt, że przekazywane przez tę rodzinę informacje były dokładnie dalszym ciągiem obecnej wiadomości dla doktora Puharicha, przesłanej via doktor Vinod. W 1971 r. dr Puharich otrzymał telefoniczną wiadomość, że jego znajomy, brazylijski uzdrawiacz, poniósł śmierć w wypadku; nastąpiło to kwadrans przedtem, zanim ów senor Arigó zginął w swoim samochodzie. Nawet otwarci naukowcy i rzecznicy najśmielszych teorii niewiele tu mogą wymyślić. Jack Sarfatti na przykład jeszcze najbardziej skłania się ku temu, by przypisać telefony od jego kosmicznego komputera pewnemu rodzajowi wstecznej przyczynowości, jaką już zarysował w koncepcji tachyonic linko. W jego obrazie łączy się wszystko harmonijnie, aczkolwiek dziwacznie: wszechświat jako mega-mega-megakomputer i wydarzenia subkwantowe jako mikro-mikro-mikrostruktury półprzewodnikowe wygodnie ułożone w nieskończonym oceanie informacji. Jasne, że zgłębianie jej pochodzenia musi pozostać zastrzeżone dla teologów i filozofów. Do tej samej dziedziny należy także jego patent nadświetlny nr 071165. Uosabia on pozazmysłowe prądy mózgu w taki sposób, w jaki komputer odzwierciedla czy też ma odzwierciedlać logiczną aktywność mózgu. A więc do tego już doszło, że komputery przejęły władzę nawet w kosmosie i w jądrze atomu. Bez obawy, pojęcie „komputera" jest tylko analogią, która wskazuje na prawidłowości, nie zaś na mechaniczne procesy. Tych bowiem się nie znajdzie ani w komputerach ostatniej generacji - które zaczynają już prezentować coś w rodzaju „natury Buddy" - ani w nowoczesnej kosmogonii. Natomiast co można łatwo znaleźć, to ezoteryczny pierwiastek w fizyce i fizyczny pierwiastek w wiedzy ezoterycznej - i ukrytą jedność obu. Rozciągający się bez końca przez przestrzeń i czas ocean informacji pełen bezczasowych powiązań mógłby być tą jednością. Jednością, w której my (jako ukryty parametr) mamy decydujący udział. Budujący obrazek, przedstawiający wiedzę ezoteryczną i naukę jako pogodzonych ze sobą, dawniej wrogich braci. A przy tym zawsze istniały wspólne punkty, których wystarczyło tylko poszukać; z czym też od razu wiązały się problemy. Nawet nauki przyrodnicze z wahaniem zrastają się w integrujące całościowe struktury (np. biofizyka, nowa dyscyplina naukowa, która prawie z miejsca wydała rewolucyjne odkrycia na temat powstania życia, natury raka i wielu innych zagadnień). O ileż bardziej problematyczna musi oczywiście być np. synteza fizyki, parapsychologii i jogi kundalini. Spróbujmy tego jednak dokonać na przykładzie. Istnieje zjawisko spontanicznego samospalenia (Spontaneous Human Combustion, SHC). Tutaj powiemy tylko tyle: Wciąż się zdarza, że ludzie nagle stają bez przyczyny w płomieniach, które ich trawią w niepojęty sposób na popiół, pozostawiając przy tym nienaruszone wszystko wokół (czasem nawet ich własne ubranie nie ulega zniszczeniu). Procesy te są fizycznie niewytłumaczalne. A teraz przejdźmy do naszej - czysto teoretycznej - hipotezy, która jest możliwa tylko pod warunkiem połączenia fizyki z wiedzą ezoteryczną. Jakie podstawy miałaby teoria głosząca, że dochodzi z nieznanych powodów do wybuchu energii czakranów, która błyskawicznie spopiela dane osoby? No dobrze, a jak miałoby się to odbywać z punktu widzenia nauk przyrodniczych? Na pograniczu nowej fizyki, tam gdzie względność spotyka się z fizyką kwantową, napotykamy dziwną „energię próżni". Na podstawie obliczeń, którymi nie będziemy się męczyć, teoria kwantowa kojarzy z nieobecnością materii nie - jak nakazywałby rozsądek - zero, ale dużą pozytywną wartość, W na jednostkę objętości. Kontrowersyjny i znany fizyk Richard Feynman, jeden z twórców elektrodynamiki kwantowej, obliczył masę ekwiwalentną na jednostkę objętości. Wyszło mu około dwóch miliardów ton na centymetr sześcienny. Masa ta, przemieniona według genialnego wzoru Einsteina E = mc2, dostarczałaby dość energii, aby doprowadzić do wrzenia wszystkie morza naszej planety. I to, zauważmy, tylko w jednym centymetrze sześciennym. Był to, podkreślam, tylko przykład. Nikt nie reprezentuje tezy, że SHC jest energią czakranów wybuchającą z próżni. Zamiast tego chcemy apelować o „myślenie oboczne", jak to się nazywa w psychologii, myślenie „w poprzek systemu", w celu wkroczenia na nowe drogi. To właśnie tu robimy. Powstaje oto równie nowy jak - z punktu widzenia wiedzy ezoterycznej - stary obraz bytu, według zasady „Jak w górze, tak na dole", gdzie jedno zawiera się w drugim i na odwrót. W obrazie tym jest miejsce dla astrologii, radiestezji, channelingu, mocy piramidy, wiadomości z zaświatów, reinkarnacji, duchów opiekuńczych i wielu innych spraw. Właściwie dla wszystkiego. Nie ma konkurencji. Nauka nie „kasuje" wiedzy ezoterycznej - ani na odwrót. Dlaczego miałoby tak być? Części, które mają swoje miejsce, nie muszą go bronić kosztem innych. W gruncie rzeczy sprawa jest jasna. A więc krąg się zamknął. Mistyczne fakty zmusiły naukę do wypadu na dziwaczne nowe terytoria tylko po to, by stwierdzić, że dla innych wcale nie były one takie nowe. Tylko że tamci nie przemawiali językiem równań i abstrakcyjnych symboli, to cała różnica. „Temat rozmowy" naukowców i ezoteryków jest jednak ten sam: człowiek i kosmos, duch i materia, świat niematerialny... Synchroniczność, „kosmiczny kit", świadomość światowa - różne nazwy na określenie tego samego? Być może. Niektórzy naukowcy powiedzieliby nawet: bardzo prawdopodobne. W końcu eksperymenty jednoznacznie pokazują hardware (fale/cząstki, kwanty informacji) i software wszechświata (program, sama informacja, plan uniwersalny). Takie eksperymenty co prawda, w których ma jeszcze coś do powiedzenia także świadomość obserwatora. Przypomnijmy sobie wniosek laureata Nagrody Nobla doktora Briana Josephsona, że różne rezultaty doświadczeń w Europie i w USA, przeprowadzonych w takich samych warunkach, można przypisać różnym oczekiwaniom europejskich i amerykańskich eksperymentatorów. Występują nawet jeszcze daleko bardziej groteskowe oddziaływania zwrotne i zbieżności. Nie ma w tym nic nowego, nowy jest jedynie fakt zajmowania się tymi sprawami. Dawniej wiele z nich wmiatano pod dywan. Naukowca, który by je wydobył i zaczął rozpatrywać, spotkałby taki sam los jak archeologa Fredericka Bonda, który odkrył opactwo Glastonbury dzięki pomocy spirytualnej - i poinformował o tym. W naszych czasach docierają do nas informacje o całkiem innych jeszcze osobliwościach, i to pochodzące od renomowanych uczonych, nierzadko przedstawiających od razu całe teorie, od których włos się jeży na głowie. Element fantastyczny zaczęto dopuszczać na salony, ponieważ nie można mu było dłużej zaprzeczać. Zapanowała nawet przeciwna tendencja: nauka szuka go i podejmuje wyzwanie. Do takich konfrontacji stosuje się niemal wszelkie dostępne środki. Odpowiednio dziwaczne bywają uzyskiwane wyniki. Niech to pokaże ostatni, szczególnie zabawny przykład. Pewnego razu Saul-Paul Sirag, wiceprzewodniczący Grupy Badań Fizyki i Świadomości Jacka Sarfattiego, zażył LSD, aby się dowiedzieć, czy w zmienionym stanie świadomości zdoła ujrzeć rzekomą istotę pozaziemską, która, jak twierdził poddawany wówczas badaniom Uri Geller, miała stać za nim. Zapoczątkowało to wprost psychodeliczną reakcję łańcuchową. Sirag zobaczył głowę sokoła. Sześć miesięcy później dokładnie ta sama głowa sokoła pyszniła się na okładce ulubionego magazynu Siraga „Analog". Rysunek ten był ilustracją do opowiadania The Horus Errand i przedstawiał znanego sokoła Horusa z mitologii egipskiej. Dr Andrija Puharich -jak wiadomo autor książki Uri - nic nie wiedział o osobliwym przeżyciu Siraga, kiedy powiedział, że Uri Geller zidentyfikował swojego pozaziemskiego partnera jako sokoła i nadał mu imię „Horus". Obok sokoła na okładce „Analog" widniała twarz należąca do medium z Teksasu nazwiskiem Ray Stanford. Człowiek ten podawał, że miał tajemnicze przeżycia z Uri Gellerem i sokołem. Autor ilustracji na okładce, Kelly Freas (słynny rysownik science fiction), który połączył w niej twarz Stanforda i głowę sokoła, nigdy nie spotkał Teksańczyka. Freas oddał rysy Stanforda nieświadomie. Kompletne szaleństwo! Prawda? Ależ skąd. Sarfatti i Sirag nie widzą w tych dziwacznościach powodu do zdenerwowania. Nie traktują ich ani jako złudzenie zmysłów, ani jako interwencje sił pozaziemskich, ale jako wiązkę logicznych dowodów na Bella zwrotne oddziaływanie subkwantowe niezależne od czasu i miejsca. Powinniśmy jednak jeszcze kontynuować jedno rozumowanie. Chodzi o kwestię możliwego punktu końcowego procesu zrastania się człowieka i kosmosu, który uruchomiła ewolucja, który stara się obliczyć nauka, a któremu naprzeciw wychodzi wiedza ezoteryczna. Czy mogą istnieć jeszcze wyższe szczeble ponad najwyższą ze znanych form inicjacji? Albo też jak wysoko można się wznieść? Jeśli nawet na nas robi niezwykłe wrażenie to, czego się dowiadujemy o ezoterykach i magach, może to być tylko wierzchołek góry lodowej. Wiedza ezoteryczna sugeruje istnienie tej góry, jednak nie przekazuje wielu zrozumiałych informacji na jej temat. Podobnie jak na temat tego, jak należy sobie wyobrażać „ostatni szczebel inicjacji" (o ile w ogóle można to sobie wyobrazić). Czy nauka mogłaby tu dostarczyć jakichś wskazówek, choćby niechcący? Byłoby to możliwe do pomyślenia. Zrekapitulujmy krótko, jakie wrażenie wywierają na nas istoty ezoteryczne, które muszą być umiejscowione na jednym z najwyższych szczebli hierarchii ezoterycznej. Są niczym duchy, dla których, jak się zdaje, nie istnieje przestrzeń, czas ani przeszkody materialne. Przenoszą się z przyszłości w teraźniejszość, i na odwrót, materializują się, gdzie chcą, nie może ich zatrzymać żadne więzienie ani zranić żadna broń. Czy takie zdolności można by było zdefiniować także naukowo? Oczywiście. My jesteśmy istotami trójwymiarowymi, dla których obowiązuje tu i teraz, dzisiaj i wczoraj. Mury mogą nas zatrzymać. Wędrujemy z jednej miejscowości do drugiej, przebywając pewną drogę. Zakrzywienia przestrzeni, wymiary ente i inne istotne cechy naszego wszechświata są niedostępne naszemu oglądowi (jako „tłumacza" potrzebujemy matematyki). Nasze mózgi są organami redukcyjnymi, które transformują misterium stworzenia do jedynie trzech wymiarów. Co jednak byłoby w zasięgu możliwości takiej formy życia, której ojczyzną jest czwarty wymiar albo która przyswoiła go sobie drogą rozwoju?
Już myśl Einsteina, że Bóg nie gra w kości, wyrażała odczucia wielu naukowców. Poszukiwali oni supertajnego porządku ukrytego pod powierzchnią chaosu. W 1952 r. dr David Bohm, w owych czasach uważany za najświetniejszego ucznia J. Roberta Oppenheimera, zarysował drogę wyjścia. Ataki Einsteina na anarchię kwantową byłyby zasadne pod jednym warunkiem, mianowicie że istnieje „płaszczyzna subkwantowa", świat ukryty pod pociesznie bezładnym światem kwantów. Ta głęboka płaszczyzna miałaby zawierać meta przyczynowość, za której sprawą wektory stanu załamują się bezprzyczynowo na „środkowej", można powiedzieć, płaszczyźnie kwantowej. Byłoby tak jednak tylko wtedy, gdyby postulowane parametry nie były związane z przestrzenią. Ukryte parametry poza czasem i przestrzenią. Innymi słowy: jeśli natura przestrzeni i czasu jest całkiem inna, niż zakładano. Ściśle biorąc, jeśli wszystko jest związane ze wszystkim, wyzwolone z ograniczeń miejsca i czasu. Zaraz, zaraz, o czymś podobnym była już mowa. No właśnie. Pora teraz na rozwinięcie wielkiego obrazu, mieszczącego w sobie zarówno przyczynowość formatywną pola morfogenetycznego, jak powiązanie „kosmicznego kitu" poza przestrzenią i czasem, wiedzę kosmiczną Hindusów i bezpośrednią łączność z kosmosem za pośrednictwem horoskopu, wahadełka, tarota i innych instrumentów ze szkatułki wiedzy ezoterycznej. Przez wiele lat na całym świecie naukowcy z wyobraźnią liczyli, myśleli i eksperymentowali wytrwale. Szli za zewem Einsteina i Bohma i wypisali na swoich sztandarach: „Znajdźmy świat subkwantowy!" Jak się zdaje, został on znaleziony. A wraz z nim „duch w atomie", wszechogarniająca świadomość mistyki, okultyzmu, wiedzy ezoterycznej i metafizyki. Wiele nazw jednej prawdy. Nie tak szybko. Ten gmach trzeba wznosić cegła po cegle. A więc zrekapitulujmy krótko to, co wiemy, aby później pójść dalej. W 1964 r. dr John S. Bell opracował teorię - nazwanego tak później przez doktora Nicka Herberta – „kitu kosmicznego", która do dzisiaj nie przestaje szokować fizyków. Teoremat Bella jest potwierdzeniem założenia przyjętego przez Davida Bohma, że działania kwantów nie są związane z miejscem, to znaczy, odbywają się nie tu albo tam, ale i tu, i tam. Zarówno to, jak to, co potem jeszcze nastąpiło, ma swoje korzenie w teoretycznym eksperymencie Einsteina, Podolskiego i Rosena (E/P/R), który miał umożliwić obejście zasady nieoznaczoności Heisenberga, pozwalając nam okrężną drogą rzucić okiem jednocześnie na miejsce i impuls cząstki. Stategia eksperymentatorów polegała na dokonaniu pomiaru na cząstce zastępczej. Niech nam tyle wystarczy. Przez pół stulecia nie było doświadczalnego dowodu, a przeciwstawne poglądy Bohra i Einsteina pozostawały teorią (zdaniem Bohra, odrzucane przez Einsteina „widmowe działanie na odległość", któremu eksperyment E/P/R właściwie miał zaprzeczyć, nie stało w sprzeczności z interpretacją kopenhaską). Twierdzenie Bella było pierwszym krokiem do wydania werdyktu sędziowskiego w sporze między gigantami nauki - i do rozwiązania zagadki eksplozji w biblioteczce Freuda, wrażliwości radiestety de Boera i wielu innych fenomenów paranormalnych (ezoterycznych). Naturalnie, nie od razu zostało to dostrzeżone. Dopiero połączenie różnych źródeł daje w wyniku jedną całość. Bell i jego następcy są pierwszym takim źródłem. Nadszedł teraz moment, aby rozpatrzeć szczegółowo to, o czym dotąd tylko napomykaliśmy jako o całościowej, obszernej zasadzie. Prześledźmy krótko drogi myśli, którymi kroczył irlandzki fizyk John Stewart Bell w 1964 r, kiedy wziął urlop w swoim miejscu pracy w CERN, europejskim ośrodku badań jądrowych w Genewie, aby przemyśleć model Davida Bohma. Szukał on mocnych i nieodpartych argumentów na rzecz „namacalnego" istnienia tego rodzaju „rzeczywistości", na której musiało się opierać szaleństwo kwantowe. Taki argument odkrył w czasie swojej wizyty w Stanford Linear Accelerator Center (SLAC) w Stanford (Kalifornia). Stał się on później znany jako twierdzenie Bella, wspomniany już „kit kosmiczny". Bell zdawał sobie sprawę, że Bohm słusznie upierał się przy tym, iż poszukiwany przezeń model rzeczywistości musi być nielokalny, a więc niezależny od przestrzeni. Są na to dowody matematyczne, których sobie oszczędzimy. Faktem jest, że zjawiska kwantowe dają się wyjaśnić jedynie na podstawie natychmiastowego przesyłania informacji. To znowu oznacza, że cała rzeczywistość jest nielokalna. Innymi słowy: bez założenia natychmiastowych powiązań (szybszych od światła) nie da się wyjaśnić, co de facto istnieje. Ta teza nie sprzeciwia się powszechnie uznanej kopenhaskiej interpretacji dwoistości natury. Tkwiąca głęboko rzeczywistość powiązanych ze sobą wielkości, jednak bez specyficznych atrybutów, ukazywałaby określoną „twarz" (fala albo cząstka) dopiero w trakcie pomiaru i zależnie od sposobu jego przeprowadzania. Nie ma tu sprzeczności z poglądami Bohra i Heisenberga ani nawet Einsteina, ponieważ teoria względności postuluje jedynie, że energia nie może rozchodzić się szybciej od światła. Są to kosmiczne puzzle, których wszystkie elementy trafiają na swoje miejsca. Do tej koncepcji przyłączyli się liczni fizycy. Clauser i Freedmann na przykład powołują się na myślowe eksperymenty Bella, wysuwając tezę, że sama obserwacja faktycznie wywołuje zmianę rzeczywistości. Jednak aż do minionego dziesięciolecia poszczególne modele ścierały się ze sobą wyłącznie na gruncie teorii. W grudniu 1982 r. nastąpił przełom. Teoria stała się praktyką. Do rzeczywistości fizycznej wkroczył wielokrotnie wspominany „aspekt Aspecta", zmuszając wielu fizyków do łamania sobie głowy. Alain Aspect, J. Oalibard i G. Roger udowodnili twierdzenie Bella w praktycznym doświadczeniu. „Kit kosmiczny" istnieje, wszystko rzeczywiście wiąże się ze wszystkim, rzeczywistość jest nielokalna, a więc jednocześnie wszędzie. Najpóźniej w tym momencie nieodparcie nasuwa się jedno pytanie: co to za dowód, czego właściwie dokonał zespół Aspecta? Otóż dokonał on rzeczy następującej: naukowcy zmusili źródło światła (składającego się z wapnia) do emisji fotonów (kwantów, czyli cząstek światła). Zrobiono to w taki sposób, aby zawsze para fotonów rozbiegała się w przeciwnych kierunkach. Po przebyciu kilku metrów każdy foton ze swej strony przechodził przez włącznik elektrooptyczny, a następnie filtr polaryzacyjny. Nie zapominajmy, że fotony poruszają się z szybkością światła. Jakakolwiek komunikacja między naszą parą fotonów mogłaby zachodzić tylko z szybkością większą od szybkości światła, ponieważ oddalały się one od siebie. Idźmy dalej; przemyślność konstrukcji Aspecta polegała na tym, by umożliwić wywarcie wpływu na tor ruchu fotonów. W 1976 r. fizycy Fry i Thompson przeprowadzili w Teksasie podobne doświadczenie, nie zdołali jednak uzyskać jednoznacznych rezultatów, ponieważ ich sygnał był za słaby. Inaczej było w eksperymencie Alaina Aspecta, przeprowadzonym w Institut d'Optique Theoretique et Appliquee w Orsay we Francji i na uniwersytecie w Paryżu. Tym razem wynik był jednoznaczny, choć groteskowy: oddziaływanie eksperymentatorów na foton (skierowanie go do określonego filtra polaryzacyjnego, odchylenie toru jego ruchu itd.) wywoływało zmianę w zachowaniu drugiego fotonu, na który nie wywierano wpływu. A przecież poruszał się on z szybkością światła w przeciwnym kierunku. „I to wszystko?" -pomyśli teraz niejeden czytelnik. Czy podskoki jakichś tam cząstek światła miałyby dowodzić, że wszechświat jest wielką wewnętrznie powiązaną całością, w której my też możemy odegrać rolę, jeśli tylko wiemy jak? Oczywiście, to już wszystko; i nie trzeba więcej, bo to nie był tylko eksperyment myślowy. Fizyk kwantowy dr Nick Herbert wyraził następujące zdanie na temat Bella i jego zwolenników: „Twierdzenie Bella zachowa swoją ważność także wtedy jeszcze, gdy teoria kwantowa wyląduje już na śmietniku fizyki w towarzystwie flogistonu, kaloryki i eteru świetlnego. Twierdzeniu temu przeznaczona jest trwałość, ponieważ opiera się ono na twardych faktach". Dziś panuje w znacznym zakresie zgodność poglądów co do tego, że Bell wniósł istotny, o ile nie najistotniejszy wkład w dzieło badania rzeczywistości. Wynikający z jego rozumowania wniosek: „jeśli coś jest związane z przestrzenią, to chodzi o hokus-pokus", pomaga oddzielać ziarno od plew. I nie tylko. Przyjmijmy zamiast „nadświetlnego powiązania w czasoprzestrzeni" Bella sformułowanie prostsze, ale wyrażające dokładnie to samo, że mianowicie cząstki pozostają ze sobą w kontakcie telepatycznym. Także on jest - co dowiedzione -natychmiastowy, a więc szybszy od światła. Pójdźmy jeszcze dalej. Podstawmy na miejsce naszej pary fotonów (albo elektronów) bliźnięta. Na przykład Barbarę Herbert i Daphne Goodship, o których już słyszeliśmy. W ich przypadku, podobnie jak w przypadku innych par bliźniąt, występowały stale zbieżności, których nie można wytłumaczyć podłożem genetycznym (upadek ze schodów i poronienie w przypadku obu młodych kobiet). W świetle twierdzenia Bella i aspektu Aspecta upadek ze schodów jednego z bliźniąt mógłby spowodować taki sam upadek drugiego. Fantastyczne? Jak najbardziej, ale taka to już bywa rzeczywistość. Jednak są jeszcze i inne poszlaki. Przypomnijmy sobie pole morfogenetyczne Ruperta Sheldrake'a, ową przyczynowość formatywną, która sprawia, że następne kryształy powstają szybciej i że kiedy jedna owca odkryje możliwość ucieczki przez ogrodzenie, to wiedzą o tym już wszystkie inne. Podobne zjawiska można stwierdzić także w przypadku szczurów, płazińców, papug i ślimaków albo przy uczeniu się sztuki „seksowania kurcząt" i tradycyjnych wierszy japońskich. Morfogenetyczne pole Sheldrake'a opiera się na wyobrażeniu pioniera jakiejś czynności, który w nieznanym terenie żłobi bruzdy jak narciarz. Pozostańmy przy tej analogii: pierwszy narciarz, który przetarł trasę, umożliwia następnym szybszy zjazd w dół zbocza po swoich śladach. Odnotujmy od razu, że jego ślad stanowi formę informacji przeznaczonej dla innych. Sheldrake postulował pole kształtów, nie mówiąc wszakże, jaka jest jego podstawowa struktura, natura i sposób oddziaływania. Twierdzenie Bella i aspekt Aspecta pomagają przyoblec „szkielet morfogenetyczny" w ciało. Powoli w hipotezie zaznacza się rola czynnika ludzkiego albo przynajmniej bliskiego przyrodzie ożywionej. Według hipotezy Sheldrake'a w sterowaniu bardziej złożonymi zdarzeniami - jak choćby rozwojem embriona albo wzrostem komórki - współdziałają całe systemy pól morfogenetycznych. I nie chodzi tylko o tworzenie się struktur, ale także o ich zachowanie się. To z kolei włącza się harmonijnie w kontekst już wspomnianych sprzeczności problematyki ciała i ducha. Jak wiadomo, nasz mózg niekiedy dalej funkcjonuje, jakby nic się nie stało, również wtedy, kiedy poniósł on wielkie szkody, co można porównać do telewizora, który by w najlepsze pracował mając na poły zniszczone układy elektroniczne. W rzeczywistości to się nie zdarza; organizmy żywe nie są jednak urządzeniami technicznymi, ale czymś znacznie, znacznie więcej. Dotyczy to nie tylko Homo sapiens. Stwierdzono, że u bezkręgowca z gatunku Octopus mimo zniszczenia różnych sekcji pionowego płata mózgu nie zanikały wyuczone nawyki. Trzeba było z tego wyciągnąć wniosek, że pamięć znajduje się wszędzie i nigdzie. Pamięć nie jest tu odpowiednim pojęciem, należałoby raczej mówić o informacji. Amerykański fizjolog i anatom George Ellet Coghill strawił czterdzieści lat na studiowaniu stadium embrionalnego i larwalnego rozwoju systemu nerwowego płaza Amblystoma. Pod koniec życia naukowiec ten doszedł do przekonania, że prymitywny i dalece niezależny układ nerwowy wspomnianego gatunku ma świadomość i odzwierciedla przestrzeń i czas w oderwaniu od właściwych zmysłów. Co więcej, dziełem swego życia Coghill wykazał, że ta wrodzona zdolność musiała być starsza niż filogenetyczny rozwój układu nerwowego i mózgu - u salamandry i człowieka. Niemało tu okazji do przeżycia olśnienia. Posunęliśmy się wprawdzie daleko, ale czy my w ogóle jeszcze maszerujemy w pierwotnym kierunku? Czy przypadkiem nie straciliśmy z oczu celu ezoterycznego? Nie. Powstaje bowiem iście kosmiczny obraz, w którym wiedza ezoteryczna znajduje należne sobie miejsce, a być może nawet odgrywa centralną rolę. Zapamiętajmy: wszechświat jest czymś złożonym i okultystycznym, rodzajem super-super-supermózgu, którego siedziba znajduje się gdzieś na zewnątrz (fizycy mówią: w hiperprzestrzeni, ezoterycy mówią o innych wymiarach albo płaszczyznach bytu. Wiele nazw znaczących prawdopodobnie jedno i to samo). Wszystkie części kosmicznego mózgu wiążą się ze sobą, jeśli nawet tych powiązań nie możemy postrzegać bezpośrednio (eksperyment Aspecta trudno byłoby nazwać postrzeganiem bezpośrednim). Wszystko to przypomina rękę przykrytą zasłoną. Palce tworzą pod nią wypukłości, można powiedzieć: góry. Dla istoty żywej, której ojczyzną jest powierzchnia tkaniny, „góry" nie mają ze sobą związku. Nie może ona rozpoznać ręki pod tkaniną, co najwyżej domyśla się jej istnienia. Podobnie wygląda chyba i nasza sytuacja. To, co uważamy za cząstki elementarne, to mogą być koniuszki „macek" sterczących z hiperprzestrzeni - czy skądkolwiek bądż - w stronę naszej płaszczyzny bytu. Wspomniane macki należą do ukrytego „ciała" rzeczywistości. Jeśli eksperymentujemy z cząstką, jak w doświadczeniu Aspecta, to w rzeczywistości poruszamy całym tworem. Logicznym tego skutkiem, przynajmniej dla autora tej publikacji, byłyby odległe działania. Obraz rzeczywistości jako rodzaj polipa z hiperprzestrzeni może się wydać prozaiczny, ale moim zdaniem wszystko, co powiedziano, do tego się sprowadza. Interpretacja kopenhaska i „kosmiczny kit" Bella w harmonijnym połączeniu. Dobrze, snujmy dalej argumentację. Jeśli wszechświat stanowi coś w rodzaju supermózgu - z tym wyobrażeniem oswaja się coraz więcej fizyków i kosmologów - to co wtedy musi się mieścić wewnątrz tego kosmicznego mózgu? Wiedza. A poprawniej -informacja. Ach, tu już kiedyś byliśmy. Czyż nie przypominamy sobie tezy, że wszystko mogłaby przenikać wiedza, że pływamy w środku tytanicznego oceanu informacji, do którego nawet można się włączyć? Racja, słyszeliśmy o tym, podobnie jak o tym, że nasz duch może stać się tubą tej wiedzy kosmicznej przy zastosowaniu najróżniejszych metod i środków pomocniczych. Teraz jednak powoli zaczynamy pojmować, dlaczego tak może być. Co prawda, to wciąż jeszcze początki. Bell i Aspect wydobyli na światło dzienne hardware – „technikę" - wszechświata, co jednak z software, oprogramowaniem, duchem? Naszym duchem? Spotykamy go w innych źródłach. Bell i jego następcy są tylko jednym ze źródeł, jak wspomnieliśmy (jeśli nawet równie obfitym, jak fascynującym). W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych matematyk Charles Muses, badacz LSD dr Timothy Leary oraz znany przyjaciel roślin i ekspert od wykrywaczy kłamstwa Clive Backster wystąpili z twierdzeniem, jakoby siedliskiem świadomości był nie tylko mózg i podobne struktury, ale także komórki, cząsteczki, atomy - i jeszcze bardziej elementarne cząstki. Co znamienne, fizyk dr Evans Harris Walker, którego główną domeną było konstruowanie nowych rodzajów broni, jako pierwszy opracował na tej bazie pełną fizykę kwantową. Wspólnie z cytowanym już fizykiem kwantowym, doktorem Nickiem Herbertem, dr Walker oświadczył w pewnej rozprawie naukowej, co następuje: 1 Istnieje płaszczyzna subkwantowa. Jest ona siedliskiem ukrytych parametrów, które „regulują wszystko". 2 Rzeczy, które się dzieją na tej najgłębszej ze wszystkich płaszczyzn, są elementami czującego bytu. 3 Tak więc nasza świadomość kontroluje zdarzenia fizyczne za pomocą praw mechaniki kwantowej. Nie ulega kwestii, że punkt 3 można odkryć w ezoterycznych tekstach i naukach mądrości - jeśli nawet nie dokładnie w takich słowach. W każdym razie chyba nie było bardziej prowokacyjnego twierdzenia, odkąd Jezus zawołał: „Ja rzekłem: Bogami jesteście" (J 10.34). Wracajmy do hard science. Również ona dochodzi do tego samego radykalnego wniosku: To my jesteśmy ukrytymi parametrami - albo ich częścią. Człowiek jest zatem dosłownie „kowalem losu", i to nie tylko w przenośnym rozumieniu. To my tworzymy rzeczywistość, jak mówi dyrektor Center for Theoretical Physics uniwersytetu stanowego w Austin (Teksas), John Archibald Wheeler, unisono z wielowymiarowym Setem Jane Roberts. Tenże Wheeler w 1979 r. na kongresie American Association for the Advancement of Science wywołał tumult, żądając wypędzenia wszystkich badaczy zjawisk paranormalnych ze świątyń nauki. Miał dla nich tylko jedną pogardliwą nazwę: „Pseudos". Poznaliśmy już przecież „stwarzanie przez nas rzeczywistości" na płaszczyźnie cząstek elementarnych, w formie dualizmu falowo -korpuskularnego. Naprawdę? Oczywiście. Pomyślmy tylko: czołowi fizycy kwantowi, wśród nich Wheeler, zakładają, że np. elektrony nie istnieją naprawdę. To my je tylko wprowadzamy do rzeczywistości przez obserwację i pomiar i w dodatku decydujemy, czy mają występować jako fale czy cząstki. Innymi słowy, tworzymy „elektron" dopiero przez obserwację, gdyż nie obserwowany nie ma on ani miejsca, ani impulsu. To wygląda na matematyczne dzielenie włosa na czworo; jednak John A. Wheeler (i inni) poszli jeszcze dalej. Ponieważ nasz wszechświat składa się z cząstek, kreujemy go przez obserwację. Wynikają stąd rzeczy potworne. Fizycy John Barrow i Frank Tipler ujęli to w następujących słowach: „Możemy obecnie użyczać istnienia tylko bardzo skromnym rzeczom, na przykład spinowi elektronów. Stwarzanie większej rzeczywistości może być zastrzeżone dla istot żywych, których świadomość jest większa". Co prawda, nie istnieje prawo natury, które by nam zabraniało uzyskania takiej większej świadomości. Pod tym względem ważna rola mogłaby przypaść w udziale wiedzy ezoterycznej. Na taką możliwość wskazują przeżycia olśnienia. Nachodzą one mistyków i ezoteryków w rezultacie ich praktyk, ale nie tylko ich. Na progu do tamtego świata, w sytuacjach ekstremalnych i z setek innych powodów możemy nagle „poczuć jedność z całym wszechświatem, zrozumieć wszystko, być zarazem największym i najmniejszym" i przeżywać podobne, nie dające się nawet opisać doświadczenia. Są również alternatywne drogi, z którymi jednak powinno się zachować najwyższą ostrożność i rozwagę. Michael Hutchinson opisuje w swojej książce Megabrain „maszynę mózgu" o nazwie Transcutaneous ElektroNeural Stimulator (czyli mniej więcej „przekraczający skórę stymulator elektro-nerwowy") , którą opracował fizjolog mózgu Joseph Light. Wysyła ona elektryczne prądy do mózgu. Wynalazca wybrał częstotliwość 7,83 Hz, którą wykazują również drgania pola elektrycznego między Ziemią a jonosferą. Hutchinson dał się podłączyć do maszyny, ale sądził, że ona nie działa. Był jednak w błędzie, o czym pisze tak: Poczułem się, jakbym pękał w szwach, pełen podziwu i podniecenia. W jednej chwili szereg tematów naukowych, którymi się zajmowałem - były wśród nich takie jak związek między syntezą protein a pamięcią, biochemiczne podłoże nałogów i inne - jakby sam z siebie ułożył się w jedną całość. W moim umyśle dokonało się zjednoczenie i zrozumiałem rzeczy dla mnie nowe. Czułem, że mój mózg pracuje szybciej i skuteczniej niż kiedykolwiek przedtem. Idee rodziły się z taką szybkością, że ledwo mogłem je pojąć. Nie sposób zaprzeczyć, że ten opis ma charakter mistyczny. Jedność, roztopienie się w czymś większym, ale również groźba utonięcia w oceanie informacji, jeśli nie jesteśmy przygotowani. Zabawna przestroga: „człowiek może oszaleć przez popielniczkę", ma wielusetletnią tradycję. I nie bez racji, gdyż taki wgląd w kosmiczną całość, w dosłownym sensie większą rzeczywistość, może wywrzeć wpływ na życie codzienne, i to nie zawsze w sposób pozytywny. Zaczynamy nie dowierzać normalnej świadomości, wszystko wydaje się płaskie, puste i skrajnie zredukowane. Tęsknimy za oświeceniem, które niosą przeżycia „Eureka!",jak to nazwał Arthur Koestler. Wszystko to nie jest wolne od problemów i uświadamia nam, dlaczego inicjacja i inne procedury zbliżenia się do poszerzonej świadomości wymagają wiele czasu, dyscypliny i kontemplacji. Wiedza ezoteryczna ma tę świadomość, natomiast samorealizatorzy i pobudzacze mózgu nie zawsze. Najwidoczniej można się wspinać na coraz wyższe szczeble świadomości. Od wizji sennych do mentalnego ogarnięcia przestrzeni i czasu, co z powodzeniem można nazwać płaszczyzną „magiczną". Uspieński i inni mistycy mówią o tym, że dla inicjowanego - czy jakkolwiek inaczej zechcemy nazwać osobę, która przy trzeźwych zmysłach może zająć swoje miejsce w „świadomości kosmicznej" - wewnętrzne staje się zewnętrznym i na odwrót. Inicjowany jest całym wszechświatem, a równocześnie pojedynczym atomem. Przestrzeń i czas okazują się złudzeniem (co ostatnio stwierdziła również nauka). Nauki mądrości na całym świecie i we wszystkich czasach mówią o odwiecznych, istniejących prawdach, do których racjonalny człowiek zbliża się z trudem krętymi drogami. Te kręte drogi to liczby, słowa, teorie, procedury itd. A przecież wszystkie odpowiedzi istnieją już od dawna, trzeba je tylko umieć rozpoznać. Niekiedy jest to możliwe także bez mistycznego przeszkolenia. Słynny pisarz angielski Robert Ranke Graves (Ja, Klaudiusz) mógł za swych szkolnych lat intuicyjnie sprowadzać do swego ducha wiadomości podręcznikowe i rozwiązania zadań szkolnych, mimo że według jego własnych słów był słaby w matematyce, posiadał jedynie fragmentaryczną wiedzę o gramatyce greckiej, a na temat historii Anglii miał tylko mgliste pojęcie. Jego metoda jednak pozwalała mu „obserwować z boku" to, co niejasne i bez związku, po czym nagle pojawiał się sens, związek i jasność. Opisuje on swoją ówczesną sztukę jako „superlogikę", pozwalającą dokonać błyskawicznego przeskoku z pytania na odpowiedź. Pośrodku nie było nic. Niczym mentalne przejście kwantowe albo „olśnienie", jeśli ktoś woli pozostać przy starych określeniach. Takich przypadków jak ten jest całe mnóstwo. Poeci i myśliciele wszystkich epok wręcz wołają, że jesteśmy więźniami naszych ograniczonych zmysłów. Goethe, Shelley, Proust i wielu innych uskarżają się na nieuchronność tej ciasnoty, pisząc żarliwie o dalekich, rozległych lądach, które wydają się nieosiągalne. Mistycy i ezoterycy dążą ku tym lądom, nie zawsze łagodną drogą. Ponieważ oświecenie (od krótkiego przebłysku aż do świadomego wnikania w większe sfery) wymaga pewnego „wstrząśnięcia", toteż niektóre techniki ezoteryczne tak robią. Na przykład na kontrowersyjny system Gurdżijewa składa się seria szoków, które nazywał on „budzikami", ponieważ mają one obudzić „śpiącą maszynę, człowieka". Gurdżijew nie certował się przy aplikowaniu stymulatorów, które miały popędzić jego zwolenników do przejścia od ich stanu mechanicznej drzemki do wyższej świadomości; wpadał np. do sypialni swoich uczniów i strzelał palcami, na który to sygnał wszyscy zrywali się z łóżek i przyjmowali skomplikowane postawy ciała. Ta końska kuracja wprawdzie przynosiła sukcesy, ale i szkody psychiczne. Skrajności, jak wiadomo, kryją w sobie pułapki. W każdym razie mistyczne doświadczenie jest najwidoczniej odwróceniem owego wrogiego naturze procesu, któremu nadaliśmy nazwę „postęp" i o którym już Sokrates powiedział trafnie i gorzko: „Filozof spędza życie na usiłowaniu rozdzielenia ducha i ciała". Jeśli to wszystko na chłodno wziąć w rachubę, to pozostanie tylko - ze wszech miar pocieszający wniosek, że zanieczyszczenie środowiska, przestępczość, deklaracje podatkowe i wiadomości wieczorne to jeszcze nie wszystko. Wprawdzie wciąż jeszcze nie wiemy dokładnie, dlaczego właściwie tu jesteśmy, ale byt nie musi być tak bezsensowny, jak nauka jeszcze w XIX w. niewzruszenie twierdziła. Dzisiaj również najbardziej abstrakcyjna ze wszystkich nauk nosi cechy mistyczne, jest mistyką par excellence. Tak więc wracamy do tworzonej przez nas rzeczywistości, za czym przemawia fizyka kwantowa. To my usztywniamy to bezkształtne coś ukrytej rzeczywistości i zmuszamy je do przyjęcia postaci w formie elektronu albo dynamiki jako fala elektronowa. My i nikt inny (co naturalnie w żadnym razie nie ma oznaczać, że stworzyliśmy się sami. Nie powinno się pomijać tego aspektu nowej fizyki, który należy nazwać religijnym. Jaskrawy, w dosłownym sensie bezbożny materializm jest passe). Teraz pójdziemy za ciosem, jednak zauważmy: im bardziej zagłębiamy się w roztrząsanie naukowych kwestii, tym bardziej filozoficzna staje się koncepcja zasadnicza. Dr Evan Harris Walker i dr Nick Herbert nie zadowolili się wypowiedzią, że jesteśmy ukrytymi parametrami, do których należy ostatnie słowo. Wychodząc od swojej interpretacji obaj naukowcy opracowali równanie służące do przewidywania wymiaru wahań kwantowych, które powoduje duch człowieka, jak sądzą. Związane z tym eksperymenty praktyczne prowadził przez ponad dwadzieścia lat inżynier elektrotechnik Haakon Forwald. I kto by się spodziewał, z całą jasnością potwierdziły one przewidywania. Znaczące rezultaty uzyskiwane w niezliczonych eksperymentach psychokinezy (rzuty kośćmi, karty a la Blanks, Rhine/Zener itd.) przyznały im rację. Tak więc rusztowanie stoi pewnie, a jego ogólna konstrukcja jest następująca: Wszystko jest przyczyną wszystkiego (przypomnijmy sobie suficką przypowieść o Nasrudinie). Każde zdarzenie kwantowe następuje na podstawie innego zdarzenia kwantowego, które zaszło na podstawie pierwszego zdarzenia kwantowego itd. - aż do totalnego szaleństwa. Ta koncepcja, która daje się udowodnić, ale nie zrozumieć, pozbawia znaczenia każdą znaną nam formę przyczynowości. Jej miejsce zajmuje superprzyczynowość, działająca we wszystkich kierunkach. Przez przestrzeń i czas. Częścią tych wszystkich osobliwości jesteśmy my: nosiciele ducha, kółka zębate „wszechświata informacji", współtwórcy rzeczywistości. Innymi słowy: Wszyscy jesteśmy (w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości) powiązani niezależnie od miejsca i czasu. To wyobrażenie zazębia się z innymi wyobrażeniami fizyki kwantowej i nie wyklucza żadnego z przykładowych przypadków przedstawionych na początku tej części. Tak jest: Rafael Gonzales mógł mieć sen przedstawiający jego własne zamordowanie, a Lady Rhys Williams mogła usłyszeć przez radio wiadomość o zwycięstwie Goldwatera, choć przekazano ją dopiero siedem godzin później. Arnold Toynbee mógł bezcieleśnie przenieść się w przeszłość, a Susi Bauer z Nowego Jorku do Milwaukee. Zgiełk bitewny mógł rozbrzmiewać w Edgehill koło Keinton, a uderzenie pioruna jako przyczyna śmierci mogło przechodzić z pokolenia na pokolenie. Ba, nawet radioniczna maszyna Abramsa-Drown-de la Warr traci nieco ze swej dziwaczności. Według doktora Herberta tylko ta koncepcja uniwersalnego wpływu jest w stanie pogodzić ze sobą eksperyment E/P/R, twierdzenie Bella, załamujące się wektory stanu, przejścia kwantowe, bezprzyczynowośći paradoks obserwatora, a jednocześnie ostatecznie wypędzić precz przypadek. Inni fizycy myślą tak samo. Jeszcze raz powtórzmy, do czego się wszystko (ostatecznie) sprowadza: Jedynym ukrytym parametrem jest świadomość, swobodnie się przemieszczająca i wszechobecna w przestrzeni i czasie. To wręcz zmusza do postawienia zarzutu: Jeśli jest tak rzeczywiście, to dlaczego my tego nie zauważamy? Dlaczego zazwyczaj mamy nieomylne poczucie, że nasza świadomość jest zlokalizowana za naszymi czołami i nie możemy sprawić, aby zgodnie z naszym kaprysem wędrowała sobie dokoła (przynajmniej nie w formie namacalnej)? Po pierwsze, to poczucie wcale nie jest tak naturalne, jak może się wydawać. Sufici i hindusi wykonują ćwiczenia w celu przemieszczania świadomości po całym ciele, a Chińczycy od zawsze byli zdania, że znajduje się ona w środku ciężkości ciała (ten pogląd jest podstawą dalekowschodnich sztuk walki, jak kungfu, karate, aikido itd.). Co ciekawe, chiński ideogram oznaczający sens, duszę, rozum, jest rysunkiem przedstawiającym wątrobę i serce, co niekoniecznie musi świadczyć o niewiedzy (wystarczy choćby pomyśleć o akupunkturze i podobnie skutecznej wiedzy tajemnej). Ponadto zachodnia psychologia odkryła, że doświadczenia z dzieciństwa decydują, jak odczuwamy samych siebie. Nie istnieje coś takiego jak przyrodzone siedlisko świadomości własnej jaźni. Jest to nam tylko wpojone. Moglibyśmy z pewnością dokonywać zdumiewających czynów, gdybyśmy nie wiedzieli, że nie możemy. Mówi się np. o pewnej klinice terapeutycznej „gdzieś w Ameryce", do której są przyjmowane tylko małe dzieci (bez rodziców) po utracie części ciała wskutek wypadku itd. Podobno odrastają im np. palce, i to tylko i wyłącznie dzięki temu, że pacjenci jeszcze nie zdążyli się nauczyć, jak bardzo jest to niemożliwe. Jak powiedzieliśmy, to tylko pogłoska - jeśli jednak chodzi o samą zasadę, to mieszcząca się w granicach tego, co wyobrażalne. Ja sam nie zdołałem dowiedzieć się na ten temat niczego więcej.