Najnowsze wpisy, strona 179


maj 03 2009 Teoria elementu magicznego
Komentarze: 0

Nie spierajcie się o to, czy istnieje duch, czy materia. Nie jest to bowiem nic innego jak spór o słowa. Duch i ciało to tylko dwie różne strony tej samej rzeczy. (Spinoza) Ankiety przeprowadzone na amerykańskich uniwersytetach i college'ach wykazały, co zdumiewające, że 65 procent profesorów i nauczycieli uważa pozazmysłowe zdolności i postrzeganie za dowiedzione. Wzrasta liczba naukowych wykładów na tematy nieortodoksyjne, do tego wygłaszają je prominentne postacie. Np. renomowany fizyk amerykański Gerald Feinberg nie zawahał się zaprezentować na Międzynarodowym Kongresie Fizyki Kwantowej i Parapsychologii (!) w Genewie w 1974 r. pracy pod tytułem Erinnerungen an Zukunftiges. Jej tematem była symetria elektromagnetycznych równań Maxwella, z których można wyciągnąć wniosek o przesyłaniu informacji z przyszłości. Sporadycznie to i owo przenika na zewnątrz. Ministerstwo Obrony USA przeprowadziło na Stanford Research Institute eksperymenty z telepatią, a United States Army Missile Research Development Command obiecuje sobie korzyści militarne ze zbadania aury człowieka. W środkach masowego przekazu ustawicznie straszy „fala śmierci" oznaczana mylącym skrótem ELF (extreme law frequencies), za pomocą której podobno Rosjanie uprawiają sabotaż parapsychologiczny. Miałoby tu chodzić o udoskonalenie wynalazku Nicoli Tesli, naukowca pochodzącego z Chorwacji (1856-1943), którego fantastyczne odkrycia nie są dzisiaj ani konsekwentnie wykorzystywane, ani w pełni rozumiane. Jest typowe, że zachód dopiero wtedy przystąpił do intensywnych badań nad możliwością zastosowania PSI do celów wojennych, kiedy rozeszły się wieści o istnieniu za żelazną kurtyną systemów broni psychotronicznej. O ile wolny świat lubuje się w rozgłaszaniu swoich niepowodzeń, o tyle rosyjski niedźwiedź tradycyjnie trzyma swoje sukcesy w tajemnicy. Dopiero głasnost i pieriestrojka spowodowały pojawienie się luk w murze milczenia. Tak np. niedawno po raz pierwszy w gazecie sowieckiej opublikowano horoskop. Nie dość na tym, „Moskowskaja Prawda" posunęła się nawet do prezentacji astrologa jako „mistrza nauk magicznych", mimo że astrologia dotąd w ustroju komunistycznym była napiętnowana jako „pseudonauka". I bez tego wiadomo, że za zamkniętymi drzwiami panował inny duch. W każdym razie bariery między tym, co „poważne", a co „niepoważne", zostały przełamane; musiało do tego dojść, ponieważ te kategorie straciły sens. Jak powiedział Paul K. Feyerabed: Anything goes . Rusza się do szturmu na nowe lądy, których istnienia wcześniej nawet nie poddawano pod dyskusję. Choć opinia publiczna prawie tego nie dostrzega, niepowstrzymanie rośnie obóz naukowców, którzy się zajmują fenomenami ezoteryczno-mistyczno-paranormalnymi. Stale można słyszeć domysły, że wiedza ezoteryczna mogłaby być jednym z aspektów świata kwantowego, można rzec, odwrotną stroną medalu, na którym jest wyryte słowo „rzeczywistość". Ta rzeczywistość manifestuje się z pomocą ducha człowieka (albo jego mózgu) jako katalizatora. Myśl ta przewija się w tej publikacji, łącząc poszczególne elementy puzzli w jedną spójną całość. Jest oto wszechświat i my, dwa stałe punkty, nie będące odrębnymi wielkościami, ale jednością. „Jak w górze, tak na dole". Nasz duch wyrósł z kosmosu i może się z nim znów zjednoczyć. Czyż buddyzm nie powiada: „Jedno we wszystkim i wszystko w jednym"? Do tej myśli przyłączyły się również nauki przyrodnicze. Zasadę stapiania się w jedność z harmoniami stworzenia może przeżyć każdy z nas, także bez medytacji, technik ezoterycznych czy brain machines. Wystarczy po prostu pójść na koncert. W niemal wszystkich symfoniach są takie pasaże, w których wszystkie instrumenty grają razem. Noszą one nazwę „tutti" (po włosku „wszystkie"). Jeśli chcemy, możemy słyszeć wszystkie dźwięki naraz albo - zależnie od chęci - każdy poszczególny instrument odfiltrować z fali dźwięków. Jeśli przestaniemy się koncentrować na skrzypcach, fletach czy innych instrumentach, to znowu zabrzmi wspólny dźwięk całej orkiestry. Taką niewiarygodną zdolność ma prawie każdy z nas, nie zdając sobie sprawy z tego, jak jest niezwykła. Inna okoliczność sprawia, że to wszystko staje się jeszcze bardziej zdumiewające - i nabiera większego znaczenia. Im lepiej gra dana orkiestra, tym łatwiej możemy wyłowić z niej dźwięk poszczególnych instrumentów. Przy doskonałej -harmonijnej - współpracy filharmoników można bez trudu precyzyjnie usłyszeć zarówno instrument pojedynczy, jak też całą orkiestrę. Natomiast kiedy nasz słuch i ducha dręczą dyletanci, to wewnętrzne precyzyjne strojenie w nas zawodzi. W dysharmonię nie możemy się włączyć. Jest ona najwidoczniej sprzeczna z naturą. Obca dla kosmosu i dla nas. Istnieje jeszcze więcej mocnych poszlak na rzecz „Tao fizyki" czy „dynamiki kwantowej wiedzy ezoterycznej". Na każdym kroku naukowcy potykają się o zjawiska naturalne, które mają wszelkie charakterystyczne cechy fenomenów ezoterycznych. Można wymienić: niezlokalizowanie, niezależność od czasu, nieuchwytność, indywidualność,sprzeczność, bezprzyczynowość, nieoznaczoność, subiektywność, ukrycie, dwuaspektowość i wiele innych paraleli między paradoksem kota Erwina Schrodingera a zasadami wypisanymi na szmaragdowej tablicy z Memfis, którą miał pozostawić po sobie Hermes Trismegistos. Co prawda świat nauki formułuje to inaczej. Mówi się o „subatomowym, uniwersalnym systemie inteligencji do przetwarzania informacji". Czyli po prostu o wiedzy kosmicznej. O tym już przecież słyszeliśmy w innym miejscu. Czy nie mogłaby więc istnieć kronika Akasha, która zawiera w sobie cały byt i całą wiedzę? Albo tajemnicza biblioteka na liściach palmowych, w której są zapisane przeszłość i przyszłość? Albo już wspomniana księga Dzyan? Albo Tat twam asi hindusów? Albo, albo, albo... Dziś fizyka w niewypowiedzianych bólach porodowych wydała „rewolucyjną koncepcję", którą nauki ezoteryczne propagują od pokoleń. Chodzi właśnie o ów subatomowy, uniwersalny system inteligencji do przetwarzania informacji, który się znajduje poza kontinuum czasoprzestrzeni (gdzieżby indziej?). Jego przejawem w obrębie naszej czasoprzestrzeni jest po prostu wszystko: elektrony, cząsteczki, góry i doliny, planety i gwiazdy, płazy i oglądający telewizję zamożni mieszczanie. Te świadomie swobodne sformułowania w żaden sposób nie mają uwłaczać nauce, ale pokazać, jak ogromny krok uczyniła „chłodna" nauka szkolna - i to w jakim kierunku. To, co dziś można wyczytać z naukowych publikacji, laikowi kojarzy się z czarami i pseudonauką. Tak zmieniają się czasy. Abyśmy mogli w pełni ocenić pierwiastek ezoteryczny w nauce (jin i jang w postaci czystej) i pierwiastek naukowy w ezoteryce, nie unikniemy podróży przez krainę kwantów. Zasugerowaliśmy już, że teoria kwantowa, która zdruzgotała dobrze naoliwiony zegar kosmiczny XIX wieku, miała znaczenie przełomu kopernikańskiego. Można by go nazwać nawet prowokacyjnie i z pewną przesadą zawróceniem z drogi, gdyż teoria ta wniosła element metafizyczny, mistyczny i do gruntu ezoteryczny. Tylko terminologia brzmi bardziej nowocześnie. Odpowiednie prawa przyrody wydają się jednak bardziej pasować do Mittelerde J.R.R. Tolkiena niż do naszego świata dźwigni, drążków i urzędów finansowych. Co więc staje nam na drodze, kiedy oderwiemy naszą uwagę od makroskopowych spraw dnia powszedniego i zapuścimy wzrok w głąb świata cząstek elementarnych, gdzie berło należy do niepojętych władców i kryje się widmowy budulec naszego „wielkiego świata"? Wspomniane już kwanty. Jak się zdaje, te maleńkie porcje energii skaczą dokoła bezładnie i nieobliczalnie. Nic sobie nie robią z przyczyny i skutku, a ich zachowanie daje się określić jedynie w przybliżeniu, mianowicie przez „prawo przypadku". Opisuje ono przeciętne zachowanie wielkich jednorodnych zbiorów, nie jest natomiast w stanie niczego powiedzieć na temat danej pojedynczej cząstki, cząsteczki - albo indywiduum. A mimo to ten mglisty i niejasny model świata jest jedynym spójnym opisem mikro- i makrokosmosu. Wyjaśnia on sprzeczności, przed którymi musiała skapitulować klasyczna fizyka Newtona, takie jak katastrofa ultrafioletowa, deficyt energii gwiazd - a nawet natura życia. Ten istotnie nowy obraz wszechświata pozwalał przeczuwać niesłychane konsekwencje. A jeśli fizyka kwantowa w ostatecznej konsekwencji obowiązuje we wszystkich bez wyjątku kwestiach? Na przykład w odniesieniu do czasu? Amerykański fizyk David Finklestein zastanawiał się nad tym problemem i nadał hipotetycznemu kwantowi czasu nazwę „chronon". „Teoria chrononu" głosi, że czas nie jest ciągły, ale składa się z szeregu kwantów czasu, nanizanych niczym paciorki na jeden sznurek. Chronon byłby najmniejszym możliwym do określenia przedziałem czasowym, ok. 10 do minus 24 potęgi sekundy (tyle czasu potrzebuje światło na pokonanie najmniejszej znanej odległości). Fascynującym aspektem tej teorii są luki między kwantami czasu. Mogłyby one być wypełnione przez inne elementarne jednostki czasu. Mówiąc wprost: nieskończenie wiele kompletnych wszechświatów mogłoby się zmieścić w lukach prawdopodobieństwa między wydarzeniami kwantowymi naszego wszechświata. Kto wie - być może to jest właśnie ojczyzna duchowych istot i innych zjawisk. Przewidywalne konsekwencje kwantyzacji czasu, od których aż włos się na głowie jeży, spowodowały, że hipoteza chrononu została odrzucona. Spotyka się ją wprawdzie tu i tam w mniej obciążonej zahamowaniami literaturze science fiction (np. w słynnej powieści Alfreda Bestera Die Morder Mohammeds). Niemal jeszcze bardziej przerażające jest wyobrażenie skwantowanej grawitacji. Doprawdy za daleko odeszlibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli tu odtwarzać ten superegzotyczny gmach teorii. W kwintesencji taka teoria oznacza całkowitą utratę wszystkiego, co jest uchwytne, przyczynowe i logiczne. Kosmos po prostu robi już tylko to, co chce. Słynny fizyk angielski, specjalista od czarnych dziur Stephen Hawking obliczył to, co jest nieobliczalne. Ten niezwykły uczony, który wykonuje swoją tytaniczną pracę poznawczą przede wszystkim umysłem, ponieważ jego ciało zaatakowała straszliwa choroba, przedstawił między innymi matematyczny dowód na sformułowaną przez siebie „zasadę nieregularności". Przedstawiając rzecz w skrajnym uproszczeniu, w zasięgu supergrawitacji (a więc w czarnych dziurach i ich otoczeniu) może się wydarzyć dosłownie wszystko: mogą „przypadkowo" powstać dzieła wszystkie Williama Szekspira albo wytrysnąć niewyczerpane źródła coli z rumem. To nieco dziwne wnioski, ale ściśle naukowe. Wszystkich implikacji nie sposób ogarnąć, zmierzają one między innymi w kierunku powstania wszechświata. Zakończmy ten wątek znamiennym żartem pochodzącym z ust człowieka, który na pewno wie, o czym mówi. Pewnego razu Stephen Hawking w ostatniej chwili zmienił tytuł odczytu, który miał wygłosić przed gronem astrofizyków. Pierwotny tytuł Załamanie się fizyki w dziedzinie osobliwości przestrzenno-czasowych (w centrum czarnych dziur) zmienił na Załamanie się f i z y k ó w w dziedzinie osobliwości przestrzenno-czasowych. Bardzo wymowna to zmiana, można powiedzieć. Wszystko to nie stanowi nawet drobnej części „horroru kwantowego", z którym muszą walczyć naukowcy. Nie istnieje już kwestia, czy coś jest tak, czy inaczej. Wszystko jest i tak, i inaczej. Prawdziwe zasady natury są „okultystyczne" (ukryte). Jest to sytuacja patowa, którą trudno uznać za zadowalającą. Co gorsza, kłopotliwy brak związków przyczynowych skłania do deprymującego stwierdzenia, że cała nauka nie może być niczym innym jak tylko woluntarystyczną próbą zaprowadzenia porządku w świecie na siłę, ponieważ człowiek po prostu nie może znieść myśli, że jest wydany na łup subatomowych anarchistów i graczy w kości. A więc nauka przystąpiła do kontrnatarcia. Skleciła z resztek dobrze naoliwionego zegara kosmosu trzy zasadnicze modele świata, które miały przywrócić sens, porządek i przyczynowość. Fakt, że także ezoteryka miała tu znaleźć niszę dla siebie, nie był przez nikogo zamierzony, a jednak tak się stało. Wspomniane trzy modele to: - Interpretacja kopenhaska, - Teoria wielu światów albo światów równoległych , oraz - Koncepcja ukrytych parametrów. Interpretacja kopenhaska wywodzi się od Nielsa Bohra. Swoją nazwę zawdzięcza jego rodzinnemu miastu, gdzie na terenie browaru Carisberg słynny fizyk mieszkał w domu podarowanym mu przez króla. Zgodnie z tą interpretacją matematycznym odzwierciedleniem braku wszelkich związków przyczynowych jest „załamanie się wektora stanu lub też funkcji falowej" . Wektor to matematyczne określenie kierunku i wielkości danej siły i w „normalnej" matematyce przedstawia to, co się zdarzy w następnej kolejności. Niczego podobnego nie mówi „wektor stanu" mechaniki kwantowej. Sygnalizuje on jedynie, co może się stać w następnej kolejności. Między wektorem a wektorem stanu rozwiera się w teorii poznania luka, w której zmieściłby się lotniskowiec. Niels Bohr wypełnił tę lukę, twierdząc, że ów niemiły wektor stanu istnieje jedynie w naszym umyśle. Myśl, jakoby wszechświat realny nie był bynajmniej realny, ale stanowił jedynie odbicie ludzkiego ducha, wydawała się klasycznej fizyce tak groteskowa, że interpretacja kopenhaska została zredukowana do podstawowego stwierdzenia. Brzmi ono mniej więcej tak: „Rzecz sama w sobie pozostaje niedostępna w hiperprzestrzeni i zależnie od tego, jak się ją ogląda (czyli jak zostanie dobrany eksperyment), prezentuje się jako fala lub cząstka. Ani jedno, ani drugie nie jest niczym innym jak cieniem z przypowieści Platona o jaskini". Co ciekawe, Erwin Schrodinger, „wynalazca" funkcji falowej, której kwadrat wartości bezwzględnej podaje prawdopodobieństwo pobytu cząstki elementarnej, nigdy nie chciał zaakceptować wymienionych interpretacji swoich równań. Ów laureat Nagrody Nobla, szczególnie popularny w Austrii, ponieważ jego podobizna zdobi banknot 1000-szylingowy, wyraził swoje niezadowolenie między innymi w słynnym paradoksie kota. Fizyk Bryce De Wiu ujął te wszystkie zastrzeżenia w jednym zdaniu: „Jeśli pójść za interpretacją kopenhaską, powstaje wrażenie, że nawet załamanie się wektora stanu istnieje tylko w naszych wyobrażeniach". Nie kończący się szereg matrioszek, bab w babie. Arthur Eddington, gigant astronomii, blisko związany z Nielsem Bohrem, wyraził to bardziej poetycznie: „Znaleźliśmy dziwne ślady stóp na brzegu nieznanego. Wymyślaliśmy jedną skomplikowaną teorię po drugiej, aby wyjaśnić ich pochodzenie. Wreszcie zrekonstruowaliśmy istotę, która te ślady zostawiła. To nasze własne". Mimo że interpretacji kopenhaskiej nie sposób podważyć matematycznie, to jednak niezupełnie nas zadowala teoria mówiąca, że cegła, która nam właśnie spadła na głowę, istnieje w gruncie rzeczy tylko w naszym umyśle i nigdzie indziej. W jaki jeszcze inny sposób można by było dobrać się do skóry tej „przeklętej kwantowej skakaninie" (jak z niechęcią określił Erwin Schrodinger rezultat swoich własnych równań w liście do Einsteina), załamaniu się przyczynowości i podwójnej naturze rzeczy? Można było sądzić, że drogą wiodącą do tego celu jest teoria światów równoległych albo teoria wielu światów (także i ona prowadzi niechcący na tereny mistyczno-ezoteryczne). Koncepcja ta, nazywana także modelem Everetta, Wheelera i Grahama, pochodzi z literatury science fiction (wielu fizyków uważa, że powinna tam pozostać). Hipoteza ta usuwa kolejny uprzykrzony aspekt fizyki kwantowej, a mianowicie kwestię, dlaczego zawsze mamy do czynienia tylko z jednym rezultatem, gdy tymczasem przecież możliwa jest ich nieskończona gama. Według Hugha Everetta, Johna Archibalda Wheelera i Neila Grahama - trzech słynnych fizyków z nie mniej słynnego Uniwersytetu Princeton - jeśli podrzucimy do góry monetę, to oczywiście w naszym wszechświecie wyląduje ona na jedną albo drugą stronę; to jednak nic nie znaczy, gdyż we wszechświecie sąsiednim jest dokładnie na odwrót. Parzystość jest zapewniona. Wektor stanu musi ulec załamaniu we wszystkich kierunkach, jak wymagają tego równania kwantowe. Przyczyna tkwi w tym, że wszystko, co może się zdarzyć, rzeczywiście się dzieje, tyle że nie w jednym i tym samym wszechświecie. Wspomniany już Bryce De Witt pisał w „Physics Today": „Mam jeszcze świeżo w pamięci szok, którego doznałem przy pierwszym zetknięciu z koncepcją wielu światów". Mimo to De Witt i wielu jego kolegów uważa model Everetta, Wheelera i Grahama za najmniej absurdalne wyjście z problemu niepewności kwantowej. Dotąd poruszaliśmy się wyłącznie na gruncie teorii. Zarówno interpretacja kopenhaska, jak koncepcja wielu światów stanowią interpretacje zdarzeń niewytłumaczalnych, czy raczej niewyobrażalnych. Jest jasne, że jako takie nie dają się one udowodnić. Tak więc to wyłącznie sprawa gustu, czy bardziej się przychylamy do wersji, że wszechświat istnieje tylko w naszych umysłach, czy może łatwiej nam przełknąć teorię, z której wynika, że we wszechświecie równoległym żyjemy np. jako seryjny morderca (albo nie żyjemy wcale). Nie sposób udowodnić ani jednej, ani drugiej teorii. Inaczej jest w przypadku trzeciego modelu: koncepcji ukrytych parametrów (ukrytych czynników). Nie ogranicza się on tylko do interpretacji, ale znajduje też potwierdzenie w praktycznym eksperymencie. A poza tym daje się tu zauważyć jeszcze coś innego: ogniwo łączące naukę z wiedzą ezoteryczną!

hjdbienek : :
maj 02 2009 Edyta Górniak - Hope For Us
Komentarze: 0

hjdbienek : :
maj 02 2009 Die Prophezeiungen der Maya 5v5
Komentarze: 0

hjdbienek : :
maj 02 2009 Zasada komplementarności.
Komentarze: 0

Dualizm falowo-korpuskularny reprezentuje obie nawzajem się uzupełniające strony kwantu (który można by również nazwać z pełnym uzasadnieniem „cząstką rzeczywistości"). Mamy wprawdzie wybór, którą z różnych twarzy będziemy obserwować, ale to już wszystko. To samo się tyczy sprawek naszego kwantu. Jeśli jesteśmy zainteresowani miejscem jego pobytu - dobrze, możemy się tego dowiedzieć. Wtedy jednak pozostaje ukryte, co on akurat porabia. I odwrotnie. Jeszcze raz: Cząstki przed kurtynę - oto i one. Fale przed kurtynę - oto i one. Fale/cząstki przed kurtynę - niemożliwe. Gdzie „to" jest? - tu! Dokąd „to" zmierza? -tam! Co „to" robi i dokąd „to" zmierza? - bez komentarza! Innymi słowy: jin i jang w głębi atomu. „Rzeczywistość obiektywna" - jak Einstein nazwał wyobrażenie niezależnej egzystencji -już nie istnieje, a raczej nigdy jej nie było. Nauki przyrodnicze zachodu uważały wszechświat przez setki lat za nagromadzenie izolowanych przedmiotów (od fotela do mgławicy spiralnej) i przeżyły szok, kiedy wszystko się stopiło w jedną niepojętą całość. Ezoteryczno-mistyczna wizja świata przedstawiała się tak od zawsze. Teraz można by było właściwie zakończyć rozłam obrazu świata. Przy realizacji takiego zamiaru dzieje się coś zdumiewającego: pod pełną chaosu warstwą kwantową także nauki przyrodnicze mogą odkryć coś, w co ezoterycy nigdy nie wątpili: sens i porządek wszelkiego bytu.

hjdbienek : :
Clipy 
maj 02 2009 Helmut Lotti-Besame Mucho
Komentarze: 0

hjdbienek : :
maj 02 2009 Die Prophezeiungen der Maya 4v5
Komentarze: 0

hjdbienek : :
maj 02 2009 Zburzona iluzja „stabilnej rzeczywistości"...
Komentarze: 1

W pierwszym roku dwudziestego wieku, który miał ludzkości przynieść rzeczy potworne, zaczęło się długie pożegnanie z rzeczywistością naszych ojców. Stało się to co prawda niezauważalnie - dla wielu po dziś dzień. W pewnym artykule niemiecki fizyk Max Planck zajmował się nie rozwiązanym problemem fizyki XIX w. Chodziło o rozkład promieniowania cieplnego rozgrzanego ciała na różne długości fal. Wbrew wszelkim klasycznym wyobrażeniom i oczekiwaniom rozkład ten okazał się skokowy. Przyczyny tego stanu rzeczy były nieznane. W każdym razie na tradycyjnym pojęciu fal pojawiło się pęknięcie; zarazem także na wszystkim, co powszechnie kojarzymy z pojęciem rzeczywistości, choć tego jeszcze nikt nie przeczuwał. W 1905 r. Albert Einstein dołączył dalszy fragment informacji. Starał się on wyjaśnić zjawisko fotoelektryczne, polegające na wybijaniu elektronów z powierzchni metalu przez fale świetlne. Byłoby to możliwe tylko wtedy, gdyby fala świetlna była zarazem strumieniem samodzielnych cząstek. Materialistyczna wizja świata zaczęła się chwiać w posadach. Jak coś może być jednocześnie falą i cząstką? To jakby coś było naraz okrągłe i kanciaste; ta analogia zresztą trafia w samo sedno sprawy i dokładnie opisuje „rzeczywistość". Jeśli nawet nie na znanej nam płaszczyźnie. Ale po kolei. Nie zdawano sobie jeszcze wtedy w pełni sprawy, że na horyzoncie newtonowskiego obrazu świata pojawiły się czarne chmury. A potem rozpętała się burza. Nie „tylko" światło musi mieć tę niepojętą dwoistą naturę. Również elektrony, które miały okrążać jądro atomu niczym wierne satelity, musiały być czymś innym niż maleńkimi kuleczkami. W przeciwnym razie nie byłyby możliwe stabilne powłoki elektronowe. Załamał się klasyczny obraz atomu. Zamiast miniaturowego układu planetarnego z głębi materii wyłoniło się coś niewyraźnego, pulsującego - ni pies, ni wydra, niepojęty cień. Do jakiego stopnia niepojęty, okazało się wtedy, gdy wszystkie cząstki elementarne ujawniły zachowanie typowe dla fal. Dziś mówi się o falach materii i nikt nie ma nawet najmniejszego pojęcia, czym one mogłyby być. Na scenę świata wkroczyła mechanika kwantowa. Jej sukcesy były - i są - imponujące: pozwala ona uzyskać matematycznie ścisły opis struktury atomu, radioaktywności, sił wiążących związki chemiczne, spektrum atomowego, pól elektrycznych i magnetycznych, struktury jądra i reakcji jądrowych, elektrycznych i termicznych właściwości ciała stałego, nadprzewodnictwa, rodzenia się i niszczenia materii i antymaterii, budowy gwiazd, elementarnych mechanizmów życia i wielu innych zjawisk. Bez mechaniki kwantowej nie mogłyby istnieć lasery, mikroskopy elektronowe, tranzystory ani komputery. Aspekt techniczny mechaniki kwantowej nie stanowi problemu. Można się nią posługiwać jak przepisem kulinarnym. Równania się zgadzają, a rezultat odpowiada oczekiwaniom. Przepadła jednak wszelka poglądowość. Czym bowiem byłby człowiek, gdyby nie próbował zajrzeć pod powierzchnię rzeczy? I w tym właśnie sęk. Słynny fizyk Niels Bohr powiedział oschle, że kto zrozumiał teorię kwantową, ten jej nie pojął. Podkreślał on stale, że nie można jej przejrzeć. Nagle przestał istnieć podział na świat „tam na zewnątrz", kierowany przez odwieczne, niewzruszone prawa, i nas, którzy to wszystko obserwujemy, nie biorąc w tym bezpośredniego udziału. Cóż zatem istniało? Teraz wszystko zaczęło się na dobre. Fizycy zakasali rękawy. Jeśli nawet rzeczywistość była inna, niż oczekiwano, to należało jej się właśnie dobrać do skóry eksperymentami innymi od tradycyjnych. Przecież to śmiesznie proste! Łatwiej to było powiedzieć niż zrobić, gdyż to coś w głębi atomów powiedziało: „Nie, moi mili, nigdy mnie nie dorwiecie!" Usiłowano co prawda zażarcie. Najpierw trzeba było to coś uchwycić, wszystko jedno, czy miała to być cząstka, czy fala. Już w 1801 r. Thomas Young wykazał swoim słynnym doświadczeniem interferencyjnym, że światło ma naturę falową. Trzeba więc było do niego powrócić, tym razem jednak pod kątem cząstek. Osłabiono promień światła tak, by z każdego kierunku do ekranu docierała zawsze tylko jedna cząstka, albo kwant światła (foton), kierowana prawem przypadku. Powstaje przy tym określony wzór. Osobliwy aspekt sprawy polega na tym, że każdy foton musi „wiedzieć", gdzie trafić, to znaczy, musi znać pozycje i tory lotu „kolegów". Dokładnie tak samo dzieje się w przypadku cząsteczek gazu i innych zbiorów posłusznych prawom masowej statystyki (choć dziwnym trafem tego nie odbieramy jako coś zagadkowego). Bardzo dziwne. No dobrze, a więc przez dwie szczeliny wypuszczano fotony na ekran, na którym tworzyły one ściśle przewidywalne wzory. A co się stało, gdy zamknięto jedną z tych dwóch szczelin? Wtedy wzór zniknął. Cząstka „wiedziała", że otwarta jest już tylko jedna szczelina, i dostosowała do tego swoje zachowanie. To rzeczywiście już nie miało nic wspólnego z naszym potocznym doświadczeniem. Pociski karabinu maszynowego albo kule bilardowe tak by się nie zachowały. Teraz naukowcy poszli na całość. Jaki byłby wynik, gdyby przed każdą szczeliną zainstalować czujnik? Wtedy można by było błyskawicznie i podstępnie zamknąć jedną z nich, skoro tylko będzie wiadomo, która cząstka dokąd poleci. Niestety nie. Uniemożliwia to zasada nieoznaczoności Heisenberga. Pomiar tak dokładny, że dzięki niemu wiadomo, przez którą szczelinę skieruje się dana cząstka, przeszkadza do tego stopnia, iż wszystko się załamuje. Elektron (czy foton) demonstruje swoją wszechwiedzę jedynie wtedy, gdy nie patrzymy mu na ręce. Naukowcy nie dali się tak łatwo zapędzić w kozi róg. John Wheeler, od którego pochodzą takie pojęcia jak „czarne dziury" czy „pianka kwantowa", wymyślił eksperyment opóźnionego wyboru (delayed choice). Miał on przechytrzyć fale/cząstki, zamiast tego jednak pokazał, że de facto nic w ogóle nie jest takie, jak się tego domaga zdrowy rozsądek. Fale/cząstki wiedziały, że są obserwowane! Na planie znalazł się człowiek jako element eksperymentu, a raczej jako sprawca rezultatu. Albo też, jak to ujął krótko i węzłowato wielowymiarowy Set w rozmowie z Jane Roberts: „To wy czynicie rzeczywistość" . Zrozumienie tego faktu musiało dopiero się przyjąć. Niedawno temu Caroll Alley z gronem współpracowników z Uniwersytetu Maryland w USA podjęli próbę powtórzenia doświadczenia opóźnionego wyboru za pomocą środków high-tech. Do połowy posrebrzone zwierciadło dzieli promień lasera na dwie części, analogicznie do podwójnej szczeliny u Younga. Kolejne zwierciadła w wyrafinowany sposób zmieniają bieg tych promieni tak, że się one krzyżują i trafiają w jeden z dwóch detektorów fotonów. Jeśli teraz dodać jeszcze jedno do połowy posrebrzone zwierciadło, to oba promienie połączą się znowu. Nie będziemy tu przedstawiać całej złożoności tego eksperymentu. Wyrafinowane mechanizmy pozwalają tu z szybkością światła zmieniać fazy, długości torów i wiele innych parametrów, wszystko po to, by umożliwić przewidywalność zachowania się fal/cząstek. Zamysł ten jednak się nie powiódł. Cokolwiek robiono, „tego" nie udało się uchwycić. Nawet jeśli zwlekano z decyzją włączenia lub nie drugiego posrebrzanego do połowy zwierciadła do chwili, aż jeden foton prawie dotrze do punktu skrzyżowania, nie dowiedziano się niczego. Na pozór każdy foton wybiera obie drogi, a niejasność doświadczenia podwójnej szczeliny Younga pozostaje niewzruszona. Dalsze konsekwencje są doprawdy potworne. Oznaczają one w tym przypadku - proszę o szczególną uwagę - że decyzja, czy foton przeleci przez aparaturę po jednym czy po obu torach, zapada w takim momencie, kiedy to już się stało. Teraźniejszość powodowała zmianę przeszłości! Innymi słowy: część z osobna nie ma znaczenia, ale tylko w połączeniu z całością. To nie tylko kojarzy się z zasadami ezoterycznomistycznymi i mądrościami Dalekiego Wschodu, ale jest takie w swej istocie. Nie tylko buddyzm mówi o twórczej mocy „wiecznego teraz", któremu nawet Einstein nie mógł zajrzeć w karty. Ten wniosek może się w pierwszym momencie wydać przesadny. W końcu całe mnóstwo codziennych zdarzeń nie daje się przewidzieć, a nie wiąże się zaraz ściśle z wiedzą ezoteryczną. Można podać jako przykład nagłe zmiany pogody, krach na giełdzie, wyniki ruletki itd. Mimo to istnieje podstawowa różnica: nieprzewidywalność takich zdarzeń bierze się z braku informacji. Teoretycznie zachowanie się chmury jest obliczalne, praktycznie jednak nigdy nie będziemy w stanie poznać wszystkich parametrów, a już na pewno nie uda się nam zdążyć z tym na czas. Nieuchwytność świata kwantów natomiast polega nie na tym, że obecnie postrzegamy go tylko fragmentarycznie, ale że nigdy nie będziemy mogli go postrzegać totalnie. Oddziela nas od niego bariera zupełnie innego rodzaju niż statystyczne odchylenia albo za mała rozdzielczość mikroskopu. Ta bariera ma naturę egzystencjalną, wynikającą z istoty wszechświata czy też bytu, aby wyrazić to filozoficznie, i pozostaje poza obrębem ludzkich dążeń. Odkąd ujawniły się te paradoksy, przeprowadzono ogromną liczbę doświadczeń - teoretycznych i praktycznych - aby uchwycić „rzecz samą w sobie". Niemało ich pochodzi od Alberta Einsteina, który jak Schrodinger czuł odrazę do „przeklętej kwantowej skakaniny". Niektóre z tych eksperymentów były genialne w swej przemyślności, ale ostatecznie nie dały lepszych rezultatów niż próba zobaczenia własnych pleców przez coraz szybsze bieganie wokół drzewa. To porównanie ściśle oddaje nasz dylemat. Hipoteza obserwatora fizyki kwantowej formułuje to następująco: obserwacja zmienia rzeczywistość. Jest ona taka, jaka jest, tylko dopóty, dopóki pozostaje nie obserwowana. Jeśli się ją obserwuje, przyjmuje raz taką, raz inną postać - fali albo cząstki, nigdy jednak całości! Z tej ogromnej frustracji zrodziło się kilka modeli świata, z którymi się jeszcze zapoznamy. Ważniejsza jednak w tej chwili jest zasada, którą Niels Bohr wywiódł z tego wszystkiego.

hjdbienek : :
Clipy 
maj 01 2009 Niebezpieczna piękność
Komentarze: 0

hjdbienek : :
maj 01 2009 Die Prophezeiungen der Maya 3v5
Komentarze: 0

hjdbienek : :
maj 01 2009 Zburzona iluzja „niezależności"
Komentarze: 0

W 1979 r. 39-letnia Barbara Herbert z Dover w Anglii zwróciła się do pracownika socjalnego Johna Strouda, aby jej pomógł w poszukiwaniach siostry bliźniaczki. Matka Barbary, która studiowała w Londynie przed drugą wojną światową, oddała swoje obie córki do adopcji, zanim w 1943 r. popełniła samobójstwo. Barbara Herbert natrafiła na ślad siostry bliźniaczki, kiedy gromadziła dokumenty do celów emerytalnych. Przy pomocy Johna Strouda udało się w końcu odnaleźć poszukiwaną pod nazwiskiem Daphne Goodship w WakefieId. Na umówione spotkanie każda z sióstr bliźniaczek przybyła na stację Kings Cross w Londynie w beżowej sukience i brązowym aksamitnym żakiecie (pamiętajmy, nie umawiając się co do tego, ale przypadkiem!). A to był dopiero początek. Obie kobiety pracowały w zarządach miejskich, podobnie jak ich mężowie, obie poznały swoich późniejszych mężów w wieku szesnastu lat na tańcach i wyszły za nich za mąż na jesieni, mając dwadzieścia kilka lat. Podobnie identycznie przebyły najpierw poronienie, po czym każdej urodziły się w tej samej kolejności dzieci: dwóch chłopców, a po nich dziewczynka. Obie kobiety w wieku piętnastu lat doznały poważnego upadku ze schodów, obie opiekowały się młodszymi uczniami przechodzącymi przez ulicę, czytały to samo pismo i lubiły tych samych autorów. John Stroud skatalogował w sumie 31 niesamowitych wprost zgodności, z których większość w żadnym razie nie daje się wyjaśnić względami dziedziczenia (np. upadki ze schodów i poronienia). Podobnie układały się dalsze losy Barbary Herbert i Daphne Goodship po ich spotkaniu: nie umawiając się, często kupowały tę samą książkę tego samego dnia, równocześnie zmieniały kolor włosów itp. Takie przypadki są do siebie podobne jak krople wody, dokładnie tak, jak same bliźnięta... W wieku dziewięciu lat Jim Lewis z Limy (Ohio) dowiedział się, że ma brata bliźniaka, który został oddany do adopcji po urodzeniu. Trzydzieści lat później - w tym samym wieku co Barbara Herbert - postanowił nawiązać z nim kontakt, w czym dopomogły władze. Bliźniak ów - nazywał się Jim Springer - mieszkał w Dayton (Ohio). Po spotkaniu Jima i Jima (!) wyszło na jaw całe mrowie podobieństw: obaj bracia mieli pierwsze żony o imieniu Linda, a po rozwodzie z nimi każdy ożenił się po raz drugi z kobietą o imieniu Betty. Każdy miał syna o imieniu Allan (czy też Alan) i psa wabiącego się Toy. Jim Lewis i Jim Springer byli pomocnikami szeryfa, urzędnikami McDonald-Company i pracownikami stacji benzynowej. Każdy z nich spędzał urlop w tej samej miejscowości na Florydzie i zawsze na tej samej plaży nie dłuższej niż 300 m. Na urlop Jim i Jim jeździli chevroletami. Obaj mieli w ogrodzie jedno jedyne drzewo, wokół którego znajdowała się biała ławka. Obaj majsterkowali w swoich warsztatach, wykonując ramy do obrazów i meble. Obaj dali się wysterylizować, pili tę samą markę piwa i palili ten sam gatunek papierosów. Obaj kochali wyścigi Stock-Car i nie cierpieli baseballu. Jeszcze nie dość „przypadkowych zbiegów okoliczności"? Proszę bardzo: Siostry Terry Conolly i Margaret Richardson wyszły za mąż w tym samym roku, tego samego dnia i prawie o tej samej godzinie. Obie kobiety miały czworo dzieci, które przychodziły na świat prawie w identycznych momentach. Obie kobiety chciały nazwać pierwszą córkę Ruth, ale potem się rozmyśliły. Dorothy Lowe i Bridget Hamilton opisywały w swoich dziennikach zawsze te same dni. Pracownik społeczny John Stroud połączył nie tylko Barbarę Herbert i Daphne Goodship, ale także Erica Boococka i Tommy'ego Marriotta, którzy wyszli sobie na spotkanie jak swoje lustrzane odbicia: w identycznych okularach (kwadratowe szkła w metalowej oprawce) i każdy z kozią bródką; obaj też pracowali jako siła pomocnicza w fabrykach w mieście Yorkshire. Trzeba jeszcze raz podkreślić, że nie zaplanowali jednakowego stroju. Wręcz niewiarygodna wydaje się historia Oscara Stohra i Jacka Yufe, których podobieństwa nie zdołał osłabić nawet dystans równy szerokości Oceanu Atlantyckiego ani przepaść dzielących ich diametralnie przeciwstawnych sobie ustrojów społecznych. Obaj urodzili się w Ameryce, jednak Jack wzrastał jako ortodoksyjny Żyd, podczas gdy Oscar wyjechał do Niemiec, gdzie został członkiem Hitlerjugend. Minęło kilkadziesiąt lat. W 1979 r. bracia spotkali się znowu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa należałoby oczekiwać, że będą różnili się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe. Jednak ich niewidzialna więź okazała się silniejsza: Jack i Oscar nosili identyczne okulary i niebieskie koszule z pagonami. Na powitanie uśmiechnęli się pod takim samym wąsem, a mimo że Jack mówił po angielsku, a Oscar po niemiecku, to rytm, z jakim mówili, był jednakowy. Była to zresztą tylko zewnętrzna warstwa synchroniczności. Obaj mieli ekscentryczny zwyczaj spłukiwania toalety przed i po użyciu i nosili gumki recepturki na nadgarstku. Dla kogo takie zbieżności nie są jeszcze dość absurdalne, tego może zadowoli poniższy przypadek. Trzydziestoczteroletni Vebi Limani z Sara Mountain (USA) w czasie burzy został śmiertelnie ugodzony piorunem. Dziennikarze lokalnej gazety wydobyli na światło dzienne fakt, że we wcześniejszych latach na skutek uderzenia pioruna stracili życie ojciec, brat i wuj Limaniego. Rupert Sheldrake, ojciec rewolucyjnej teorii o przyczynowości formatywnej, zgromadził niezliczone elementy do puzzli swojej wizji wszechświata przepojonego informacją. Kazał on np. angielskojęzycznym studentom nauczyć się na pamięć trzech krótkich wierszy po japońsku. Jeden z tych tekstów składał się ze słów przypadkowo dobranych, drugi wprawdzie miał sens, ale powstał niedawno, natomiast trzeci był tradycyjnym rymem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Studenci, mimo że po japońsku nie rozumieli ani słowa, najszybciej jednak zapamiętali wiersz liczący sobie setki lat, co można było wyraźnie stwierdzić. Na podobny efekt natrafił już wzmiankowany Lyall Watson w Osace w Japonii, gdzie kształci się słynnych „sekserów kurcząt", specjalistów, którzy najdosłowniej „w małym palcu" mają rozpoznawanie płci świeżo wyklutych piskląt. Watson miał nadzieję, że jako biolog czegoś się tu nauczy - i tak też się stało. W Japonii wiele umiejętności - od ceremonii parzenia herbaty przez Go do karate - przekazuje się metodą wspólnego ich praktykowania. Uczeń spędza długi czas z mistrzem (sensai) i przyswaja sobie jego zręczność. Tak jest również w przypadku sekserów kurcząt. I w tej dyscyplinie uczniowie tak długo patrzą mistrzom przez ramię, aż sami nabędą ich sztukę. Lyall Watson porównuje ten proces nauczania z osmozą (przenikaniem substancji przez błonę przepuszczalną). Sami sekserzy nie umieją wyjaśnić, jak to możliwe, ale faktem pozostaje, że ich dokładność jest bliska 100 procent, a szybkość pracy „już nieświadoma" - i że mogą swoją zdolność przekazywać innym. W 1924 r. w USA umarł neurolog Albert Abrams, napiętnowany jako szarlatan, zgorzkniały i zapoznany. Jego „przestępstwo" polegało na tym, że odkrył nieortodoksyjną metodę diagnozowania raka, która, co skandaliczne, pozwalała osiągnąć dokładność, o jakiej i dziś można tylko pomarzyć. Przy zastosowaniu prostego przyrządu do pomiaru oporu elektrycznego był w stanie na podstawie jednej kropli krwi precyzyjnie określić, czy dana osoba jest chora na raka, a jeśli tak, to na jaką z jego odmian. To nie mogło dobrze się skończyć. Ponieważ poza samym doktorem Abramsem nikt nie mógł dojść do ładu z jego sławną (a raczej osławioną) „Black box" (tak w końcu nazwano to urządzenie), to przekreślenie jego reputacji było z góry przesądzone, bez względu na odnoszone sukcesy. Po latach metodę Abramsa przejęła i udoskonaliła zajmująca się kręgarstwem Ruth Drown. Jej wyniki były zaskakująco dokładne i można je było uzyskać nie tylko na podstawie analizy krwi, ale i włosów. To, co nastąpiło potem, nie było niespodzianką: Ruth Drown w 1951 r. uwięziono, a jej notatki i aparaty zniszczono. Zmarła wkrótce po wypuszczeniu z więzienia ze względu na podeszły wiek. Mimo to metoda Abramsa-Drown przetrwała. Angielski inżynier George de la Warr pracował dalej nad jej stroną techniczną i wdrożył produkcję. Dziś maszyna Abramsa-Drown-de la Warr faktycznie jest stosowana. Jej użytkownicy nazywają swoją sztukę „radioniką". Jak się zdaje, za pomocą prostego urządzenia, w którym wahadełko kołysze się nad kroplą krwi, można zapoczątkować coś w rodzaju procesu zdalnego leczenia. W tym punkcie nieodpartej mocy nabiera pytanie, co łączy ze sobą te wszystkie coraz bardziej egzotyczne elementy mozaiki. Proszę o jeszcze trochę cierpliwości, najpierw musimy zarżnąć jeszcze jedną świętą krowę.

hjdbienek : :