Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
30 | 31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 |
06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 |
13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 |
20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 |
27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 |
Awanturnik Balsamo-Cagliostro, chodzący po ziemi w latach 1743-1795, był niewątpliwie kryminalistą (także według obecnych kryteriów, a nie tylko osiemnastowiecznych, z epoki, w której zbrodnią zasługującą na śmierć była kradzież bochenka chleba przez głodnego). Cagliostro był zamieszany w rozmaite szalbierstwa, które uprawiał rutynowo, oszukując arystokratów i bogatych mieszczan. Przez większą część swego życia uciekał przed wymiarem sprawiedliwości, a zakończył je w lochach Castel San Leo koło Montefeltro. Oskarżony i skazany za wolnomularstwo i kacerstwo, ostatnie lata swego burzliwego życia przecierpiał w cuchnącym lochu, do którego każdy lokator wchodził tylko jeden jedyny raz przez otwór w suficie. Okrutną ironią losu było w jego przypadku to, że trafił tam za „przestępstwo", które dziś nazwano by wolnomyślicielstwem, gdy tymczasem świeckie przewiny hrabiego także i w naszych czasach wystarczyłyby całkowicie, aby na przykład przed sądem USA uzyskać jeden ze zwykłych tam oryginalnych wyroków „dwustu pięćdziesięciu lat więzienia i potrójnego dożywocia". Niewątpliwie był to przestępca, więc po co w ogóle brać go pod uwagę? Ponieważ był zamieszany w słynną polityczną aferę z naszyjnikiem królowej Marii Antoniny albo ponieważ zainspirował wielu poetów, wśród nich Dumasa i Goethego? Nie, podobną sławą mógłby się poszczycić i Czyngis-chan czy Billy Kid. Cagliostro jest jednak kimś więcej niż tylko zwykłym oszustem, szarlatanem i złodziejem, któremu jego własny mit nadał demoniczne rysy, a pisarze zapewnili nieśmiertelność (przynajmniej w literaturze). Z pozoru jest typowym przedstawicielem XVIII wieku: błyskotliwy, naiwnie przebiegły, chciwy i wspaniałomyślny, przesądny, mistyk i wizjoner. Idealny reprezentant dekadenckiego społeczeństwa, a jednocześnie pasożyt na jego miarę. Potentaci władzy i pieniądza nie tylko szli na lep jego genialnych manipulacji, ale wręcz się o to prosili. Jak dotąd wszystko wydaje się zwyczajne i „normalne". Jednak niezupełnie tak było, obraz bowiem zakłóca element dziwaczności. Klimat epoki sprzyjał ekscesom, mistykom, oświeconym i dziwakom. Nie wolno im było jednak wprowadzać rzeczywistego zamętu do biegu spraw. Cagliostro naruszył tę regułę. Kiedy 14 listopada 1776 r. odbywało się ciągnienie angielskiej loterii państwowej, był na nim obecny Cagliostro i szkocki arystokrata lord William Scott z żoną (w rzeczywistości „lord" był oszustem, a „mylady" jego kochanką Mary Fry, z którą miał troje nieślubnych dzieci). Uczynny Cagliostro podał liczbę 20, na którą Scott postawił i wygrał. Trzy dni później Cagliostro wskazał inną szczęśliwą liczbę, która przyniosła „lordowi" pokaźną kwotę stu luidorów. Kolejne ciągnienie odbyło się 18 listopada 1776 r. Tym razem przyjaciele przypuścili szturm na Cagliostra, który wymienił dwie liczby. Dzięki nim podupadły aktor Domenico Aurelio Vitellini, zubożała dama do towarzystwa Madame de Blevary i - notabene – „lord" i „lady" Scott wygrali mały majątek. Taki „sabotaż" wobec uświęconej loterii królewskiej zawiódł Cagliostra do więzienia. Opuścił potem Anglię, by podróżować po świecie, i znalazł się we Francji, gdzie wywołał sensację swoimi niewytłumaczalnymi zdolnościami uzdrowicielskimi. Jego metoda fizycznej regeneracji człowieka zaskarbiła mu przyjaźń kardynała Rohana. Dostał się na dwór francuski, gdzie zastąpił słynnego, i dziś uznawanego magnetyzera i lekarza doktora Franza Antona Mesmera (1734-1815), twórcę mesmeryzmu. W biografii Cagliostra można odkryć mnóstwo innych sprzeczności tego rodzaju - o ile chce się je odkryć. Drobnym, ale znamiennym szczegółem jest to, że niechętni mu opisują Cagliostra jako pyszniącego się strojem, obwieszonego biżuterią, przeważnie w trójgraniastym kapeluszu z piórami na głowie, natomiast przyjaciele i zwolennicy - równie jednogłośnie - mówią o jego prostym i naturalnym ubiorze. Ciem en te Vanetti zanotował w swoim dzienniku: „Jego (Cagliostra) strój był schludny, wszelako bez żadnego luksusu". Podobnie bezsensowne sprzeczności charakteryzują różne wizerunki Cagliostra, czy to obrazy, sztychy, czy posągi. Jeśli się przyjrzeć popiersiu autorstwa Houdona z muzeum w Aix-en-Provence, wydrukowanemu w Londynie sztychowi Francesco Bartolozziego czy portretowi pędzla J.B. Chapuy, to nikomu nie przyszłoby do głowy, że mogłyby one przedstawiać jedną i tę samą osobę. Również w opisach występują skrajne rozbieżności, i to nie tylko w odniesieniu do stroju. Cagliostro budzi wyłącznie skrajne odczucia: dla jednych był idolem, dla innych diabłem wcielonym. Między tymi dwiema skrajnościami nie było żadnych opinii pośrednich. Także i jemu samemu obce były półtony. Oszukiwał bez skrupułów, był jednak zarazem gotów do pomocy, szczodrze rozdzielając rady, lekarstwa i pieniądze. W dodatku stronił od występku, co w rozpustnym wieku XVIII było wprost perwersją. Nawet najzagorzalsi wrogowie nic nie wspominają o jego miłostkach. Cagliostro pozostał wierny swojej żonie nawet wtedy, gdy przeszła na stronę jego oponentów. Jest dowiedzione, że zakon kawalerów maltańskich wtajemniczył go w tajemnice św. Jana, objawienia Kabały i nauki okultystyczne. Zainicjowany przezeń w 1785 r. egipski rytuał wolnomularstwa jest praktykowany do dzisiaj (wywodzi się zeń rytuał Memfis-Misraim, którego wielkim mistrzem był także Rudolf Steiner). Rytuał ten podniósł liczbę stopni wyższych do dziewięćdziesięciu i pozwolił - zupełna nowość - na uczestnictwo także kobiet. Jedno jest pewne, że o nadzwyczajnych zdolnościach Cagliostra jednogłośnie zaświadczają przyjaciele i wrogowie. Pozwólmy zatem hrabiemu Cagliostro dalej wędrować przez pełną zamętu, wątpliwą przeszłość, której w jego przypadku - w przeciwieństwie do jego mistrza, hrabiego de Saint- Germain - żaden most nie łączy z dniem dzisiejszym. Cagliostro jest i pozostanie martwy. Niech na nim zakończy się korowód hipotetycznych magów, okultystów lub nadludzi. Może teraz paść zrozumiały zarzut, dlaczego podaliśmy tylko taki jednostronny wybór? Wymienione osoby są wprawdzie sławne, ale cieszą się złą sławą. Czy nie ma więcej ezoterycznych osobistości wysokiej rangi? A gdzie Hermes Trismegistos, Rudolf Steiner, Arthur Machen, Karl Haushofer, Mistrz Eckhardt, Dietrich Eckart i Friedrich Hielscher?.. Aby sprawiedliwości stało się zadość, na uwagę zasługiwaliby także tacy ludzie jak Paul Twitchell (1908-1971), amerykański założyciel nowoczesnego ruchu Eckankar (ECK), albo Samuel Lidell McGregor Mathers (1854-1918), który rzekomo otrzymał inspiracje dla swojej wiedzy okultystycznej od „ukrytych mistrzów" i nie przeżył spotkania z jednym z nich (według żony Mathersa), czy dr John Dee (1527-1608), jedyny mag nie posiadający sił okultystycznych. Jest to słuszne, ale nie zbliża nas do celu. Nawet przedstawienie biografii wszystkich znanych ezoteryków nie pozwoliłoby na ostateczną ocenę ich działalności, zdolności, a przede wszystkim ich faktycznej wiedzy. Dlatego wybraliśmy drogę w przeciwnym kierunku. Poprosiliśmy na stanowisko diagnostyczne tych, którzy są znani (i budzą kontrowersje), na temat których istnieje obszerny materiał i których nazwiska i dzisiaj skutecznie rozpalają różnice zdań o wszelkich stopniach nasilenia. Dokonany wybór jest - już to powiedziałem - wyrywkowy, prowokacyjny, zawężony... ale i reprezentatywny. Podane życiorysy mogły być jedynie fragmentaryczne, a w poszczególnych punktach zasługiwać nawet na krytykę, jednak nie to jest istotne. Istotne było zastosowanie kryterium uwzględniającego nie tylko jedną stronę. O ile w ogóle istniała więcej niż jedna strona. Jestem przeświadczony, że to ostatnie możemy uznać za pewne. Nie dość na tym: w przypadku wszystkich naszych „kandydatów" istnieje uzasadnione przypuszczenie, że mają oni więcej stron. Sądzono, że o takich osobistościach jak rozpatrywane w gruncie rzeczy wiele wiadomo, a tymczasem...! No dobrze, ale co z tego wszystkiego wynika? Czy oni są wśród nas? Wróćmy jeszcze na krótko do korzeni. O ile na zachodzie od czasu oświecenia, rewolucjiprzemysłowej i technokratycznych orgazmów święci triumfy „racjonalność" tego, co poznawalne, która nam przyniosła zniszczenie środowiska i zdolność wielokrotnego unicestwienia życia na Ziemi, niedawno „zredukowaną" do możliwości zabicia jedynie 60 miliardów ludzi, to na wschodzie od tysiącleci panuje przekonanie, że wszystkie procesy na Ziemi podlegają kierownictwu na wyższej płaszczyźnie poznania. Filozofia ta przybrała tam postać legendy, mówiącej, że rytmem przypływów i odpływów historii sterują istoty inteligentne, których najniższy szczebel („egzekutywa") ma obowiązek sporadycznego kontaktowania się z ludzkością. Jeśli wziąć pod uwagę krwawe szaleństwo, charakteryzujące Homo sapiens i jego działalność, to również dla liberalnego człowieka cywilizowanego może nieść pewną pociechę wyobrażenie mądrego, choć nie zbadanego kierownictwa. Oprócz tego psychologicznie zrozumiałego aspektu sprawa ma jednak jeszcze inny, który się streszcza w pytaniu: czy coś w tym jest? Od nierównie krótszego czasu niż ludziom wschodu również i zachodniej mistyce nieobce są takie wyobrażenia, a przy krętych ścieżkach historii straszy wiedza tajemna, sekretne towarzystwa, inicjowani adepci, magowie i wtajemniczeni. 10 lutego 1969 r. w „London Evening News" ukazał się artykuł Do these Supermen Exist?, którego autor w ramach recenzji z książki przedstawił równie inteligentne jak zwięzłe podsumowanie materiałów dostępnych na zachodzie. Niewiele można do tego dodać także i dzisiaj, po upływie przeszło dwudziestu lat. Przytoczymy pokrótce treść tego artykułu. Od niepamiętnych czasów na wschodzie istnieje obiegowe wyobrażenie, że prawdziwe rządy nad światem sprawuje z ukrytego miejsca grupa mędrców, boskich królów albo mistrzów. Choć mówi się o kilku ośrodkach albo markas („domach siły"), to jednak najważniejszą rolę odgrywa ośrodek położony na wyżynach środkowej Azji, a ściślej w Tybecie. Ta obfitująca w szczegóły legenda dotarła na zachód w czasie wypraw krzyżowych. Odnowili ją różokrzyżowcy w 1614 r., a w czasach nowożytnych tchnęli w nią nowe życie tacy ludzie jak Madame Bławatska, francuski dyplomata Louis Jacolliot, angielski pisarz Talbot Mundy (autor The Nine Unknown) czy podróżujący po Mongolii Ferdynand Antoni Ossendowski. (Także w norymberskich procesach zbrodniarzy wojennych była mowa o takich ośrodkach w związku z osławionym „dziedzictwem przodków". Wymieniano takie nazwy jak Shambala, Agarthi, Shangri La, jednak nie przyjęto ich do wiadomości, a później je zbagatelizowano, pominięto albo po prostu przypisano szaleństwu kierowniczych osobistości ponurej sławy urzędu do spraw badań. Uwaga autora.) Wracając do artykułu: We wspomnianych ośrodkach działają ludzie, których rozwój mógł przewyższyć znacznie każdą normalną płaszczyznę. Są oni namiestnikami potęg niedostępnych ludzkiej zdolności pojmowania. Przy pomocy emisariuszy, którzy mieszają się z ludźmi, podejmują oni interwencje w dzieje świata oraz bez zwracania uwagi, ale konsekwentnie pracują nad Wielkim Dziełem (Magnum Opus), którego naturę można w najlepszym razie tylko w ogólnych zarysach przeczuwać, o ile to w ogóle możliwe. Jest oczywiste, że chodzi tu o pewien rodzaj ewolucji, która jednak niewiele ma wspólnego ze znanym nam pojęciem. Po oddaniu sprawiedliwości licznym publikacjom na ten temat, wydawanym na przestrzeni stuleci aż do czasów obecnych, autor artykułu dochodzi do wniosku, że z owego odległego i tajemniczego źródła płynie nieprzerwany strumień impulsów, które wywarły swój wpływ na rzeczy dobrze nam znane albo je zainicjowały. Kilka nie uporządkowanych przykładów: poezja arabska, ponowne ożywienie kultury po Czyngis-chanie, sztuka trubadurów, renesans i masoneria, kościelne zakony i wysoka kultura Saracenów; ba, nawet pojawienie się Jokera w naszych kartach do gry ma się wywodzić z hipotetycznych mistycznych źródeł. Przy intensywnym badaniu okaże się, że wyobrażenia zawarte w psychologii Junga i Freuda pojawiły się już w XI stuleciu; są i inne anachronizmy, których klasyczna nauka „nawet nie ignoruje". Autor artykułu w gazecie wyciąga wniosek, że są poszlaki wskazujące na interwencje w krytycznych fazach historii ludzkości. (Jeśli wziąć pod uwagę, ile razy Homo sapiens choćby tylko po drugiej wojnie światowej ledwo zdołał się ocalić, to podobna idea nie wydaje się aż tak szalona.) Tyle powiemy, dodając drobne uwagi, na temat owej analizy zamieszczonej w gazecie z 1969 r. Czy ona wspiera nasze dotychczasowe rozważania? A co z tym szerokim spektrum wiedzy ezoteryczno-okultystycznej (i zdolności, które pozwala zdobyć), nie układającym się w łańcuch rozwojowy „Wyprawy krzyżowe... Różokrzyżowcy... Madame Bławatska... Bulver- Lytton... S.L. Mathers... Aleister Crowley... Adolf Hitler" (który można by skonstruować na podstawie tego, co wyżej powiedziano)? Na te pytania nie ma odpowiedzi. Zresztą wcale jej być nie musi. W gruncie rzeczy wszystkie przeprowadzone rozważania były tylko grą służącą wprowadzeniu zamieszania (niech mi czytelnik wybaczy, gdyż tkwi w tym zamiar służący poznaniu). A gdzie olśnienie? To całkiem proste: Daliśmy się mimo wszystko sprowadzić na manowce i skłonić do robienia w dziedzinie wiedzy ezoterycznej tego, od czego, jak sądziliśmy, udało nam się już uwolnić. Zabraliśmy się do tworzenia kategorii, powyciągaliśmy szuflady, aby poukładać porządnie „części składowe" wiedzy ezoterycznej, i ustanowiliśmy „logiczne" związki. Taka wizja jest bardzo kusząca, nie da się zaprzeczyć. Wygodniej jest widzieć w hrabim de Saint-Germain posiadacza tajemnicy, który wprawdzie dziwnie się zachowuje (przynajmniej dla tych, którzy tajemnicy nie posiedli), ale jednak przez stulecia trzyma ręce nad oszalałą ludzkością, niż nie widzieć w ogóle żadnego oparcia. Wygodniej jest przyjąć istnienie jakiegoś tybetańskiego dyrektoriatu nadludzi niż wziąć na siebie odpowiedzialność za stan naszej sponiewieranej planety. I co najlepsze, nie potrzeba już wyjaśniać tego, co niezrozumiałe. Nareszcie można dać spokój takim absurdom, podobnie jak twierdzeniom, że III Rzeszę można wyjaśnić przez kryzysy gospodarcze, że niewyobrażalna nieudolność możnych wszech czasów wynika po prostu z omylności ludzkiej albo wręcz że fenomen władzy można by jakoś pojąć. Dość tych ślepych uliczek, złudzeń i archetypicznych wyobrażeń sennych. Spotkanie z Crowleyem, Gurdżijewem, Madame Bławatską, Fulcanellim, hrabią de Saint-Germain i Cagliostrem nie powinno sprzyjać czemuś takiemu. O cóż więc chodziło? O konkretną konfrontację z ciasnotą naszej świadomości. Wyżej wymienieni nie są codziennymi typami, a ich sił nie można zanegować, ale je co najwyżej umniejszyć. Wypisali oni na swoich sztandarach wiedzę tajemną, rozwinęli w sobie zdolności okultystyczne, robili dziwne rzeczy, a jeszcze dziwniejsze głosili. Ich życie jest znane i skłania zarówno do podziwu, jak i oburzenia. Nie byli oni - jeśli chce się zachować całkowity obiektywizm - ani dobrzy, ani źli, tylko inni. Równie dziwne są myśli, które reprezentowali. Pochodzą one ze źródeł, których dna nie sposób dojrzeć. Jeśli zbliżyć się do tego wszystkiego z aparatem przyrodnika, to mogą z tego wyniknąć zagmatwane teorie. Zaznajomiliśmy się z najobszerniejszą i najbardziej spójną wewnętrznie z tych teorii, mówiącą o owych „mistrzach świata". Można byłoby stworzyć dowolnie wiele innych, ale po co? Poruszalibyśmy się tylko w kółko, podobnie jak pies, który się kręci za swoim ogonem. Kto zechce uchwycić wiedzę ezoteryczną, zawsze będzie chybiał. Kluczowym słowem jest akceptacja. Wymuszenie poznania jest równie niemożliwe, jak skoncentrowanie się na rozluźnieniu. Na zrozumienie wpada się w najprawdziwszym sensie tego słowa. W naszych czasach na ustach wielu jest określenie „fizyka chaosu", które wygląda na sprzeczność samą w sobie (i jest nią z punktu widzenia semantyki). Opierając się na „równaniach fraktali" i „atraktorach" fizyka Benoit Mandelbrota jak również na innych matematycznych dziwactwach, w których - jak należało się spodziewać - kierownicza rola przypada komputerom, ujawniono tkwiący głęboko pod powierzchnią rzeczy porządek, którego nikt nie przewidywał. Jeśli w trakcie specjalnych procesów rozkłada się struktury na coraz mniejsze części składowe, to w symulacji komputerowej po długiej fazie dzikiego nieładu nagle ukazuje się harmonia. Mini-mini-ministruktury zaczynają nagle wyglądać tak jak wielka struktura początkowa. Carl Sagan, naukowiec i pisarz, kończy swoją powieść science fiction pod tytułem Kontakt rozdziałem Podpis Autora. Podpis ten to nieoczekiwane pojawienie się porządku na nieskończenie odległym miejscu po przecinku owianej tajemnicą i niemożliwej do obliczenia do końca liczby p. Wszystko to brzmi trochę ezoterycznie, fikcja powieściowa i „trzeźwa" rzeczywistość fizyki chaosu, prawda? Tak więc w pewien sposób krąg się zamknął, znowu posunęliśmy się o kilka kroków. W dalszym ciągu obraz nie jest jednolity, jednak od początku nie należało się tego spodziewać. Elementy puzzli są zbyt różne, a związek między nimi nieokreślony. A jednak zawsze i wszędzie przebłyskuje jeden wiążący element: duch człowieka. Posługuje się on astrologią i radiestezją, wróżbami i interpretacją języka symboli, aby połączyć się z owym uniwersalnym oceanem informacji, o którego naturze mamy zamiar spekulować w czwartej części, zatytułowanej Wiedza ezoteryczna w zwierciadle nauki. Jednak to jest, jak się zdaje, tylko początek, a raczej jeden z początków. Jeśli się pracuje z dostateczną determinacją - i wystarczająco długo - nad rozszerzeniem własnej świadomości, wizji świata, horyzontu (punkty wyjścia mogą być różne), to w większości przypadków pojawią się rezultaty. Pokazuje to wiele technik psychologicznych, medytacyjnych, ostatnio wspomaganych przez tak zwane mind machines. Mniej jasne jest, jakich należy spodziewać się wyników, kiedy poszukujący wybiera drogę wiedzy ezoterycznej. Jasne jest tylko, że coś się dzieje. Na rodzaj tych odkryć, transformacji albo dalszego rozwoju wpływa zapewne wiele czynników: wewnętrzna postawa, dojrzałość osobista, wybór kierunku wiedzy tajemnej itd. Na końcu poszukiwań (jeśli one kiedykolwiek się kończą) znajduje się wielki znak zapytania. Dla samego ezoteryka może on coraz bardziej maleć, a nawet całkiem zniknąć, dla wszystkich innych pozostaje. Ani Aleister Crowley, ani Cagliostro nie kwalifikują się do wielkiej księgi dobroczyńców, świętych i naprawiaczy świata. Jednego nie można im jednak odmówić: zetknęli się z czymś, co ich odmieniło. W przypadku wszystkich ezoterycznych technik i metod widać, że wiedza tajemna zmienia ezoteryka. Spotkanie ze sławnymi magami, okultystami i nadludźmi pokazało, że zmiany te mogą być bardzo wyraźne, bardzo głębokie i egzotyczne. Kto zdaje sobie z tego sprawę, przed tym nie pozostaną zamknięte żadne z wielu różnych drzwi do wiedzy ezoterycznej. Które z nich otworzyli Aleister Crowley albo hrabia de Saint-Germain, tego nie wiemy. Również ich „ezoteryczna forma zewnętrzna" z pewnością nie jest jedyną możliwą ani -co jeszcze pewniejsze - ostateczną. Sama wiedza ezoteryczna wprowadza rozróżnienie między inicjowanymi a mistykami. Inicjacja jest procesem niezgłębionym, absolutnie intymnym, stopniową i długotrwałą przemianą ducha i ciała. Prowadzi ona do intuicyjnego zrozumienia misteriów i do nabycia wyższych właściwości (włącznie z uniwersalną wizją świata i nieśmiertelnością). Rzadko manifestuje się na zewnątrz, a jej głównymi podporami są wewnętrzne oświecenie i dystans. Inicjowany kontroluje i opanowuje siły, których niewolnikiem jest mistyk. Inicjowanych nie może rozpoznać nikt poza innymi inicjowanymi, mistycy natomiast są teatralni, prezentują swoje siły na pokaz, przeżywają ekstazy i wywołują gwałtowne reakcje w swoim otoczeniu jak również u potomności. Mistycy ujawniają symptomy wielkich tajemnic, do których inicjowani zbliżyli się w długiej ascezie i opanowaniu siebie (i które zachowują dla siebie). Jeśli zaakceptujemy ten podział - a raczej nie pozostaje nam nic innego - to stanie się jasne, że nawet wielkie ezoteryczne osobowości reprezentują tylko jedną stronę. Ale już ona jest fascynująca i zróżnicowana. Równocześnie można dostrzec granice. Próba zobaczenia, co się kryje za mistycyzmem, ma tyleż szans powodzenia, co próba sprawdzenia, co jest za granicą wszechświata (tak zwaną „czerwoną granicą"). Przyrodoznawstwo w ogóle nie podejmuje nawet takiej próby, ale wybiera drogę dedukcyjną analizy praw obowiązujących w obrębie naszego kosmosu. Jeśli udałoby się je zrozumieć, to może znalazłyby się wskazówki, jak wygląda to, co nieznane. W taki sam sposób powinno się też podchodzić do wiedzy ezoterycznej. Oferuje ona naszemu duchowi szeroką gamę środków pomocniczych do poznania nowych związków.
Jeśli wierzyć historiografom, ten alchemik, poeta, artysta, uniwersalny uczony, wirtuoz języka, dyplomata - ale także awanturnik, szarlatan, szalbierz, oszust i temu podobne - zmarł w 1780 lub 1784 lub 1874 (!) roku albo...? Mimo to dziesiątki lat później usiłowała go ująć komisja powołana przez Napoleona III (1808 - 1873); w 1897 r. słynna francuska śpiewaczka Emma Calve napisała mu osobistą dedykację na fotografii; a Madame Bławatska wielokrotnie mówiła o nim jako o jednym z ukrytych nieśmiertelnych mistrzów świata. Nie będziemy rozstrzygać kwestii, jak należy oceniać paryżanina Richarda Chanfray, który w 1972 wystąpił w telewizji francuskiej podając się za hrabiego de Saint-Germain i przemienił ołów w złoto za pomocą turystycznej kuchenki gazowej. Historia życia hrabiego jest pod każdym względem zagadkowa, niezgłębiona i równie nieuchwytna jak powietrze. Pierwsze wzmianki na temat człowieka, który sam o sobie mawiał, że od króla Cyrusa w Babilonie otrzymał magiczną laskę Mojżesza i stał się przez to jednym z nieśmiertelnych oświeconych, znane są od ok. 1740 r. Na wiedeńskim dworze w zblazowanym towarzystwie wysoko urodzonych tematu do rozmów dostarczał pewien młody szlachcic, który zamiast pieniędzy nosił zawsze przy sobie garść diamentów, chodził ubrany ekscentrycznie, ale ze smakiem, i roztaczał wokół siebie aurę tajemnicy. Podobnie było nieco później w Paryżu, gdzie zaczęła się jego legenda (o ile to jest rzeczywiście legenda). Na wieczorku u niemłodej już hrabiny de Gregory, gdzie hrabia de Saint-Germain bawił jako gość, doszło do osobliwej rozmowy między nim a gospodynią. „Hrabio - spytała owa dama - czy nie spotkaliśmy się już w Wenecji, gdzie mój nieboszczyk mąż był ambasadorem? A może to był pański ojciec?" „Nie – odparł hrabia de Saint-Germain. - Ja sam miałem ten zaszczyt, czcigodna hrabino. Pani uroda pozostawiła we mnie do dziś niezatarte wrażenie". Szarmancki komplement bynajmniej nie zwiódł bystrej starej damy ani jej pamięci, która jej podpowiadała, że tamten hrabia musiał mieć co najmniej czterdzieści lat, gdy ona była młodą dziewczyną. W przeciwieństwie do niej, on nie postarzał się ani o jeden dzień. „Jak to możliwe?" -zawołała stropiona hrabina. „Madame - powiedział z uśmiechem gość - ja już nie jestem taki młody". (Ściśle biorąc, musiał mieć ponad sto lat, gdyż spotkanie na dworze w Wenecji nastąpiło około 1670 r.) Takich historii jest całe mnóstwo. Oczywiście, to nie żadna sztuka opowiadać o sobie, szczególnie w dobrym towarzystwie minionych stuleci, że się ma 3000 lat, znało osobiście Poncjusza Piłata i dwunastu apostołów, kamień filozoficzny nosi w kieszeni, albo że się jest reinkarnacją Christiana Rosencreutza, pierwszego brytyjskiego męczennika św. Albana, czy Rogera albo Prancisa Bacona (1214-1292 i 1561-1626). Za daleko odbieglibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli relacjonować ze wszystkimi szczegółami całą tak fascynującą karierę egzotycznego hrabiego. Do jego znajomych zaliczali się wszak Cagliostro, Casanova, dr Mesmer, Wolter i królowa Maria Antonina (którą ostrzegał przed rewolucją francuską), a i przeciwników nie potrzebował się wstydzić. W każdym razie obracał się stale w najwyższych kręgach, spełniając, co dowiedzione, liczne misje dyplomatyczne i polityczne, również sekretne, i pod każdym innym względem bynajmniej nie przypominał bogatego próżniaka. Wszystko to jednak nie kwalifikuje go jeszcze do zaliczenia do hipotetycznych magów, okultystów czy nadludzi. Inne cechy owszem. I tak hrabia mówił przynajmniej po francusku, angielsku, niemiecku, włosku, hiszpańsku, rosyjsku, portugalsku, arabsku, turecku, persku, chińsku, hindusku i w licznych starych językach, którymi władają jedynie eksperci. Posiadał wiedzę medyczną, jaka i dziś byłaby nie do pogardzenia (i często ją demonstrował), miał nie tylko orientację w dosłownie wszystkich naukach, ale znacznie wyprzedzał swoich współczesnych, grał na wielu instrumentach muzycznych, był świetnym jubilerem i złotnikiem rozporządzającym anachroniczną wiedzą o metalurgii (której nikt nie rozumiał), a także utalentowanym malarzem. Zajmował się ponadto wytwórstwem tkanin i porcelany. To imponujący bilans; sceptycy przypisują jego ogromne wiadomości całkiem po prostu „doświadczeniu". Takiego doświadczenia jednak - chciałoby się odpowiedzieć - prawie nie sposób było zgromadzić w ciągu jednego tylko życia, przy pełnym przestrzeganiu dworskiej etykiety. W każdym razie hrabia de Saint-Germain z całą pewnością nie pozorował niczego, i na to bowiem potrzeba by mu było dziesiątków (setek?) lat przygotowań. Informacje o jego pochodzeniu, wizji świata i wiedzy okultystycznej można wyłowić z jego słynnego dzieła Die heiligste Trinosophie, które uchodzi za jeden z najważniejszych przyczynków do mistycznej tradycji zachodu. Laik prawdopodobnie jest w stanie przyswoić sobie z tego jedynie okruchy, w porównaniu z całością obrazu. W każdym razie hrabiego de Saint-Germain nie sposób zbyć kilkoma słowami ani zaszufladkować. Jego osobowość przybierająca coraz to nową postać wymyka się ostatecznej klasyfikacji (szczególnym żartem było składanie przezeń wizyt w jednym przebraniu, by opuściwszy towarzystwo, wchodzić po chwili innymi drzwiami w drugim przebraniu jako kto inny, tak że nikt go nie poznawał). Czy był adeptem różokrzyżowców, masonem wysokiej rangi, kawalerem maltańskim, oświeconym i alchemikiem, czy wszystkim po trosze? Dokładnie nigdy się tego nie dowiemy. Czy fakt, że nigdy nie jadał w towarzystwie, był obliczony na efekt widowiskowy, wynikał z tajemnych przyczyn czy po prostu, jak sądzi Colin Wilson, z wegetarianizmu hrabiego? (W każdym razie pewnego razu powiedział on do Giacomo Casanovy: „Moje pożywienie nie nadaje się dla żadnego człowieka".) Jak się zdaje, jest faktem, że postać hrabiego wciąż się przewija przez stulecia. Jest nie zmieniony, tajemniczy i zawsze o jeden krok wyprzedza epokę. Przepowiedział rewolucję francuską, ostrzegał króla Szwecji Gustawa III w 1789 r. przed nadchodzącym zagrożeniem, a kronikarce Mademoiselle d'Adhemar obiecał, że spotka się z nią jeszcze pięciokrotnie, co też nastąpiło. Ostatnie spotkanie miało miejsce w 1820 r. w noc poprzedzającą zamordowanie księcia de Berry. Także wówczas de Saint-Germain wyglądał na czterdzieści kilka lat. Dziwne to wszystko; z jakiegokolwiek punktu widzenia na to spojrzymy, jedynym „rozsądnym" wytłumaczeniem musiałoby być trwające setki lat sprzysiężenie albo żart wielu nieraz wysoko postawionych osób. Jedno jest pewne: nie da się go dla ułatwienia w całości racjonalnie zanegować. Pozostawił bowiem ślady, nawet tam, gdzie by się ich nikt nie spodziewał. Na młodym Karolu Mayu osoba hrabiego de Saint-Germain wywarła tak głębokie wrażenie, że niektórymi z jego właściwości obdarzył wymyślone przez siebie postacie. Bezmiar talentów i zdolności Old Shatterhanda czy Kara Ben Nemsi nie przypadkiem odzwierciedla faktyczną uniwersalność hrabiego. Okoliczność, że saski literat u szczytu swej literackiej kariery z całą powagą utożsamiał się z postacią Old Shatterhanda i Kara Ben Nemsi, ilustruje znany w psychologii proces projekcji. Nie da się w każdym razie zaprzeczyć, że Karol May wnikliwie badał źródła na temat hrabiego de Saint-Germain. Inną wskazówką może być pseudonim Ernst von Linden, przybrany początkowo przez Karola Maya: baron tego nazwiska spotkał się niegdyś w Wiedniu z hrabią de Saint-Germain (można o tym przeczytać w książce Franza Graffera Kleine Wiener Memoiren, część II, Wiedeń 1845). Fakt, że Karol May w późniejszych latach odwrócił się od swojego podziwianego idola, a nowelę o hrabim Aqua benedetta (opublikowaną pierwotnie w drezdeńskim tygodniku „Frohe Stunden") opatrzył nowym, mało pochlebnym tytułem Ein Fürst des Schwindels, świadczy o tym, do jakiego stopnia intrygowała go ta tajemnicza postać. Badacze twórczości Karola Maya, jak wiedeńczyk Peter Krassa, dostrzegają w tym zwrocie próbę Karola Maya uwolnienia się od swojej własnej, niedawnej kryminalnej fazy w życiu i przezwyciężenia jej także w literaturze. Krótko mówiąc, mamy cały kalejdoskop opinii na temat człowieka, którego nawet (oficjalna) data urodzenia nie jest znana. Zazwyczaj wymienia się wprawdzie rok 1710, padają jednak także inne daty, jak np. 1707. Jeśli nawet sam hrabia de Saint-Germain nie był nieśmiertelny, to w każdym razie jego mit nie poddaje się upływowi czasu. Tajemniczy człowiek zadrwił sobie ze swoich współczesnych, kazał potomnym łamać głowy nad własną zagadką, a w XX wieku wystąpił nawet w telewizji. Mniej sprzeczności wiąże się z osobą współczesnego hrabiemu jego przyjaciela i ucznia, o którego oszustwach, awanturniczym trybie życia, a przede wszystkim śmierci mamy pewne informacje. Mimo to zasługuje on na wzmiankowanie.
Mimo że oficjalne źródła podają daty jego życia na 1877-1932, a grób jego można znaleźć na paryskim cmentarzu Arnomeille les Gonesse, stale krążą pogłoski, że go tam nie ma. Słynny alchemik i pisarz ezoteryczny, w którego gronie uczniów byli między innymi równie renomowani ezoterycy francuscy Eugene Canseliet i Jules Boucher, podobno nie leży na wymienionym cmentarzu, ani na żadnym innym, a to z bardzo prostego powodu: ponieważ jest nieśmiertelny, jak twierdzi wielu. Nawiasem mówiąc, nie jedyny to taki ezoteryk. Louis Pauwels i Jacques Bergier reprezentują pogląd, że jego tożsamość na zawsze pozostanie zagadką. I co o tym wszystkim myśleć? Jeśli przyjąć, że poszlakami wskazującymi na nieśmiertelność jest lekki bzik, niekonwencjonalne zachowanie i egzotyczna powierzchowność (podobne cechy można odkryć także u innych „nieśmiertelnych"), to wówczas Fulcanelli/Champagne mógłby przejść do następnego etapu eliminacji. Kazał on wszak swoim uczniom brać do łóżka wielkie worki z węglem, aby mogli zrozumieć prawdziwą naturę ognia. Można odkryć i inne ekscentryczności, które wyrwane z kontekstu robią raczej niepoważne wrażenie; powinniśmy jednak wystrzegać się - zwłaszcza w dziedzinie wiedzy ezoterycznej i okultyzmu - oceny choćby najdrobniejszego szczegółu w oderwaniu od całości. Choć ujawniono jedynie małą część elementów puzzli, składających się na obraz Fulcanellego, to już one dają do myślenia. Podobnie jak całe jego dzieje, o ile w ogóle są znane - i jeśli kojarzy się z nimi właściwą osobę. W latach dwudziestych w Paryżu pojawiło się dosłownie znikąd nazwisko Fulcanelli. Okultyści, ezoterycy i alchemicy oraz osoby zainteresowane tymi dziedzinami szeptali między sobą: „Jest wśród nas prawdziwy mistrz". W mieście zaczęło huczeć od pogłosek. Kim był ten tajemniczy człowiek, który miał posiąść kamień filozoficzny i eliksir młodości? Snuto domysły, że znajduje się on w otoczeniu bardzo wówczas znanego ezoteryka Eugene Canselieta. Podejrzenie padło na należącego do tamtejszej bohemy artystę Jeana-Juliena Champagne, który był o 22 lata starszy od Canselieta i mieszkał z nim w tym samym domu. W różnych kręgach krążyły rozmaite wersje, ale tajny mistrz zachował swoje incognito. Było tak do 1926 r, w którym to roku ukazała się książka Le mystere de cathedrales. Jej autorem był Fulcanelli. Wydana pierwotnie w luksusowym wydaniu w ograniczonej liczbie 300 egzemplarzy przez Jeana Schemita, Rue Lafitte 45, uchodzi dzisiaj za rzadkie fundamentalne dzieło na temat zagadek wielkich katedr, których budowniczowie - podobnie jak sam Fulcanelli - jakby znikąd pojawili się na scenie świata. Przedmowę do tej książki napisał Eugene Canseliet, a 36 ilustracji było dziełem Jeana-Juliena Champagne. Zawoalowane aluzje Canselieta zawarte w przedmowie, który wskazywał między innymi na fonetyczne pochodzenie alchemicznego nazwiska Fulcanelli od imion bogów Wulkana i Heliosa, na nowo rozpaliły dyskusję. Przypuszczano, że Fulcanelli jest potomkiem francuskiej dynastii Walezjuszy, którzy zajmowali się mistyką i magią. Wprawdzie od śmierci Henryka III w 1589 r. uważano ją za wygasłą, ale oczywiście nie może to dotyczyć kogoś, kto jest nieśmiertelny. Rozpatrywano wielu kandydatów do roli Fulcanellego, odrzucając ich potem jednak. Byli wśród nich ezoteryczny księgarz i okultysta Pierre Dujols (on sam pisał pod pseudonimem Magophon), praktykujący alchemicy F. Jolivet Castelot i D. Jaubert, jak również występujący pod pseudonimami Auriger i Faugerons czy wreszcie pisarz J.H. Rosny starszy. Najbardziej prawdopodobna jest i pozostaje kandydatura Jeana-Juliena Champagne. Jego artystyczna żyłka mogła go skłonić do studiowania sztuki katedr i interpretacji ich ukrytego ezoterycznego przesłania i symboliki. Sprzeciwia się temu jednak fakt, że Champagne miał opinię zarozumialca, pijaka i nie strudzonego żartownisia, którego trudno było posądzać o autorstwo równie rewolucyjnego co fundamentalnego dzieła Le mystere de cathedrales. Co gorsza, dyskwalifikowały go jego własne przechwałki, jakoby to on właśnie był Fulcanellim. Takie postępowanie było bowiem w jaskrawej sprzeczności z ezoterycznym i alchemicznym nakazem milczenia. Co prawda, gdyby jednak faktycznie był Fulcanellim - w razie nieśmiertelności do dzisiaj - to owe przechwałki pozwoliłyby o wiele skuteczniej zachować jego tożsamość w tajemnicy niż jakiekolwiek zaprzeczenia albo ponure milczenie w tej sprawie. Jean-Julien Champagne zmarł na gangrenę w wieku 55 lat po wielu latach alkoholowych ekscesów. Na jego nagrobku widnieje napis: „Tu spoczywa Jean-Julien Champagne, apostoł nauk hermetycznych, 1877-1932". Jeśli tak jest istotnie, to trudno mu także przypisywać autorstwo dwutomowego dzieła Les demeures philosophales, które pod nazwiskiem Fulcanellego ukazało się na trzy lata przed śmiercią Champagne. Choroba, alkoholizm i permanentny upadek nie pozwoliłyby mu opracować tego dogłębnego studium specjalnych elementów architektonicznych (np. ornamentów stropowych) w domach i zamkach wznoszonych od XII do XV w., zawierającego gruntowną analizę zaszyfrowanej w nich wiedzy alchemicznej. Tożsamość Fulcanellego nie została ustalona do dzisiaj. Wiele osób, nawet w naszych czasach, twierdziło, że go spotkały, co by oznaczało, że osiągnął czcigodny wiek wynoszący niemal 130 lat (o ile to rzeczywiście Champagne i o ile jego data urodzenia odpowiada prawdzie). Canseliet nieugięcie twierdził, że widział ostatni raz swojego mistrza Fulcanellego w 1954 r. i że mimo swoich prawie 80 lat robił on wrażenie młodego człowieka. Istnieją informacje o podobnych spotkaniach, niektóre z nich są - łagodnie rzecz ujmując - dziwne. Tak np. Jacques Bergier pisze o spotkaniu z pewnym niepokojącym nieznajomym, który go prosił o przekazanie pewnego ostrzeżenia fizykowi Andre Helbronnerowi. Bergier, który był wówczas asystentem Helbronnera, aż do swojej śmierci w 1979 r. wyrażał przekonanie, że ostrzegającym był Fulcanelli. Okoliczności tego zdarzenia, które nastąpiło w paryskim laboratorium badań nad gazem, są niewytłumaczalne. Nieznajomy ów prosił Bergiera, aby ostrzegł świat za pośrednictwem profesora Helbronnera przed niebezpieczeństwem, jakie niesie rozbicie uranu. Człowiek ten wydawał się posiadać zarówno prastarą wiedzę, jak znajomość energii jądrowej. Tę ostatnią dopiero po latach można było poddać weryfikacji, gdyż w momencie sformułowania przestrogi był dopiero rok 1937. Pierwiastek pluton został wyodrębniony dopiero w 1941 r. przez fizyka Glenna T. Seaborga w Berkeley-Institut (Kalifornia), a pierwsza bomba atomowa wybuchła w 1945 r. na pustyni w Nowym Meksyku. Nieznajomy (Fulcanelli?) jednak już w 1937 r. znał pierwiastek 94, jak początkowo nazywano pluton, i wiedział, co można z nim zrobić. Po zakończeniu wojny w 1945 r. raportem Bergiera z 1937 r. zajęła się OSS (Office for Strategie Services, organizacja wcześniejsza od CIA) i urządziła prawdziwe polowanie na Fulcanellego. Obawiano się zdrady tajemnic atomowych „drugiej stronie", tym bardziej że chodziło o osobę, która te tajemnice posiadała najwyraźniej już wówczas, kiedy się ich samemu jeszcze nie miało. Nie udało się wpaść na trop Fulcanellego. Bergier miał pamięć fotograficzną i jego informacje były tak precyzyjne (mógł powtórzyć każde słowo), że naukowcy (i funkcjonariusze OSS) przeżuwali je długo i bezowocnie. W każdym razie żadnego oficjalnego stanowiska w tej sprawie nie podano do publicznej wiadomości. Na entuzjastach science fiction być może zdarzenie to nie zrobi wielkiego wrażenia, ponieważ przypomina ono jeden z klasycznych przykładów świadczących o proroczej mocy tego gatunku literackiego. W 1944 r. funkcjonariusze FBI przewrócili do góry nogami biuro J. W. Campbella juniora, naczelnego redaktora słynnego magazynu Astounding Science Fiction, ponieważ w jego piśmie ukazało się opowiadanie noszące znamiona „zdrady stanu". Jego tytuł brzmiał Deadline, a autorem był pisarz science fiction Cleve Cartmill. Opisał on ni mniej ni więcej tylko bombę atomową, nad której wyprodukowaniem rząd USA majsterkował wówczas w najściślejszej tajemnicy w ramach znanego dziś projektu Manhattan. Mimo to można było w „Astounding" poznać szczegóły tej superbomby, której zdążyły jeszcze uniknąć hitlerowskie Niemcy, ale nie imperialna Japonia. Było jasne, że doszło do zdrady tajemnicy państwowej. Campbell i Cartmill zdołali jednak niezbicie wykazać, że wszystkie ich informacje pochodziły z opublikowanych już wówczas naukowych artykułów na temat energii atomowej, a opowiadanie opierało się jedynie na zręcznej ekstrapolacji. Amatorzy polowania na zdrajców musieli obejść się smakiem. Campbell nie dał urzędnikom rządowym nawet satysfakcji zakazania mu przynajmniej na przyszłość wszelkich publikacji na ten temat, argumentując, że nagłe zapadnięcie milczenia byłoby jeszcze bardziej podejrzane i dopiero obudziłoby czujność wrogich agentów. Czy ostrzeżenie Fulcanellego nie mogłoby mieć podobnego wyjaśnienia? Nie, gdyż rok 1937 to nie 1944. To, co mógł zrobić mający naukowe przygotowanie, inteligentny i pomysłowy pisarz science fiction na rok przed Hiroszimą i Nagasaki, siedem lat wcześniej było niepodobieństwem. Aby wówczas przepowiedzieć atomową burzę ogniową, trzeba było być jasnowidzem - albo posiadaczem nieznanej wiedzy. Z jakiejkolwiek strony oglądać złudny obraz osoby Fulcanellego i okoliczności jego sporadycznych pojawień się (którym nierzadko towarzyszyły niewiarygodne demonstracje alchemiczne), to w ostatecznym rezultacie wynika z tego więcej pytań niż odpowiedzi. Już tylko interpretacje jego dwóch dzieł Le mystere de cathedrales oraz Les demeures philosophales zapełniają całe biblioteki. W połączeniu z zagadką jego życia (które może jeszcze trwa, kto wie?) powstaje z tego gordyjski węzeł tropów, wskazówek, błędów, ślepych uliczek, fatamorgana i czego tam jeszcze. Jeśli nie mamy do czynienia z szalbierstwem o tytanicznych rozmiarach, które zasługiwałoby na osławione określenie „spisek światowy", to pozostaje nam tylko osąd Louisa Pauwelsa i Jacquesa Bergiera: Fulcanelli jest zagadką. I to w naszym stuleciu! O ileż więc trudniejsza jest sprawa innego „nieśmiertelnego", który mógłby być młodszym (o stulecia) bratem Fulcanellego. Być może jest nim jeszcze.