Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
30 | 31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 |
06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 |
13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 |
20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 |
27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 |
Skoro pierwszeństwo należy się damom, obiektem naszej uwagi niech będzie Madame Blawatska (Helena Pietrowna von Hahn) Zimą 1941 r. wydawało się, że panowanie swastyki nad Europą jest nieodwołalne. Teraz nadchodziła kolej Rosji, a resztę świata, jak się zdawało, czekał nie lepszy los. Na terenie już obecnie wielkiego i jeszcze niepowstrzymanie rozrastającego się hitlerowskiego imperium wdrażano liczne programy mające na celu eliminację „bezwartościowego" życia. Należało oczyścić przestrzeń dla ekspansji własnej „rasy panów" jak również - co trzymano jeszcze w tajemnicy, choć było to żelazną doktryną - dla „nadludzi i boskich królów z dalekiego Agarthi", którzy mieli zstąpić na ziemię po „ostatecznym zwycięstwie". SS-Stabsführer Otto Ohlendorff, kierownik centralnego wydziału II Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i grupy operacyjnej D, nie tylko brał to zadanie na serio, ale realizował je z gorliwością, która budziła uznanie nawet u jego bezwzględnych przełożonych i kolegów. Heinrich Himmler nazywał byłego adwokata Ohlendorffa rycerzem św. Graala w NSDAP. Posiadacz tego, nawet w III Rzeszy nieco egzotycznego tytułu honorowego był niewątpliwie intelektualistą. Równie niewątpliwe jest to, że zaliczał się do grona zwolenników Madame Bławatskiej, a ściślej, jej teozoficznej nauki. Choć ta nauka od 1937 r. była oficjalnie popierana w hitlerowskich Niemczech, fanatyzm Ohlendorffa przybierał takie rozmiary, że budził zdziwienie nawet wśród prominentów SS. Zwłaszcza SS-Generalleutnant Heinrich Müller (Miiller z gestapo), któremu trudno byłoby zarzucić nadmiar wrażliwości, okazywał troskę z tego powodu. Cóż więc mogło fascynować kogoś o wysokim wykształceniu i umyśle całkowicie zainfekowanym bakcylem hitleryzmu w teoriach ezoterycznych kobiety zmarłej w 1891 r. w Londynie -która zapewne nie zaprzątała sobie głowy czymś takim jak higiena rasy i ludobójstwo? Pouczające będzie prześledzenie tej kwestii jak również dróg życia tej wywołującej dziś podobnie jak za życia dyskusje rosyjskiej awanturnicy (jak sądzą niektórzy) czy też ezoteryczki, okultystki i filozofa (według innych). Urodzona w 1831 r. w Jekatierynosławiu na Ukrainie miała od wczesnego dzieciństwa talenty medium. Jak informują biografowie, zawsze otaczały ją spirytystyczne fenomeny. Skończywszy ledwie siedemnaście lat, zaślubiła w Tyflisie rosyjskiego generała N.W. Bławatskiego, mocno dojrzałego mężczyznę liczącego sobie, jak mówią, siedemdziesiąt wiosen. Małżeństwo to chyba nie całkiem dobrowolnie doszło do skutku, gdyż po niewielu miesiącach młoda żona uciekła od swego tak doświadczonego małżonka. W przebraniu marynarza udała się do Konstantynopola, gdzie jej ślad ginie aż do roku 1873. Posiadamy jedynie fragmentaryczne informacje, że Helena w Turcji poznała rosyjską hrabinę Kisielewą i towarzyszyła jej w podróżach po Bałkanach, do Grecji i Egiptu. W Kairze Helena Bławatska zetknęła się z koptyjskim magiem Paulem Metamonem. Po kilku miesiącach studiów kontynuowała swoją wieloletnią odyseję z kraju do kraju i z kontynentu na kontynent. Kilkakrotnie próbowała dostać się do Tybetu, kraju, który także i dzisiaj jeszcze wywiera ogromny wpływ na ezoteryków (albo ludzi, którzy się za nich uważają), zawróciły ją jednak władze brytyjskie. Nadal nie ma jednomyślności co do tego, czy ostatecznie powiodła się jej jedna z prób przedostania się do Tybetu w przebraniu. Niejasności, ciemne plamy i sprzeczności rzucają cień na jej biografię do roku 1873, w którym - jak twierdzi większość komentatorów - zaczęła się właściwa historia teozofii i Towarzystwa Teozoficznego. Helena Bławatska opuściła więc Stary Świat, który tak długo i tak krętymi ścieżkami przemierzała, i 7 lipca 1873 r. przybyła do Ameryki. Już w następnym roku została przyjęta do grona skupionego wokół braci Eddy (rodzinie Eddy przypisuje się założycielstwo nowoczesnego spirytyzmu). Członek tej grupy, dziennikarz Henry Steel Olcott, był pod tak wielkim wrażeniem medialnych zdolności Heleny, że wprowadził ją do środków masowego przekazu, a później wraz z nią założył odrębne koło spirytystyczne pod chwytliwą nazwą Miracle Club. W 1875 r. ów „klub cudów" przekształcił się w Towarzystwo Teozoficzne. Jego celem nie był już czysty spirytyzm i dramatyczne seanse, ale badanie wszelkich nauk i praktyk magicznych. W 1877 r. Helena Bławatska wystąpiła publicznie z książką o 1300 stronach Isis Unveiled, którą można traktować jako pierwszą próbę wzięcia w obronę starych religii przed obiegowymi przesądami i oddzielenia ziarna od plew, a więc odróżnienia rzeczywistej religii od kuglarstwa. Krytycy wskazywali na niechętną postawę Heleny Bławatskiej wobec chrześcijaństwa, jak również klasycznej nauki i nie mogli zaakceptować reprezentowanego przez nią ujęcia reinkarnacji, dalekiego od wszelkich obiegowych doktryn. W jej pismach napotyka się również wszędzie nieortodoksyjne traktowanie twierdzeń ezoterycznych - na przykład Madame Bławatska uznawała trojaką zasadę (konstytucji) świata, gdy w okultyzmie prawie wszędzie jest mowa o siedmiokrotnej zasadzie - jednak w tej dziedzinie zapewne prawie nie ma jednoznacznych kryteriów. Tymczasem wokół jej osoby i działalności wybuchło takie zamieszanie, że razem z Olcottem uciekła do Indii, gdzie w 1879 r. przeszli na buddyzm. W następnych latach Madame Bławatska pojechała do Niemiec. Tam w 1884 r. doszło do utworzenia pierwszego niemieckiego Towarzystwa Teozoficznego. Równocześnie zaczęła pisać swoje główne dzieło The Secret Doctrine. Zmarła niewiele lat później - w 1891 r. Ten zwięzły życiorys niezwykłej kobiety przypomina raczej życie sław kabaretowych a la Houdini niż tajemniczej osobistości, która miała pozostawać w łączności z „mistrzami świata". Jeśli jednak sięgnąć głębiej, to ten stereotypowy pogląd co najmniej ulegnie zachwianiu. W tym celu trzeba poznać jądro filozofii albo nauki Madame Bławatskiej. Nauki, która np. SS-Stabsführera Ohlendorffa dopingowała do jeszcze krwawszych „dokonań", ale jednocześnie do głębi zachwycała takich ludzi jak irlandzki poeta, dramaturg, bojownik o wolność i laureat Nagrody Nobla William Butler Yeats (Yeats przystąpił do Towarzystwa Teozoficznego w momencie, w którym reputacja Madame Bławatskiej była najbardziej nadszarpnięta na skutek ataków ze strony Society for Psychical Research). A więc najpierw ona sama twierdziła zawsze, że przekazywane przez nią myśli dotarły do niej z ukrytego źródła, a ściślej biorąc, zostały jej podyktowane, podobnie jak znany na całym świecie materiał Seta. Co się tyczy Madame Bławatskiej, to mówi ona o skarbnicy prastarej wiedzy, strzeżonej przez tajnych mistrzów (Mahatmów) w Himalajach, którą odsłaniają oni tylko selektywnie i w niewielkich dawkach. Takim częściowym ujawnieniem są, zdaniem Towarzystwa Teozoficznego, np. The Mahatma Letters to A.P. Sinnet (wyd. A.T. Barker, Theosophical Publishing House, Londyn 1932) - i oczywiście The Secret Doctrine samej Madame Bławatskiej. Zdaniem „oświeconych" ludzi o żadnym odsłonięciu nie może tu być mowy, ale co najwyżej o myśleniu życzeniowym. Ludzie zawsze tęsknili za mistrzem albo guru, który jako najwyższa instancja nadałby sens chaosowi życia. Jeśli należał - jak Mahatmowie z Tybetu - do Kumarów (wg Alice Bailey najwyższych, świadomych istot pełnych „niebiańskiej czystości"), tym lepiej. Już Platon mówi w swoim Państwie o mądrych, boskich królach, którzy mając wgląd w istotę spraw, mogą poznać „rzecz samą w sobie" i odpowiednio zdecydować. Tego pragnienia nie zdołał zniweczyć żaden dyktator ani żadne odkrycie naukowe (nawet wnioski nowej fizyki, że nikt nie może poznać „rzeczy samej w sobie"). Nasuwa się rozsądna i konieczna teza o poszukującym duchu człowieka, który sam tworzy swoich mistrzów, guru lub bogów. Czyni ona z teozofii wehikuł, który jedynie przetransportował na zachód starą wschodnią ideę okultystycznego mistrza. Niestety, wielka tragedia nauki, jak słusznie zauważył angielski biolog, zoolog i anatom Thomas Henry Huxley (1825-1895), polega na tym, że piękne hipotezy są unicestwiane przez brzydkie fakty. Dotyczy to nie tylko przyrodoznawstwa. Takim brzydkim faktem jest w danym przypadku okoliczność, że stale ludzie jakąś drogą dochodzą do tajnej wiedzy - która przecież ma istnieć jedynie w naszych życzeniach - i mogą się poszczycić namacalnymi rezultatami. Szczególnie dobitnym przykładem jest znany nam już Gurdżijew. W książce wydanej w 1968 r. Secret Talks with Mr. G. (Institution for the Development of Harmonious Human Beings Publishers, Nevada, USA) przedstawiono drobiazgowo, jak Gurdżijew szukał zasad „obiektywnej magii", faktycznie znalazł źródła wiedzy ezoterycznej i przez to już w młodych latach wykształcił te siły, których mu dziś nie odmawiają nawet skrajni sceptycy: między innymi telepatię, hipnozę, psychometrię (zdolność odczytywania duchem „wspomnień" przedmiotów martwych i wiele innych. Nie inaczej opisuje swój rozwój sam Gurdżijew w tej książce i w swoim własnym monumentalnym dziele. Na uwagę zasługuje fakt, że Gurdżijew na przykład swoją metodę rytmicznego tańca opracował na wzór pewnego aparatu ezoterycznego, który odkrył w turkiestańskim klasztorze. Była to siedmioramienna kolumna, której ramiona wyciągnięte w bok miały po siedem przegubów. Przyrząd ten o podstawie w formie trójnogu byłby na miejscu w każdej izbie tortur; jego zadaniem zaś było unaocznianie kapłankom postawy ciała przy świętych tańcach. Mechaniczna kolumna była stara, a zawarta w niej wiedza jeszcze starsza, jej działania jednak nie nadwerężył ząb czasu. Co Gurdżijew demonstrował praktycznie. Wracając do Mahatmów Madame Bławatskiej, to z punktu widzenia zdrowego rozsądku musieli być urojeniem, istniejącym jedynie w mózgach mistyków wrogich temu światu. Jeśli tak, to „ukryci mistrzowie" (ani ich wiedza) nie mogli pozostawić żadnych śladów. Jak się jednak zdaje, takie ślady istnieją, choć nasze ograniczenie sprawia, że aby je dostrzec, musimy nadziać się na nie nosem. Zanim zapuścimy się w nęcący gąszcz teorii spisku światowego i przypiszemy z pewną ulgą niezrozumiałe zakręty historii ludzkości tajnym intrygom wolnomularzy, templariuszy, dziewięciu nieznajomych, assassinów, Mahatmów i kogo tam jeszcze, powinniśmy nacisnąć hamulec. Wprawdzie na równie krwawy co absurdalny przebieg dziejów ludzkości składa się nieprzerwany ciąg skrajnie nieprawdopodobnych przypadków - można doprawdy powiedzieć, że ledwo jeszcze były możliwe - jednak tępota i brutalność gatunku Homo Sapiens całkowicie wystarczają jako wyjaśnienie. Nie, nie potrzebujemy posuwać się za daleko. Nam wystarczy prosta odpowiedź na nie całkiem proste pytanie: czy można z całą pewnością wykluczyć czysto teoretyczną szansę istnienia istot o poszerzonym horyzoncie i świadomości - przy czym nie ma tu mowy o deliriach LSD? A tym samym także istnienia wiedzy, która nie musi być większa od naszej znanej od dawna, ale po prostu tylko inna? Wracamy więc do teozofii Madame Bławatskiej. Właściwie nie jest to całkiem jej teozofia, bo chodzi tu o prastare pojęcie filozofii mistycznej. Jest to słowo greckie i oznacza boską mądrość. Od „normalnej" mistyki teozofia różni się punktem widzenia, przy czym preferuje ona intuicję, fantazję i bezpośrednie przeżycie w stosunku do sposobu myślenia analitycznologicznego. Tak więc korzenie teozofii znajdują się w starożytnym Oriencie. Nie będziemy szczegółowo omawiać rozwoju, rozpowszechnienia i odgałęzień myśli teozoficznej. Poprzestaniemy na definicji Madame Bławatskiej. W Glossary of Theosophy nazywa ją ona „...religią mądrości […] podstawą i ekstraktem wszystkich religii i filozofii świata, nauczaną i praktykowaną przez niewielu wybranych, odkąd człowiek zaczął myśleć". Tradycyjne definicje odrzuca jako nonsens, przypisując je niewiedzy, przesądom religijnym i zafałszowaniu prawdziwego ducha dawnych filozofów i wczesnych różokrzyżowców. Obok tego nieortodoksyjnego ujęcia „nowa" teozofia Madame Bławatskiej żąda, aby nie tylko wierzyć, ale poznawać i myśleć (przez co w istocie zasadniczo się różni od „starej"). Nie dość na tym, Rosjanka była przekonana, że w każdym człowieku tkwi dar jasnowidztwa i innych dokonań. Te ukryte zdolności można rozbudzać i ćwiczyć, dzięki czemu między innymi można byłoby też świadomie wejrzeć w świat niewidzialny. Ta nowa, „nowoczesna" postać teozofii patronowała praktycznie wszystkim powstałym po 1875 r. systemom okultystycznym i ezoterycznym, jeśli nawet pojęcie teozofii częstokroć bywa dyskretnie przemilczane. No dobrze, tradycyjne przekazy w nowej szacie nie są czymś aż tak nadzwyczajnym. W tym przypadku nadzwyczajny jest jednak sposób, w jaki doszło do tej odnowy. Jak już wspomnieliśmy, kontrowersyjne wnioski i twierdzenia wysuwane przez Madame Bławatską, ale także jej niezaprzeczalne zdolności paranormalne pochodzą od wspomnianych nieśmiertelnych mistrzów, Mahatmów, których uczennicą (chela) została ona w Tybecie, jak sama twierdziła. Być może istnieją tu paralele z owymi tajemnymi nadludźmi, o których stale wspominali templariusze w XVIII w., a może i nie. W każdym razie nowa teozofia miała zawierać wizję świata zapisaną w „najstarszej księdze świata" Dzyan, której treść Madame Bławatska poznała za pośrednictwem Mahatmów i przekazała ją w The Secret Doctrine, ściśle biorąc, sześć Cohans (strof) z Dzyan. Rudolf Steiner, którego trudno posądzać o jakiekolwiek powiązania z czarną magią (jegoantropozofia uchodzi za ideę twórczą, pozytywną i zwróconą ku ludziom), powiedział w 1910 r. o księdze Dzyan: „Są takie części strof Dzyan, których jeszcze długo nie uda się w pełni zrozumieć, którymi jeszcze długo należy się żywić, należące do największych objawień w dziejach rozwoju ludzkości". Same Cohans nie są łatwe w odbiorze i również interpretacje Madame Bławatskiej wymagają koncentracji. Nie mniej rozwichrzone wydają się ewolucjonistyczne tezy o siedmiu rasach prehistorii, cyklach rozwojowych, nadludziach i rasach zwierzęcych z księgi Dzyan. Kolejną przeszkodą na drodze do poważnej oceny jest rola teozoficznej teorii ewolucji w rasistowskim szaleństwie III Rzeszy i ówczesnej „nauce państwowej", lodowej kosmogonii Horbigera. Niewątpliwie jest faktem dyskwalifikującym teozofię, że wśród siedmiu ezoterycznych ras pierwotnych na piątym miejscu wymienia się Aryjczyków, którym towarzyszy „niższa rasa" Semitów, również mająca piątą rangę. Fatalnie się to kojarzy z owymi dwunastu laty, których właściwie miało być tysiąc, kiedy takie tezy można było znaleźć w oficjalnej teorii rasy i narodu. Są zresztą także u Aleistera Crowleya, Rudolfa Steinera (1861-1925), okultystki i pisarki Dion Fortune (Violet Mary Firth, 1891-1946) i innych. Jest oczywiste, że takie wyobrażenia pozwalają zbudować pozornie racjonalną podstawę dla ideologii o rasie panów i w konsekwencji dla masowego wyniszczania „niższych ras", choć trzeba zaznaczyć, że w myśli teozoficznej nigdzie nie znajdzie się wezwania do takich potworności. Z tego punktu widzenia wiele ideologii, wierzeń, a nawet dyscyplin naukowych zawiera potencjał, który może być niewłaściwie zrozumiany albo - co gorsza - czynnie wprowadzony w życie ogniem i mieczem przez fanatyków, szaleńców, sprowadzonych na manowce, sadystów i inne jeszcze odmiany człowieka. Wystarczy choćby wspomnieć krwawe ślady, jakie pozostawiły po sobie w dziejach na przykład niektóre prądy religijne. Helena Bławatska miała, jak się zdaje, świadomość tego zagrożenia, gdyż stale wyrażała pogląd, iż praktyczny okultyzm nie powinien być szeroko dostępny, aby nie przygotowani nie byli wystawieni na pokusę sprawowania władzy nad innymi ludźmi. W tym miejscu wydaje się wskazana chwila wytchnienia. Omawiając z pewnością niecodzienną osobę Heleny Bławatskiej, niepostrzeżenie dostaliśmy się w otchłań dziwnych teorii, wypaczonych poglądów na ewolucję człowieka, projekcji freudystowskich aż do potworności z niezbyt odległej przeszłości. Czy my w ogóle jeszcze mówimy na temat? Sądzę, że tak. Przypomnijmy sobie nić przewodnią, która ma łączyć różne aspekty wiedzy ezoterycznej. Jej początkiem były najbardziej znane ezoteryczne metody (od astrologii przez radiestezję po wróżbiarstwo). Szybko się przy tym okazało, że w gruncie rzeczy istnieje tylko jeden punkt zasadniczy, którym jest człowiek. Na istotę wiedzy ezoterycznej składają się jego nie zbadane zdolności i jego utajony dar wchodzenia w interakcję z ukrytymi zasadami kosmicznymi.Powstało więc pytanie o zakres naszych własnych ukrytych zdolności i o ich oddziaływaniena otoczenie. Zapoznaliśmy się z dwiema zasadniczo różnymi kategoriami ludzi o nadzwyczajnych (można by też powiedzieć, paranormalnych) cechach: z jednej strony z talentami naturalnymi, których motywy były jasne, przekonywające i najgłębiej ludzkie, co pokazało niepohamowane nadużywanie przez nich swoich zdolności; z drugiej z osobami poszukującymi wiedzy ezoterycznej. Tutaj sprawy nie przedstawiają się tak prosto.Ocena jest trudna czy zgoła niemożliwa, granice między mistyką a szalbierstwem płynne, wyższa prawda nie daje się jasno oddzielić od wyższego nonsensu, a jeden punkt widzenia wydaje się wykluczać drugi, choć właśnie dualizm jest zasadniczą cechą wiedzy ezoterycznej (podobnie jak przyrodoznawstwa). Pozwólmy zatem, aby życie i działalność tajemniczych osobowości z grona ezoteryków przemówiły same za siebie. Do tego tematu księga Dzyan należy tak samo jak tańce Gurdżijewa albo rozpusta Aleistera Crowleya. Żadna z przytoczonych biografii nie rości sobie pretensji do kompletności czy nieomylności. Przeciwnicy mogą wysunąć taki czy inny zarzut, zwolennicy inaczej rozłożyć akcenty. Zdemaskowane oszustwa przeplatają się z niezaprzeczalnymi fenomenami paranormalnymi i ezoterycznymi, polityczne machinacje z okultystycznymi dogmatami - pole jest równie rozległe jak zwodnicze. Kto bezrefleksyjnie przeżuwa obiegowe opinie, ten stąpa, takie jest moje osobiste zdanie, po kruchym lodzie. Kontrowersje należą do natury rzeczy. Gdyby ich nie było, nie mielibyśmy do czynienia z magami, okultystami i nadludźmi albo też sławnymi osobistościami, które mimo wszystko były uważane za nadzwyczajne przez wielu ludzi - także tych o najwyższym wykształceniu i inteligencji (co trudno byłoby nazwać czymś codziennym). Już tych kilka przykładów pokazuje, że nie powinno się bez namysłu zbywać wzruszeniem ramion ani Madame Bławatskiej, ani innych. Dzieje tak zwanej „rzeczowej" nauki dowodzą, że to, co zwariowane, często może być prawdziwe, jeśli nawet niekoniecznie każdy narwaniec musi być zaraz geniuszem. W każdym razie w wizji świata Madame Bławatskiej nie brakuje zwariowanych elementów. Pytanie tylko, czy są one faktycznie zwariowane, czy my je po prostu widzimy pod niewłaściwym kątem? Na to pytanie nie możemy jeszcze odpowiedzieć nawet zdecydowanym „być może". Mimo to trzeba było je zadać, jeśli nawet na razie zawisło w powietrzu. Wrócimy do niego, kiedy w czwartej części , zatytułowanej Wiedza ezoteryczna w zwierciadle nauki, podejmiemy odważną próbę spojrzenia na ezoteryczne prawdy i odkrycia z doprawdy nieortodoksyjnego (jak na wiedzę ezoteryczną) punktu widzenia (dla „poważnej" nauki stanowi on prawie kamień obrazy...). Wytropimy przy tym dalsze interesujące związki, na razie jednak cierpliwości. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że naprawdę nie odbiegliśmy od tematu. Przewija się przed nami w dalszym ciągu kalejdoskop zagadkowych - albo co najmniej kontrowersyjnych - postaci ezoteryków i okultystów, których tajne odkrycia, mistyczna wiedza i siła ducha są przedmiotem dyskusji. Zanim zanurzymy się w pomroce dziejów, skierujemy jeszcze światło rampy na drugą wspomnianą osobistość z przełomu wieków.
Dwudzieste stulecie zna niejednego wybitnego maga. Pod pewnymi względami jeden człowiek mógłby być wprost bratem bliźniakiem Aleistera Crowleya, choć ich zewnętrzne podobieństwo byłoby niewielkie. Georg Iwanowicz Gurdżijew. Podobnie jak Crowley, ten legendarny, urodzony w 1877 r. w Aleksandropolu na Zakaukaziu i zmarły w 1949 r. w Neuilly pod Paryżem człowiek, miał siłę sugestii nie mieszczącą się w żadnych tradycyjnych ramach. Rozpowszechniano też wieści o innych, nie mniej zdumiewających zdolnościach - choćby o tym, że Gurdżijew obywał się bez snu i chciał tę zdolność przekazać także swoim uczniom - nie są one jednak tak udokumentowane, jak niewiarygodna energia psychiczna tego dziwnego człowieka. Rom Landau pisze, że przy pierwszym spotkaniu z Gurdżijewem ogarnęła go psychiczna niemoc, która w nim niepowstrzymanie narastała. Nie mógł się nawet podnieść, wiedząc, że nogi ugną się pod nim i upadnie na podłogę. Jego znajoma pisarka przeżyła w jego obecności coś podobnego. Landau pisze: „Ta pani i ja siedzieliśmy blisko Gurdżijewa w pewnej restauracji. Kiedy na niego spojrzała, nie pozwolił jej już odwrócić wzroku. Spostrzegliśmy, że zaczął oddychać w całkiem specjalny sposób. Byłem przekonany, że stosuje teraz jedną z technik, których się nauczył na wschodzie. Po kilku sekundach zauważyłem, że moja znajoma zrobiła się blada jak ściana. Zanosiło się na to, że zemdleje. «Ten człowiek jest niesamowity» - szepnęła mi do ucha. - «Dzieje się coś straszliwego. On tak spojrzał na mnie, że jestem teraz seksualnie podniecona. To było bestialskie.»" Nasuwa się skojarzenie z poniżającymi zabawami Crowleya. Jednak również przypadek Gurdżijewa ma nie tylko jedną stronę. Francuz Rene Zuber, uczeń Gurdżijewa, opisuje następującymi słowami dzień powszedni w otoczeniu mistrza: „Kiedy przy stole pana Gurdżijewa zasiadały dzieci, niczym osoby dorosłe między swoimi rodzicami, było to dla nas ożywczym wydarzeniem. Nie wahały się długo przed zabieraniem głosu na równi z innymi. Mistrz zręczną i subtelnie sformułowaną zachętą sprawiał, że szybko i szczerze włączały się do zabawowej albo dialektycznej duchowej ekwilibrystyki, którą dla nich obmyślał - odpowiednio do ich wieku". A więc ta błyskotliwa osobowość ma dwa bieguny: z jednej strony hipnotyczna przemoc o seksualnym zabarwieniu, a z drugiej pełna zrozumienia umiejętność wczucia się w psychikę dziecka. Faktem jest jednak przemożna siła jego indywidualności. Szok pierwszego spotkania z tym człowiekiem, który - jak twierdzi Philippe Lavastine - z racji swej surowości w budzeniu świadomości (i swych wielkich wąsów) przypominał Bodhidharma, założyciela buddyzmu zen, dla niektórych po prostu był zbyt silny. Uciekali oni przed doświadczeniem, które mogło kryć w sobie ryzyko zakwestionowania wszystkich ich dotychczasowych wyobrażeń; takie wyznania czynili czasami później. Przeważnie jednak ludzie w ten sposób odstraszeni mieli po wsze czasy dość Gurdżijewa i przyczyniali się do przedstawiania jego satanicznych rysów. W każdym razie z Gurdżijewem wiąże się dostatecznie wiele tajemnic i sprzeczności, aby unaocznić trudność oceny człowieka rozporządzającego rozszerzoną świadomością. Przynajmniej to ostatnie nie ulega tu kwestii. Mimo że Gurdżijewowi wyśmienicie się udało okryć zasłoną tajemnicy szczegóły swego doprawdy burzliwego życia, to jednak wiadomo, że na początku naszego stulecia pojechał do Tybetu, po tym jak w 1896 r. został ranny w powstaniu greckich patriotów na Krecie przeciwko panowaniu tureckiemu. Na jego dzieciństwie i młodości odcisnęły swe piętno burzliwe wydarzenia i otoczenie, w którym przewijali się Turkmeni, Tatarzy, Ormianie, Irańczycy, Grecy i Rosjanie. Około dwudziestu lat wędrował przez środkową Azję, nawiedzając ezoterycznych nauczycieli, mędrców i tajne towarzystwa w poszukiwaniu sensu istnienia. Niewątpliwie w trakcie tych poszukiwań nabył zdolności, które trudno określić inaczej niż jako magiczne; równie niewątpliwe jest to, że Gurdżijew zalicza się do świetnego kręgu najbardziej zagadkowych osobistości w dziejach. Może być stawiany na równi z Cagliostrem albo hrabią de Saint-Germain, o których jeszcze wspomnimy. Gurdżijew był magiem i filozofem, hipnotyzerem i mistrzem ezoterycznym, pisarzem i artystą, charyzmatykiem i demonem - a prawdopodobnie na tym jeszcze nie koniec. Już tylko ta okoliczność, że Gurdżijew myślał po persku, opowiadał dowcipy po rosyjsku, a zdarzenia relacjonował po angielsku, wystarczała, aby większość ludzi wprawić w szalony zamęt. A nierzadko w panikę. Sam jego dorobek literacki jest fascynujący. Został on spisany w okresie międzywojennym, jednak za życia Gurdżijewa był prezentowany wyłącznie w czasie odczytów wygłaszanych przed ekskluzywną publicznością, i dziś istnieje jedynie w przekładach, ponieważ oryginalne rękopisy w języku rosyjskim i ormiańskim nigdy nie doczekały się publikacji. Krytyk Frederic Moreau pisze: „Dzieło Gurdżijewa trudno zaliczyć do określonej kategorii, moralnej, filozoficznej albo literackiej, ono obejmuje wszystkie te trzy dziedziny. W sumie jest to dzieło jedyne w swoim rodzaju, coś na kształt monstrum filozoficznego". Trudno byłoby lepiej ująć ten dylemat, z którym się wciąż stykamy przy ocenie magów, okultystów i nadludzi; wróćmy jednak do faktów. Powróciwszy na zachód, Gurdżijew założył w Fontainebleau pod Paryżem Instytut Harmonijnego Rozwoju Człowieka, na temat którego krążyły sprzeczne opinie. Wielu się nim zachwycało, ukończywszy kursy Gurdżijewa jako nowi ludzie; inni jednak stali się wrakami. Ten fenomen można obserwować także w naszych czasach u ludzi podejmujących „próby odnalezienia samego siebie" i temu podobne. Wszystko chyba zależy od tego, kto czego próbuje. Wraz ze swoim współpracownikiem, przyrodnikiem, dziennikarzem i pisarzem Piotrem Demianowiczem Uspieńskim, Gurdżijew w każdym razie dostarczał dzięki swej szkole tematu do rozmów, który zachował świeżość do dziś. W 1920 r. był w Niemczech, gdzie łączono go z Towarzystwem Thule Karla Haushofera, osławionym przez późniejsze członkostwo w nim Hitlera, Himmlera, Goringa i ideologa partii hitlerowskiej Alfreda Rosenberga. O co jednak trudno obwiniać Gurdżijewa, nawet gdyby istniał ów domniemany związek. Nauki Gurdżijewa łączyły w sobie grecko-prawosławny reżim klasztorny, sufizm, kosmologię kabalistyczną, myśl neoplatońską, mistykę liczb, buddyzm, psychologię i wiele innych elementów, które trzeba by było wyodrębnić (o ile to w ogóle możliwe). Praktyczna strona jego działalności polegała na ćwiczeniach psychologicznych w formie rytmicznych tańców i rytuałów ruchowych. Ten przypuszczalnie prastary, choć robiący wrażenie ultranowoczesnego system - bardzo skuteczny - ma również w naszych czasach wielu zwolenników, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii. Gurdżijew sam określał swój system nie jako mozaikę, ale niepodzielną całość. Skojarzenia ideowe z najnowszymi odkryciami przyrodoznawstwa, o których już wspominaliśmy, ponieważ odzwierciedla się w nich podstawowa idea ezoteryczna całości uniwersalnej, są dopuszczalne, jeśli wręcz nie oczywiste. W każdym razie zajmowanie się życiem G.I. Gurdżijewa podobnie jak jego wieloaspektową spuścizną literacko-filozoficzno-kosmologiczną pokazuje, że ze skomplikowanego, wielowarstwowego źródła można wprawdzie wydobyć różne sprawy, jednak zawsze tylko takie, które są znane nam samym. Tak więc znowu jesteśmy przy problematyce obiektywnej oceny. Mimo wszystko aura Gurdżijewa i jego tytaniczna, na swoje czasy ledwo zrozumiała wiedza przyciągały osobistości tej rangi co Aldous Huxley, J. G. Bennet (fizyk, uczeń Einsteina), Arthur Koestler albo A. G. Orage (słynny angielski krytyk literacki). Zasadnicza teza Gurdżijewa, jakoby istoty ludzkie były „śpiącymi maszynami", kryje w sobie prawdopodobnie głębsze przemyślenie, niż można przypuszczać w pierwszej chwili. Istotnie, twierdzenie ezoteryczno-mistyczne, że nasza świadomość na jawie nie jest niczym innym niż permanentnym stanem transu, z którego tylko nieliczni kiedykolwiek się budzą, pokrywa się z wnioskami badań nad mózgiem, rozumieniem psychologii i neurofizjologii. Z którejkolwiek strony będziemy rozpatrywać tego dziwnego człowieka i jego nie mniej dziwne dzieło - i jedno, i drugie wymyka się skatalogowaniu. Można łatwo zbyć Gurdżijewa jako szarlatana, jednak nie byłoby to słuszne. Zbyt wiele dowodów świadczy o jego nadzwyczajności. Podobnie można powiedzieć o jego działalności literackiej i scholastycznej. Pozostaje właściwie tylko takie wyjście, aby uznać wprawdzie jego ezoteryczne zdolności, ale zarazem napiętnować jego samego za ich nadużycie. Wyjście takie jest jednak możliwe tylko wówczas, gdy pilnie baczymy, by nie zsunęły się nam klapki z oczu i aby nasz kąt widzenia pozostał ograniczony. Następujący epizod zademonstruje, że Gurdżijew nie wykorzystywał swoich talentów wyłącznie do tego, by telepatycznie pobudzać seksualne receptory atrakcyjnych autorek, co widocznie stało się wtedy w restauracji (jeśli nawet być może nie było to aż tak zamierzone, jak to odczuwała znana ze skrajnej wrażliwości na takie bodźce młoda kobieta). Przeżycie Amerykanina Fritza Petersa w związku z Gurdżijewem w 1945 r. w Paryżu należy do innej kategorii. Do tego chodziło tu o proces świadomy, zamierzony, celowy i niemożliwy do błędnego zinterpretowania. Peters, zdemobilizowany żołnierz, przyszedł do słynnego emigranta rosyjskiego, którego znał z dawnych czasów, i o którego zdumiewającej karierze oczywiście wiedział, aby prosić go o pomoc. Amerykanin nie mógł przezwyciężyć grozy i psychicznego ciężaru przeżyć frontowych. Czuł się pusty, wypalony, skończony. Bliski wewnętrznego załamania odwiedził Gurdżijewa i poprosił o aspirynę, jednak jej nie otrzymał. Gurdżijew zabrał się do parzenia kawy na oczach całkowicie roztrzęsionego żołnierza, który opadł na fotel w kuchni. Potem odwrócił się i skierował wzrok na Petersa, w którym dokonała się zdumiewająca przemiana. Jak gdyby został włączony do niewidzialnego gniazdka, poczuł przypływ energii, której nigdy nie uważałby za możliwą. Zmęczenie opadło z niego jak płaszcz, przestał się czuć wyjałowiony, przygnębiony i zrozpaczony. Po kilku minutach był całkowicie nowym człowiekiem, wypełnionym radością życia i wewnętrzną siłą, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał, nawet w swoich najszczęśliwszych chwilach. Odtąd Peters zaklinał się na wszystkie świętości, że jego dawny przyjaciel z czasów młodości posiada umiejętność bezpośredniego przelewania energii z człowieka na człowieka. Przypominał sobie nawet, że w ciągu tych kilku minut w kuchni od Gurdżijewa wychodziło intensywne niebieskie światło. Jeśli nawet zmysły Amerykanina być może w tym punkcie spłatały mu psikusa, to sukces pozostaje niezaprzeczalny. Godne uwagi jest także działanie terapii na samego Gurdżijewa. Peters opisuje, że Rosjanin w czasie „przesyłania energii" stopniowo zapadał się w sobie, a pierwsze oznaki lekkiego zmęczenia narastały aż do zupełnego wyczerpania. Peters nigdy przedtem nie widział człowieka, który by robił wrażenie tak wyczerpanego, jak Gurdżijew na koniec tego zdumiewającego procesu. Amerykanin miał wrażenie, że ubytek sił u Gurdżijewa przebiegał równolegle do jego własnego ożywienia, i chyba tak też było w istocie. Kiedy proces ten się zakończył, Gurdżijew powiedział z trudem: „Teraz wszystko z panem w porządku. Proszę uważać na to, co pan je. Muszę iść." I wytoczył się z pokoju. Po kwadransie wrócił, znowu pełen energii. Robił wrażenie młodzieńcze, był żwawy, pełen sił i w dobrym humorze. Z uśmiechem powiedział: „Dobrze, że się spotkaliśmy." Fritz Peters nigdy nie mógł zapomnieć tego przeżycia i zawsze wyrażał przekonanie, że Gurdżijew jest nie tylko człowiekiem o zdolnościach magicznych, ale że używa ich dla dobra swoich bliźnich dosłownie „kosztem siebie". W tym przekonaniu nie był odosobniony, nie jest także i dzisiaj. Gurdżijew, który w owych czasach dobiegał już siedemdziesiątki, emanował wprawdzie wyniosłością starca, ale zarazem miał zwinność szermierza. Wielu z tych, którzy go wówczas znali, tak właśnie go opisuje. Tyle na temat tej znaczącej osobistości, odległej od codzienności, przeciętności i nie poddającej się ocenie. Aleister Crowley i Georg Iwanowicz Gurdżijew są (świadomie prowokująco dobranymi) wzorcowymi przykładami trudności w zaklasyfikowaniu wybitnych indywidualności posiadających jednoznacznie ezoteryczną wiedzę. Mimo że obaj żyli w naszym stuleciu, ich działalność jest znana i udokumentowana, a obaj też wiele publikowali, brak jest jednomyślnego poglądu na ich temat. To i tylko to jest sednem sprawy. Jeśli się zmusimy do największego obiektywizmu, jaki tylko jest możliwy, przezwyciężając już niemal siebie, to zapewne przyjdzie przyznać, że nasze kryteria pod jakimś względem zawsze będą niedostateczne. To, co według nas zasługuje na potępienie, nie musi być takie z innego punktu widzenia - i na odwrót. Zgodnie z teorią informacji część systemu ani nie może poznać całego systemu, ani się od niego odłączyć. „Prawdziwi" ezoterycy - do których chcemy zaliczyć wymienionych - znajdują się bez wątpienia poza naszym systemem, choć ten wniosek nie ma oznaczać ani zgody na nieograniczone stosowanie wszelkich możliwych sił, ani służyć obronie Crowleya, Gurdżijewa i innych. Nasze wystąpienie jest jedynie skierowane przeciwko skłonności do zaszufladkowania osób, o których wiemy coś konkretnego (albo coś, co za konkretne uważamy). Jeśli cofniemy się dalej od naszych czasów w przeszłość ezoteryki, to pokusa ta osłabnie, gdyż posiadane informacje nabiorą bardziej legendarnego charakteru. Wyłoni się jednak inna pokusa, by je wszystkie razem wygnać w krainę mitu. Jej także nie powinniśmy ulegać. Przedtem jednak przedstawimy jeszcze dwie osobistości ezoteryczne z pogranicza legendarnej przeszłości i trzeźwej teraźniejszości. Obu nie można odmówić aury misterium, tak samo jak Crowleyowi czy Gurdżijewowi, tyle że nie kojarzy się ich głównie z demonizmem seksualnym, jak wyżej wymienionych.
Zacznijmy odnajbardziej chyba demonicznego ze wszystkich ezoteryków i okultystów. Aleister Crowley. Miał ogromną władzę nad ludźmi, a jego słynne spojrzenie bazyliszka umiało każdego poskromić. Poglądowy opis jego możliwości dał literacki agent Crowleya, Louis Wilkinson, w rozmowie z doradcą do spraw urządzania wnętrz w domu w Gloucestershire, gdzie Aleister Crowley mieszkał przez długie lata. Wilkinson wątpił w magiczno-okultystyczne siły Crowleya, swojego wspólnika od interesów, na co doradca odpowiedział: Inaczej by pan mówił, gdyby pan przeżył to co ja. Po obiedzie poszliśmy do pomieszczenia na pierwszym piętrze. Był tam Crowley, siedział w kucki przy ogniu. Poza nim i mną znajdowało się w tym pomieszczeniu jeszcze dwóch mężczyzn. Crowley zaczął mówić i wtedy to się zdarzyło. Jeden z mężczyzn zemdlał i upadł, a jego głowa znalazła się kilka centymetrów od ognia. Drugi podskoczył, po czym zaczął chodzić na czworakach i obwąchiwać fotele. Szczekał przy tym, wył jak pies i drapał do drzwi. Nagle pierwszy mężczyzna obudził się, wstał i wyskoczył bez słowa przez okno. Kiedy wrócił, jego ubranie było podarte, a twarz uwalana krwią. Ja sam nie mogłem się poruszyć. Kiedy przyszedłem do siebie, Crowley był już w łóżku. Sam Crowley nie taił swojej władzy nad ludźmi, chętnie ją demonstrował - do jego ulubionych zabaw należało zamienianie sceptyków w psy - i zdecydowanie zaprzeczał, jakoby miał być zwykłym hipnotyzerem. To, co praktykował, sam nazywał „Magick", była to nauka i sztuka wywoływania zmian według własnej woli. Wszystko to sprawia, że raczej nie przypomina on kogoś, kto kroczy drogą wewnętrznego oświecenia i wszechogarniającej mądrości. Renomowany „Sunday Express" uznał go pośmiertnie za najbardziej zepsutego człowieka stulecia, podczas gdy „Sunday Times" dostrzegł w nim „Picassa okultyzmu". Był uważany za jedno z ukrytych źródeł satanicznych machinacji w III Rzeszy jak też za wcielenie bestii Apokalipsy, którą według żydowskiej Kabały symbolizuje tajemnicza liczba 666 (sam Crowley nazywał się często „Bestią"). Trzy szóstki przyporządkowuje się także antychrystowi, który dopiero ma się narodzić. Pasują do tego obrazu takie fakty jak ten, że Adolf Hitler stale cytował książkę Aleistera Crowleya Liber legis, czy otwarcie przezeń głoszone credo, że jedynym sensem życia jest przyjemność, podobnie jak jego seksualna rozpusta, która budziłaby sensację nawet w porównaniu z rzymskimi orgiami albo zwyczajami na dworze Lukrecji Borgii. Tak prezentuje się „Bestia" na pierwszy rzut oka. Chciałoby się powiedzieć, że istotnie po bestialsku. Być może ten chyba najbardziej znany mag dwóch stuleci (żył w latach 1875-1947) był w istocie taki, na jakiego wyglądał: hedonistyczny, opętany żądzą władzy, podły i bez skrupułów. Być może jego osobowość jest po prostu niezrozumiała, ponieważ przenosimy nasze pojęcia dobra i zła w dziedzinę, w której także i one ulegają zmianie. W każdym razie Aleister Crowley stanowi dobry, jeśli nawet świadomie prowokujący przykład, jakie trudności towarzyszą ocenie kogoś, kto jest inny. Jeśli naświetlić ze wszystkich stron jego bogate w wydarzenia życie, to opinia nie znającego miary satanisty, który na swoich sztandarach wypisał seks i praktykował pogardę dla ludzi, zaczyna się chwiać. Waltharius widzi w Crowleyu (znanym także jako mistrz Therion) mistycznego nauczyciela teraźniejszości, a dr Birven ocenia, że dzieła Crowleya na temat magii reprezentują wysoki poziom i oryginalność i zdradzają rozległe wiadomości naukowe. Nie mógł się więc Aleister (właściwie Edward Alexander) Crowley poświęcać jedynie doskonaleniu swych seksualnych wynaturzeń. Istotnie, stale się natrafia na przejawy mniej cielesnych działań „Bestii", mimo że nie były tak głośne. W 1905 r. Aleister Crowley starał się zjednoczyć trzy pokrewne, ale konkurencyjne zakony: Złoty Świt (Golden Dawn), Srebrną Gwiazdę (Astrum Argentum) i jej angielską gałąź Silver Star, aby usunąć nieporozumienia, które zwłaszcza na Astrum Argentum ściągnęły niesławę. Rok później uzyskał w Chinach stopień mistrza świątyni, a w 1912 r. wraz z nadaniem 10 stopnia (najwyższy i najświętszy król) Zakonu Wschodniej Świątyni (Ordo Templi Orientis, OTO) powierzono mu reprezentację Zakonu na całą Brytanię (z Irlandią). Było to związane z nadaniem uświęconego (przez templariuszy) imienia Baphomet, którym Crowley odtąd podpisywał swoje listy. Na marginesie zaznaczmy, że Baphomet to także ważna figura alchemiczna. Ten sam Crowley, który zabawiał się skłaniając ludzi do naśladowania czworonogów, napisał wiele dzieł i traktatów, wygłaszał wykłady o filozoficznej głębi i reprezentował - choć nieco bardziej powściągliwie - pogląd, że każdy mężczyzna i każda kobieta jest gwiazdą, a najwyższym sensem naszego bytu jest przekroczenie przepaści. Prace Crowleya na temat jogi należą do dziś do kanonu, i to nie tylko u zwolenników „nauk satanicznych". Przeszło sześćdziesiąt lat po zetknięciu się z tymi pracami dr Israel Regardie pisał w przedmowie do książki Aleister Crowley Über Yoga: "...winniśmy respekt temu ujęciu, które zasługuje na to, by się nim delektować ze względu na jego wnikliwość i ćwiczyć według niego, choćby tylko przez jego nieograniczony racjonalizm. Jeszcze raz muszę powtórzyć, że nie znam żadnego autora nowożytnych czasów, który by podjął ten temat w tak niezwykły sposób". Również astrologia zawdzięcza mu równie oryginalne, jak gruntownie opracowane impulsy, które analogicznie do ukutego przez siebie terminu „Magick" połączył pod pojęciem „Astrologick". Kto się stara pogodzić ze sobą wszystkie obiegowe opinie na temat Aleistera Crowleya, ten odkrywa wiele sprzeczności. A przecież poruszyliśmy tu tylko nieliczne aspekty jego egzotycznej osobowości. Już po nich widać jednak, że nie jest tak łatwo zaklasyfikować posiadaczy ezoterycznej wiedzy i magicznych (właściwiej byłoby chyba powiedzieć paranormalnych) zdolności. Ponieważ „Bestia" rozwijała swoją działalność głównie w naszym stuleciu, można z jej przejawów ułożyć przynajmniej fragmentaryczne puzzle, ukazujące złożony obraz. Wiele elementów robi wrażenie nieładnych, zdeformowanych i zboczonych, inne są dziwne, a niektóre pozwalają przeczuwać Crowleya, który sprzeciwia się swojemu własnemu stereotypowi. Czy stanowią one poszlaki przemawiające na korzyść prowokacyjnego twierdzenia, że w gruncie rzeczy możemy ocenić tylko to, co dla nas jest znane i zrozumiałe? Niewykluczone. W każdym razie jednak potwierdzają znany od dawna fakt, że istoty ludzkie nie są jednowymiarowe - i że osobowość wielowarstwowa prezentuje się na pozór sprzecznie.