Komentarze: 0
Tajemnica która nas otacza
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 01 |
02 | 03 | 04 | 05 | 06 | 07 | 08 |
09 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 |
Równie kłopotliwe jest spontaniczne, nieoczekiwane występowanie nowych typów kryształów. Około dziesięciu lat temu w fabryce należącej do pewnej spółki wytwarzano wielkie kryształy winianu etylenodwuaminy. Kryształy te przesyłano do innego zakładu położonego w odległości wielu kilometrów, w którym je cięto i poddawano szlifowaniu dla celów przemysłowych. Rok po uruchomieniu fabryki rozrost kryształów zakłóciły negatywne zjawiska. Pojawiły się kryształy innego rodzaju, które rosły szybciej od właściwych. Wkrótce i w drugim zakładzie stwierdzono, że cięte i szlifowane kryształy ujawniały na powierzchni tę samą „chorobę". Był to monohydrat pierwotnych kryształów, który wytworzył się w ciągu trzech lat badań i wdrażania produkcji. Jak się wydawało, zarodki były potem wszędzie (A. Holden i P. Singer, Crystals and Crystal Growing). Czy ten opis nie przypomina we frapujący sposób wspomnianej wyżej epidemii ucieczek owiec brytyjskich...? Oczywiście, istnieją konwencjonalne wyjaśnienia faktu, że substancje po pierwszym razie krystalizują szybciej i coraz łatwiej (na temat owczej problematyki nie teoretyzowano zbyt wiele). Po prostu przyjmuje się, że fragmenty powstałych wcześniej kryształów „zarażają" następne. Jeśli sprawa dotyczy miejscowości odległych od siebie, to naciągane wyjaśnienie głosi, że zarodki krystalizacji przenoszą dziwnym sposobem z jednego laboratorium do drugiego prądy powietrza (nierzadko z miasta do miasta). Jako środek transportu widziano nawet brody badaczy. Rządzi przypadek, zawsze mile widziany, kiedy jest potrzebny. Jest zrozumiałe, że takie interpretacje okazują się bardzo słabe przy gruntownym zbadaniu. Wspomniane efekty, w gruncie rzeczy niewytłumaczalne, występują faktycznie niestety o wiele za często i przybierają zbyt różnorodne formy, aby nadawały się do konwencjonalnego wyjaśnienia. Powietrze musiałoby być wprost nasycone zarodkami krystalizacji wszelkiego rodzaju, które jeszcze w dodatku przemieszczałyby się akurat tam, gdzie mogłyby pomóc w tworzeniu późniejszych generacji kryształów. Nawet przypadek nie działa tak wybiórczo. Jeśli zamiast niego podstawić pole morfogenetyczne, to sprawę wyjaśnienia da się posunąć naprzód. Zrozumiałe stają się teraz nawet zdumiewające w życiu codziennym fale równoległych nowości. Na przykład pewien londyński wydawca ze zdumieniem spostrzegł, że często występują niewytłumaczalne zbieżności między różnymi maszynopisami, nawet pochodzącymi z różnych krajów. W 1969 r. w ciągu jednego tygodnia przysłano mu dziewięć opowiadań o niemal identycznej akcji, która do tego jeszcze zawierała całkowicie nowe myśli. W przypadku morfogenezy biologicznej klasyczne podejście całkowicie się załamuje. Sama biologia twierdzi, że rozwój biologiczny jest epigenetyczny, to znaczy, że w jego trakcie powstają nowe struktury, których nie było wcześniej w zarodku. Wspomniane już inne problemy bez rozwiązania - regulacja, regeneracja i reprodukcja - są tylko rozwinięciem zasadniczego dylematu. Jeśli jeszcze do tego wziąć pod uwagę struktury dziedziczne, które nie mogą mieć nawet genetycznego planu budowy, to nie pozostaje nic innego jak pogodzić się z tym niemal mistycznym polem morfogenetycznym. Jak inaczej można na przykład wyjaśnić powtarzające się zachowanie kolonii przedstawicieli morskiej fauny Flattidium, które dla kamuflażu przybierają zewnętrzną postać nie istniejącą w naturze? Co raz się uformowało, to stale jest naśladowane... W tym miejscu wydaje się wskazana chwila wytchnienia od myślowego wysiłku. Tymczasem zdążyliśmy prawie beznadziejnie ugrzęznąć w gąszczu nowoczesnych teorii naukowych, z których niektóre - jak np. właśnie dyskutowana - nie mogą rościć sobie pretensji do niepodważalności. Wielka jest wprawdzie pokusa, aby zająć w tej sprawie stanowisko, ale inni są bardziej do tego powołani. Byłby to zresztą niewłaściwy kierunek rozważań. W rzeczywistości nie chodzi o to, czy teoria pola morfogenetycznego może znaleźć ostateczne potwierdzenie i wyjaśnić wszystkie problemy, których rozwiązanie postawiła sobie za cel. Sednem sprawy jest co innego, a mianowicie przygotowanie do wkroczenia w inną dziedzinę wiedzy ezoterycznej i zapoznania się z technikami, które mogą stać się bliższe dzięki temu, co wyżej powiedziano, skoro z dużym prawdopodobieństwem funkcjonują niczym bezpośredni przewód łączący z wiedzą kosmiczną. Wiedza ta - albo wyrażając się bardziej nowocześnie, pool informacyjny - jest wszechobecna w najdosłowniejszym rozumieniu. To owa ukryta siła, na której opiera się wiele praw (także prawo astrologii) i która, w ostatecznej konsekwencji, zapewne wszystko kształtuje (stąd ta dygresja w dziedzinę morfogenezy). Wspomniane teorie i hipotezy mają jedynie ilustrować zdumiewający fakt, że owa prastara koncepcja wiedzy wypełniającej wszystko pokutuje także na obrzeżach hard science. Podsumujmy więc: przeanalizowaliśmy obie strony poznania ludzkiego - duchową i przyrodniczą - odkrywając przy tym fragment po fragmencie pokrewieństwa między sprawami z pozoru niemożliwymi do pogodzenia. Zarazem coraz jaśniej było widać, że wszystko obraca się wokół jednego punktu, którym jest człowiek. To on w ostatecznym rezultacie analizuje intuicyjnie horoskop, odnosząc tym większe sukcesy, im lepszą uzyska zgodność z echem kosmosu. Czy nazwiemy to synchronicznością, prawem serii, koincydencją, morfogenezą czy astrologią, to w gruncie rzeczy jest bez znaczenia. Ważna jest wymowa słów „Jak w górze, tak na dole". Fakt, że nawet nowoczesna nauka w coraz mniejszym stopniu może je zignorować, potraktujemy jako dodatkową korzyść w nadziei na dalszą emancypację wiedzy ezoterycznej. Jeśli do niej zresztą nie dojdzie, to i tak nie ma się o co martwić, bo już stare przysłowie mówi, że prawdzie jest całkowicie obojętne, czy się ją poznaje, czy nie. Na tym etapie coraz jaśniej dostrzegamy rolę jednego czynnika: wyrazicielskiej funkcji ducha ludzkiego.
Pole to najlepiej jest porównać do projektu budowlanego, określającego kształt budynku, który ma powstać z istniejącego zasobu cegieł, zaprawy, drewna, dźwigarów itd. Możliwe byłyby najróżniejsze formy budowli, ale realizuje się tylko jedną, zgodną z projektem. Idea pola innego niż znane pola elektromagnetyczne albo grawitacyjne, które miałoby być przyczyną tajemniczych zjawisk, nie jest taka nowa. Przypomina ona odłożoną już ad acta teorię kosmicznego eteru. Koncepcja pola morfogenetycznego nie jest jednak tylko odgrzewaniem tej starej koncepcji, zdruzgotanej przez Einsteina i innych, ale czymś całkowicie rewolucyjnym. Pole to, niemożliwe do zarejestrowania zmysłem wzroku, słuchu, dotyku, smaku ani żadnym innym - co dotyczy także grawitacji i elektromagnetyzmu - organizuje formę wszystkiego (i wiele jeszcze innych zjawisk). Mogłoby to wiele wyjaśnić, przede wszystkim ten kłopotliwy fakt, że spośród wielu możliwych form złożonych układów chemicznych, które dopuszczają prawa natury, jest zawsze wybierana tylko jedna, czego nie mogą wystarczająco wyjaśnić znane prawa fizyczne. Kto dokonuje tego wyboru? W tej kwestii występuje znowu rozbieżność poglądów. Frakcja metafizyczno-filozoficzna wśród naukowców (a jest ona w epoce nowej fizyki liczniejsza, niż można by przypuszczać) przyjmuje pogląd Platona i Arystotelesa. Zwłaszcza Arystoteles był przekonany o wiecznej trwałości form specyficznych. Według jego koncepcji w kosmosie kryje się za chaosem świata dostępnego obserwacji ukryta zasada porządkująca, wymuszająca powstawanie struktur z chaosu. Niektórzy fizycy wcale nie uważają tego punktu widzenia za aż tak bardzo staroświecki, mimo odkrycia zasady nieoznaczoności i funkcji prawdopodobieństwa. W innym obozie panuje pogląd, według którego formy nie dlatego powstają i są powielane, że były z góry określone od początku świata, ale dlatego, iż podlegają przyczynowemu oddziaływaniu form z przeszłości. Również i to nie brzmi zbyt konkretnie. Do niedawna występowała tu trudność, że mogłoby być za to odpowiedzialne tylko takie wzajemne oddziaływanie, które pokonuje barierę przestrzeni i czasu, a więc także prędkości światła, a tym samym nie przypomina żadnego ze znanych dotychczas czynników fizycznych. Odkąd John S. Bell wysunął teorię kosmicznego kitu, a Alain Aspect dowiódł istnienia uniwersalnego natychmiastowego powiązania między wszystkimi cząstkami we wszechświecie, znikły te wątpliwości. Jedyną kwestią sporną pozostała sama teoria. Hipoteza Sheldrake'a rozpętała w angielskim świecie naukowym prawdziwą wojnę światopoglądową, której punktem kulminacyjnym było wyznaczenie nagrody. Tarrytown Conference, amerykańskie stowarzyszenie mające na celu wspieranie nowych idei w nauce i technice, ufundowało nagrodę w wysokości 10 000 dolarów dla autora dowodu istnienia lub nieistnienia pola morfogenetycznego. Przyłączyły się do niej dalsze organizacje. Ostateczny werdykt jeszcze nie zapadł. W gruncie rzeczy spór o determinację i samoorganizację jest równie bezsensowny jak spór o to, co było pierwsze, jajko czy kura (niektórzy uważają, że pierwszy musiał być kogut), gdyż w każdym razie nie ma odpowiedzi na pytanie, co wybrało daną formę za pierwszym razem. Być może coś sprzed prawybuchu... Ciekawsze jest zajmowanie się tymi zaobserwowanymi zjawiskami, które doprowadziły do powstania kontrowersyjnej teorii. Tu bowiem mogłaby oddziaływać doprawdy elementarna siła przyrody, którą z powodzeniem można także pojmować na sposób ezoteryczny. Znamienne, że w związku z tym mówi się o rezonansie morficznym (czy nie przypomina to przedstawionej wyżej idei o możliwym wzajemnym oddziaływaniu rezonansowym między duchem człowieka a wiedzą kosmiczną, zakładając, że ona istnieje?). Ponieważ rezonans morficzny, sądząc po tym, jakie są jego ewentualne skutki, nie ma nic wspólnego ani z energią, ani z masą (tym się różni od normalnego rezonansu energetycznego), to nie musi podlegać prawom obowiązującym ruchy ciał, cząstek i fal. Wolny od ograniczeń natury przestrzennej albo czasowej przenika wszystko, odciskając na rzeczach tajemnicze wzory czasoprzestrzeni, których istnienie po prostu trzeba zaakceptować. To interesująca koncepcja, ale jednak dość dziwaczna. Mimo woli nasuwa się pytanie, w jaki sposób trzeźwym naukowcom przychodzą na myśl hipotezy, których raczej można by się spodziewać w dziełach ezoterycznych. Chyba nie jest powodem zwątpienie w obliczu niewytłumaczalnych sprzeczności - a może jednak? Otóż nie. U kolebki tej teorii były dwie podstawowe przesłanki: Istnieją formy - i jest ich aż za wiele; Nowe formy powstają za pierwszym razem z trudem i powoli - później jednak szybko i łatwo. Rezonans morfogenetyczny nie tylko pozwala pogodzić ze sobą te przesłanki, ale wyjaśnia także, dlaczego tak jest i jaki jest między nimi związek. (Skąd wziął się sam rezonans, to oczywiście inny rozdział - ezoteryczny. Naukowców to może nie całkiem zadowala, ale ezoteryków tak.) Wszystkie te teoretyczne rozważania nie zwalniają nas z obowiązku dostarczenia przynajmniej konkretnych poszlak, skoro dowody są tak dyskusyjne. Od dłuższego czasu chemików zadziwia dziwna dynamika, z jaką przebiega synteza nowych substancji. Pierwsza krystalizacja jest zazwyczaj procesem czasochłonnym, którego zapoczątkowanie pokonuje wielkie opory. Z czasem jednak pojawia się zagadkowe przyspieszenie, a wreszcie krystalizacja toczy się płynnie i szybko (jakby następowała według wewnętrznego planu).
Już w latach siedemdziesiątych brytyjski biochemik dr Rupert Sheldrake zaczął się interesować bardzo drażliwym tematem. Na tyle drażliwym, że naukowcy woleli dotychczas zajmować się czymś innym. Ale nie Rupert Sheldrake. Zajmował się on czterema podstawowymi problemami biologii, które podstępnie ukrywają się pod z pozoru jasno zdefiniowanymi zasadami. Pierwsza z nich to: „Występowanie form charakterystycznych i specyficznych (u organizmów żywych)", następne brzmią zwyczajnie: „Regulacja systemu", „Regeneracja" i „Reprodukcja". A gdzie problemy? W pierwszej zasadzie przechodzi się skromnie do porządku dziennego nad tym, że już samo powstawanie specyficznych form stanowi absolutną zagadkę; w drugiej, trzeciej i czwartej nad niezaprzeczalną niewytłumaczalnością wymienionych procesów. Różnorodność form materii (ożywionej czy nieożywionej) mogłaby wyjaśnić jedynie koncepcja wszechświata pełnego niewidzialnych planów konstrukcyjnych, można powiedzieć, szablonów dla wszelkich form i zachowań. Większość nie odważyła się posunąć do takiej koncepcji; jednak nie Rupert Sheldrake. Wprawdzie istniały już wyjaśnienia, ale były one niezadowalające pod względem filozoficznym albo naukowym. Nie wolno zapominać, że wspomniane cztery fenomeny są pojmowane w kategoriach skutku i przyczyny. Forma nie może powstać „z niczego", system nie reguluje się „bez impulsu", a regeneracja i reprodukcja nie następują „bez powodu". I tu już dochodzi do gwałtownych konfliktów z przyjętymi poglądami. Filozofowie albo zwolennicy dawniejszych dyscyplin mają ułatwione zadanie. Mówią o sprawczych czynnikach albo siłach życiowych itd. Niczego się w ten sposób nie poddaje rzeczywistej analizie, ale dziecku można przynajmniej nadać imię. Naukowcy powołują się na programy genetyczne, chemiczne czy fizyczne, a więc w gruncie rzeczy mechanistyczne, które w zasadzie działają jak programy komputerowe. Wynikają stąd przy bliższym rozpatrzeniu natychmiast poważne problemy, brakuje bowiem programisty. Jeśli przytoczyć argument, że analogia między programami genetycznymi a normalnymi programami komputerowymi jest nietrafna, ponieważ program genetyczny można byłoby porównać tylko z samoistnie się organizującym i odnawiającym programem komputerowym, trudność polega na tym, że takich programów (komputerowych) nie ma. A nawet gdyby były, to programista nie stałby się przez to zbędny. Byłby potrzebny, tylko wcześniej. Jakkolwiek podchodzić do tego zagadnienia, to w taki czy inny sposób wszystko się sprowadza do jednej elementarnej zasady podstawowej, której nie da się tak łatwo zbyć mówieniem o ewolucji, programach genetycznych itd. Greccy mędrcy antyczni mieli coś podobnego na myśli, używając terminu entelechia. Rozumie się przez to, że coś nosi swój cel już w sobie. Nie dość na tym - jeśli normalna droga rozwoju zostaje zakłócona, to system dąży do ostatecznego celu innymi drogami. W przyrodzie ożywionej zasadę tę spotyka się wszędzie, trzeba tylko przyznać, że tak jest. Przykładem są instynkty zwierząt (nie wyłączając Homo sapiens jako ssaka wszystkożernego, który według Schopenhauera odróżnia się od reszty fauny jedynie wyprostowaną postawą i złym charakterem). Reakcje instynktowne mogą być przekazywane za pośrednictwem pamięci kolektywnej gatunku i prędzej czy później upowszechniają się jako wrodzony zwyczaj całego gatunku. Parapsycholog W. Carrington porównuje zachowanie instynktowne do tkania pajęczyny, prowadzącego do włączenia indywiduum (w tym przypadku pająka) w szerszy system. Jeszcze dalej idzie zoolog Alister Hardy. Jego zdaniem, wspólne wszystkim doświadczenie spełnia funkcję uwewnętrznionego szablonu. Jeśli doprowadzić rozumowanie do ostatecznej konsekwencji, to entelechia okazuje się, można powiedzieć, zaprogramowanym procesem pamięci. Gatunek rozwija się zatem, przybierając swoją ostateczną postać, ponieważ korzysta z pamięci wszystkich wcześniejszych stadiów rozwojowych - każdej fazy ewolucji czy też rozwoju indywidualnego. To rzeczywiście śmiała myśl, ale nie pozbawiona sensu, choć wymagająca wyjaśnienia. Ostatecznie jeszcze nie powiedzieliśmy, dlaczego te cztery wspomniane problemy biologii mają tak zasadnicze znaczenie. Rozważmy problem formy. Z pozoru robi on niewinne wrażenie, nie widać tu żadnych sprzeczności. Wprawdzie na Ziemi aż się roi od niezliczonych form, a reszta wszechświata z pewnością nie jest pod tym względem uboższa, ale w czym tu właściwie problem? A konkretnie, czy ich istnienie, tak samo jak ich różnorodność nie są dostatecznym dowodem na to, że po prostu właśnie im udało się powstać? Jak najbardziej, tylko jak mogło do tego dojść? Wydaje się, że zadawanie takich pytań to dzielenie włosa na czworo. Ostatecznie dobrze znane są takie zjawiska jak dobór naturalny i mutacje. Ich działanie wyjaśnia, w jaki sposób forma się krystalizuje przechodząc długi łańcuch faz rozwoju i osiągając aktualnie ostateczną postać. Są to sprawy złożone, ale nie tajemnicze. Jeśli z tego punktu widzenia zbadamy sposób funkcjonowania fundamentalnych procesów w dziedzinie elementarnej biologii, to ze zdumieniem przekonamy się, że nie wszystko tu jest tak całkiem proste. Demonstrują to poglądowo, co prawda ku frustracji biologów klasycznych, makrocząsteczki (np. proteiny), których polipeptydowe łańcuchy (produkty rozszczepienia białkowej przemiany materii) łączą się w skomplikowane formy trójwymiarowe. W licznych eksperymentach doprowadzano czynnikami chemicznymi proteiny (cząsteczki białka) do rozwinięcia się. Po ustaniu oddziaływania i przywróceniu pierwotnego środowiska chemicznego cząsteczki te powracały do swojej normalnej struktury. Co ciekawe, osiągały one zawsze ten sam strukturalny „cel ostateczny", mimo że stany wyjściowe i etapy pośrednie były różne. Ten stabilny stan końcowy nie musi być jedyną możliwą strukturą minimalnej energii (tak się określa stabilne, idealne stany równowagi, do których dążą struktury zgodnie z zasadami termodynamiki). Z obliczeń wynika, że istnieją niezliczone inne stadia końcowe takiego samego poziomu energii i że są one równie prawdopodobne. Mimo to występuje zawsze tylko to jedno, wstępnie zaprogramowane. Dziwne. Istnieje obszerna literatura specjalistyczna poświęcona „problemowi minimum multiplum" związanego z rozwinięciem protein. Można by wysunąć zarzut, że taki przykład z głębin wnętrza komórki jest o wiele mniej poglądowy niż na przykład równie tajemnicza sprawa uformowania nogi muchy albo segmentu owocu. Zarzut ten jednak nie wytrzymuje krytyki. W rzeczywistości w przypadku tworów prostych widać o wiele wyraźniej, niż w przypadku złożonych, zróżnicowanych układów komórek, że nieustanna powtarzalność określonej (niekoniecznej) struktury jest niewytłumaczalna. Cóż więc proponuje Sheldrake, aby za jednym zamachem wyjaśnić wszystkie problemy spośród wymienionych na wstępie? I na czym polega związek z wiedzą ezoteryczną? Ów brytyjski biochemik i naukowcy będący jego zwolennikami twierdzą, że istnieje „kształtująca przyczynowość", która za pośrednictwem przestrzeni i czasu decyduje o tym, co jak ma wyglądać.