Archiwum kwiecień 2009, strona 3


kwi 21 2009 Nasz duch
Komentarze: 1

Frederick Bond, architekt, archeolog i znawca budowli gotyckich, był jednym z tych, którzy musieli na własnej skórze doświadczyć działania tego bezwiednego mechanizmu obronnego. W 1907 r. powierzono mu tyleż zaszczytne, co niemożliwe do wykonania zadanie wydobycia na światło dzienne pozostałości opactwa Glastonbury w Somerset w Anglii. Zadanie to było niewykonalne z tego względu, że opactwo założone w V w. przez św. Patryka właściwie znikło z powierzchni ziemi. Większość pierwotnych budowli zniszczyli do szczętu żołnierze Henryka VIII, a to, co jeszcze się ostało, padło ofiarą wojen i katastrof żywiołowych. Mający wówczas 43 lata Bond nie rozporządzał ani najlichszymi bodaj wskazówkami, jak opactwo wyglądało, zanim Henryk VIII rozkazał zburzyć budowle słynne swoim cudownym ukształtowaniem i pięknem architektury, ani też wystarczającymi środkami, aby kazać przekopać pół kraju. Po prostu stał na straconej pozycji, mając za mało informacji, za mało czasu, za mało pieniędzy. Każdy inny specjalista na jego miejscu by zrezygnował, ale Frederick Bond postawił na „ezoteryczną kartę". Udał się do swojego przyjaciela i okultysty nazwiskiem John Bartlett, który był piszącym medium. W czasie seansu w biurze Fredericka Bonda w listopadzie 1907 r. Bartlett wszedł w kontakt z mnichem Johannesem Bryantem, żyjącym w XVI w. Ten przemawiał w imieniu astralnych strażników opactwa, zwących się Towarzystwem Avalon. Trzeba w tym miejscu nadmienić, że Avalon, świątynia celtyckich druidów, według legendy znajduje się w pobliżu Glastonbury i że Józef z Arymatei miał tam zawieźć świętego Graala. Ręką Bartletta zmarły mnich narysował ze wszystkimi szczegółami plan zburzonego opactwa. Mimo że plany były nad wyraz dokładne, Frederick Bond nie mógł w nie tak od razu uwierzyć, bo sprzeciwiały się jego wiedzy specjalistycznej o starych klasztorach - a także wszystkiemu, co było dotąd wiadomo. Mimo to zdecydował się na skok na głęboką wodę. Przy istniejących ograniczeniach finansowych i czasowych było w gruncie rzeczy wszystko jedno, w którym. miejscu niczego nie znajdzie. Polecił więc robotnikom kopać według nieortodoksyjnych planów. Już w pierwszym tygodniu wykopaliska odsłoniły to, czego nikt nie spodziewał się znaleźć: fundamenty kaplic, ścian, wież, bram i odłamki kolorowego szkła. Sława Fredericka Bonda sięgnęła zenitu, a zaginione opactwo Glastonbury zaczęło kawałek po kawałku wyłaniać się spod ziemi. Ponieważ archeolog nie miał złudzeń co do tego, jak zareagowałyby czynniki oficjalne i jego koledzy z kręgów naukowych, gdyby zdradził źródło swojego niewiarygodnego sukcesu, udzielał wymijających odpowiedzi powołując się na know-how, intuicję i łut szczęścia. Dziesięć lat później Bond poczuł się na tyle pewny swej pozycji, że ogłosił prawdę. Przeliczył się jednak, nie biorąc pod uwagę zasady, że „nie może istnieć to, co istnieć nie powinno". W książce The Gate oj Remembrance odkrywca zdradził, jakie informacje kierowały łopatami jego archeologicznego zespołu. Od tej chwili nie zainteresował się nim nawet przysłowiowy pies z kulawą nogą. Jego reputacja była przekreślona, odebrano mu kierownictwo wykopalisk wszelkiego rodzaju, jego środki finansowe wyschły, a pensja skurczyła się do dziesięciu funtów tygodniowo. Kiedy w 1922 r. nareszcie sprawa całkiem ucichła, dokończono dzieła zniszczenia prawie już nie istniejących resztek kariery Bonda: Towarzystwo Badań i Restauracji Opactwa Glastonbury zostało potajemnie i bez rozgłosu rozwiązane, a Frederickowi Bondowi zakazano, aby kiedykolwiek jego noga stanęła na terenie opactwa, które bez jego udziału nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. Architekt i archeolog Bond wyjechał do Ameryki, gdzie przeżył w zgorzknieniu ostatnie dwadzieścia lat swojego życia. Gdyby zdecydował się sam pozostać w świetle rampy, jego nazwisko do dziś byłoby wypisane złotymi zgłoskami w annałach archeologii. Niewygodny fakt, że Bond dosłownie wykopał z ziemi dowód swoich twierdzeń, przestał wywoływać dyskusje. Należałoby jednak przedyskutować jeszcze i inne sprawy. Na przykład liczne wizje gospodyni domowej E.F. Bullock z Manchester w Anglii. W 1934 r. przypadek tej wówczas 44-letniej kobiety wywołał dużą sensację, ponieważ jej ciało nawiedzały podobno wcześniejsze wcielenia z wszystkich epok i stron świata. Nie byłoby w tym nic szczególnie nowego, gdyby nie to, że pani Bullock po prostu „przemieniała się" w osoby, które w niej „mieszkały". Demonstrowała to między innymi przed gronem International Institute of Physical Research w Londynie. Naukowcy tego instytutu nie mieli złudzeń co do tego, że szarlatani i sztukmistrze są często w stanie wywieść w pole nawet najbardziej uczonych badaczy i najbardziej wyrafinowane urządzenia kontrolne. Miał to uniemożliwić udział odpowiedniego eksperta. Był nim impresario teatralny LM. Leon, człowiek, który znał wszystkie sceniczne sztuczki i którego nie mógł zmylić żaden makijaż. Wspomagał go W.T. Baker, dyrektor przedsiębiorstwa Colour Photographs Limited, który miał wszystko sfilmować. Przed tym równie kompetentnym co sceptycznym audytorium pani Bullock wprawiła się w trans drogą autosugestii. W mgnieniu oka zaczęły się dziać rzeczy niewiarygodne: rysy twarzy kobiety zmieniły się, oczy stały się bardziej skośne, kości policzkowe wysunęły się do przodu, a twarz odmłodniała. Naukowcy i obydwaj eksperci z branży artystycznej ujrzeli przed sobą młodą Indonezyjkę. W czasie gdy Baker jednocześnie filmował zdarzenie i bez wytchnienia robił zdjęcia, przemiana pani Bullock postępowała dalej. Młodość ustąpiła miejsca starości. Na twarzy niedawnego dziewczęcia pojawiły się bruzdy, worki pod oczami i zmarszczki, sypnął się także wąs i pani Bullock przedzierzgnęła się w prastarego Chińczyka. To nie był jeszcze koniec niesamowitych wydarzeń. Po chwili włosy zaczęły się kręcić, a skóra pociemniała; przed kamerą siedział, spoglądając wyniośle i ponuro z góry na naukę XX w., zuluski wojownik z Afryki. Próżno by szukać racjonalnego wyjaśnienia dla zagadki pani Bullock, podobnie jak oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Aby takie stanowisko na temat tamtego świata zostało publicznie ogłoszone, musiałoby zdarzyć się coś więcej niż tylko odkopanie zaginionego klasztoru czy wygibasy jakiejś Angielki, nie pierwszej już zresztą młodości. Na przykład „inwazja duchów" na linię lotniczą. Czy to zbyt dziwaczny pomysł? Wcale nie. John Fuller, dziennikarz amerykański, lecąc w marcu 1974 r. Scandinavian Airlines ze Sztokholmu do Kopenhagi, rozmawiał z pewną stewardesą, która mu opowiedziała bardzo dziwną historię, zasłyszaną od pewnego agenta ochrony British Airways. W samolotach Eastern Airlines dochodziło wręcz regularnie do materializacji członków załogi maszyny należącej do tego przedsiębiorstwa, która w 1972 r. rozbiła się w Everglades (Floryda). Zjawy te były tak cielesne, uchwytne i realne, że opowieści o nich krążyły wśród personelu latającego wszystkich linii. Fuller, profesjonalista całą gębą i bynajmniej nie okultysta, spytał dziewczynę, dlaczego historia z duchami ograniczała się tylko do Eastern Airlines. Zazwyczaj takie opowieści szerząc się przybierają rozmaite wersje, a podawane z ust do ust szczegóły są wzbogacane przez kolejnych opowiadających i dostosowywane do ich otoczenia. W przypadku tej pogłoski należało właściwie spodziewać się, że duchy nieuchronnie nawiedzą też inne towarzystwa lotnicze. Stewardesa zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała: „To ciekawa myśl. A może ta historia dlatego jest opowiadana zawsze tak samo, że dzieje się naprawdę na pokładach maszyn Eastern Airlines?" Oboje się roześmieli. Osobliwa niezmienność tej legendy zajmowała Fullera jeszcze przez pewien czas, bo była nietypowa, ale potem zapomniał o tej sprawie. Bardziej niż duchy podróżujące samolotami zajmowała go aktualna praca nad artykułem o awarii nuklearnej w pobliżu Detroit i ponurych perspektywach utraty kontroli nad energią jądrową w skali całego globu. Na nowo zagłębił się w pracy nad pisaniem We Almost Lost Detroit. Rok później leciał samolotem Eastern Airlines z San Juan do Nowego Jorku. Żartem spytał stewardesę, czy słyszała o duchach na swojej linii lotniczej. „To wcale nie jest zabawne - odparła młoda kobieta z nieoczekiwaną gwałtownością. - Ja sama je spotkałam". Chcąc zatrzeć przykre wrażenie dziennikarz przeprosił kobietę, ale zarazem już połknął bakcyla ciekawości. Poprosił rozmówczynię, aby mu coś o tym opowiedziała. Ta się zgodziła po długim wahaniu, pamiętając, że wówczas zgłoszenie zwierzchnikom niesamowitego wydarzenia przyniosło jej same kłopoty, nie mówiąc o radzie, by poszła do psychiatry. Nie ona jedna, jak się później dowiedziała, otrzymała takie zalecenie. Tym razem zaintrygowany John Fuller nie dał się odciągnąć od tej sprawy żadnemu innemu tematowi. Wszczął własne dochodzenie i wydobył na światło dzienne rzeczy nie do uwierzenia. Za daleko odeszlibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli przedstawić jego wytrwałą, drobiazgową pracę dziennikarską, w której nie zawahał się także nawiązać kontaktu z zaświatami za pomocą planszy Ouija jak również przeprowadzić badania szczątków rozbitego samolotu w instytutach parapsychologii. On sam przedstawił ją szczegółowo w książce The Ghost of Flight 401. Wynik jego dociekań był jednoznaczny: członkowie załogi (pilot Bob Loft i nawigator oraz drugi oficer Don Repo) z rozbitego Jumbo-Jeta odbywającego lot 401 materializowali się stale w samolotach tej samej linii lotniczej i tego samego typu, które miały na pokładzie elementy wraku nieszczęsnej maszyny. Wielu świadków należało do najlepiej wyszkolonego personelu latającego - rekrutowali się przeważnie spośród pilotów lub techników - mieli długoletnie doświadczenie w lataniu i dobry dar obserwacji. Także inni świadkowie są absolutnie wiarygodni. Opisy są ściśle zgodne ze sobą, choć pochodziły od osób nie mających kontaktu, i zawierają szczegóły nie znane opinii publicznej. Niezależnie od siebie na pokładach niektórych samolotów Eastern Airlines odprawiano egzorcyzmy (w wyniku których duchy zjawiały się jeszcze częściej). Każdy z zapytywanych przysięgał na wszystkie świętości, że spotkał zmarłych, i podawał identyczne okoliczności towarzyszące, zwłaszcza na dolnym pokładzie (spadek temperatury do zera w czasie trwania fenomenów, przynajmniej w subiektywnym odczuciu). Wiele jeszcze można by o tym mówić. Na uwagę zasługują także dodatkowe okoliczności. Na przykład w trakcie seansów zasięgnięto od zmarłych informacji na temat katastrofy samolotu, zachowania się załogi, problemów ze sprzętem itd., dla których nie ma wyjaśnienia, ale które potem mogły zostać potwierdzone. Nasuwa się skojarzenie z zagadkowymi i do dziś tajemniczymi zdarzeniami towarzyszącymi katastrofie angielskiego sterowca „R 101", gdzie również zgłaszali się z zaświatów członkowie załogi statku powietrznego, by przekazać zdumiewające zeznania i opinie. W każdym razie, także po tym jak wieści o „lotach z widmami" przedostały się do opinii publicznej, liczba pasażerów Eastern Airlines nie zmalała, jak się obawiano (stało się raczej wprost przeciwnie), a „Eastern L-1011 Whisperliners" uchodzą w dalszym ciągu za najlepsze technicznie pasażerskie liniowce. Krótko mówiąc: wszystko uległo normalizacji. Teraz mimo woli nasuwa się pytanie, dlaczego takie udokumentowane, dość przekonujące i stale się pojawiające argumenty na rzecz dalszego życia po śmierci przechodzą bez żadnych konsekwencji. W końcu człowiek tęskni do nieśmiertelności i lęka się ostatecznego końca. Niewiele pociechy i nadziei niosą twierdzenia nauk przyrodniczych, że nic nie może całkiem zniknąć z wszechświata i że „dalej żyjemy" po śmierci przynajmniej w postaci nie uporządkowanego promieniowania cieplnego. Mimo to przechodzi się do porządku dziennego nad ewentualnymi dowodami możliwości spełnienia największego ze wszystkich pragnień. Szczególnie dobitnie to orwellowskie rozdwojenie jaźni przejawia się w zignorowaniu „eksperymentu Delpasse'a", czysto naukowego doświadczenia, które jednoznacznie wykazało, że nasz duch trwa nadal jako struktura także i wtedy, gdy ciało jest nieodwracalnie zniszczone. Jest to osobliwa sprzeczność, wynikająca niewątpliwie z poruszonej już kwestii rozbicia światopoglądu na nauki humanistyczne i przyrodnicze, na co choruje nasza cywilizacja (i globalny ekosystem). Ponieważ tradycja jest niezmiernie stabilna, jeśli nawet drwi sobie z faktów, większość z nas koncentruje się na sprawach dziejących się tu i teraz, ma nadzieję na transcendencję albo woli nie wiedzieć zbyt dokładnie, co nas czeka. Nie są pod tym względem wyjątkiem logicznie analizujący, zachowujący chłodny dystans naukowcy. Ponieważ są oni ludźmi, to z wielkim trudem im przychodzi przestawienie myślenia na inne tory. Do tego dochodzi jeszcze, aby użyć terminu zaczerpniętego z fizyki, bezwładność masy nagromadzonej wiedzy, utrwalonych dogmatów i z trudem wypracowanych paradygmatów. Problematykę tę ilustruje następujące przysłowie: Przez jeden fakt umarła teoria. Wskutek tego zaginęła koncepcja. Bez koncepcji nie mogła przeżyć nauka. Utrata nauki pozbawiła gruntu pod nogami filozofię. A wszystko z powodu jednego jedynego faktu...

hjdbienek : :
Clipy 
kwi 20 2009 Demis Roussos - good bye my love good bye
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 20 2009 Mistrz 4/6
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 20 2009 Życie nie kończy się nigdy
Komentarze: 0

Kiedy w 1922 r. angielski biznesmen Ernest Dyer podstępnie zamordował swojego wspólnika Erica Tombe w ujeżdżalni, którą wspólnie prowadzili, czuł się absolutnie bezpieczny. Nie było świadków ani krwawego czynu, ani usuwania zwłok. Dyer ulokował swojego byłego wspólnika na wieczny spoczynek w jednym z czterech dołów kloacznych w stadninie w Kenley i wielką kamienną płytą zasunął to pełne grozy miejsce pochówku. Morderca z całym spokojem przeniósł się jakiś czas potem do Scarborough, gdzie pokrywał koszty swojego utrzymania wystawiając fałszywe czeki. Ten proceder nie pozostał nie odkryty i pewnego dnia do drzwi Dyera zapukała policja, aby zażądać wyjaśnień w sprawie jednego ze sfałszowanych przezeń środków płatniczych. Oszust naj widoczniej nie miał mocnych nerwów niezbędnych mordercy, bo zastrzelił się, zanim jeszcze policjanci zdążyli przyjść do słowa. Najwidoczniej sądził, że odkryto jego zbrodnię w Kenley. Zbrodnię faktycznie odkryto, jednak w tak dziwnych okolicznościach, że prawdopodobnie sprawca nigdy nie trafiłby przed sąd, gdyby tylko zachował nieco zimnej krwi. Krótko po śmierci Erica Tombe jego matce zaczęło się śnić, że jej syn nie żyje i że jego ciało leży w dole z kamienną płytą na twarzy, a ściślej biorąc, na ustach. Od dłuższego czasu nie miała kontaktu z synem, nie wiedziała ani gdzie przebywał przez ostatnie lata, ani że prowadził do spółki z tamtym człowiekiem koński interes. Pod wpływem nalegań żony ojciec Eryka wybrał się na poszukiwania syna. W końcu trafił do stadniny w Kenley, gdzie ślad się urywał. Rodzina Tombe zwróciła się więc do władz. Nie trzeba wyjaśniać, co sądzi policja o zbrodniach, które się komuś przyśniły. Mimo to w końcu poddano przeszukaniu teren stadniny koni, prawdopodobnie głównie po to, aby się wreszcie odczepić od „rozhisteryzowanych rodziców". Przy tej okazji odnaleziono zwłoki. Czcze byłyby spekulacje na temat możliwego dalszego toku tej sprawy, gdyby sprawca nie wpadł w panikę. Nie są czcze natomiast inne spekulacje w związku z kwestią, jak matka Tombe'a mogła śnić o morderstwie po jego dokonaniu? Nawet gdyby zignorować opóźnienie w czasie albo przyjąć założenie, że informacja ta po prostu kilka dni drzemała w podświadomości pani Tombe, to jednak nie może tu chodzić o telepatyczny kontakt między umierającym synem a jego matką. Eric Tombe został bowiem zabity od tyłu ze strzelby śrutowej, w żadnym razie nie mógł widzieć swojego wspólnika mordercy, a śmierć nastąpiła tak nagle, jak to jest nieuniknione przy strzale w potylicę. Skąd więc pochodziła ta informacja? Wówczas można było przejść nad tym pytaniem do porządku. Sprawca sam sobie wymierzył sprawiedliwość, czego jeszcze można było chcieć? Propozycję powołania się na treść snu jako na dowód przed sądem w procesie o morderstwo każdy prokurator potraktowałby jako osobistą zniewagę. Czasami jednak nie daje się uniknąć takich przykrości. W 1979 r. sędziowie i przysięgli stanu Illinois stanęli przed drażliwym zadaniem oceny zeznania złożonego przez ducha. Obrońca zgłosił od razu sprzeciw z uzasadnieniem, że duchy nie są dość wiarygodne, jednak sędzia Frank W. Barbero sprzeciw oddalił. Przysięgli, co zrozumiałe, czuli, że sprawa ich przerasta. Nie doszło do wydania werdyktu i przypadek ten musiał być ponownie rozpatrzony. W drugim postępowaniu oskarżony Allan Showery został uznany za winnego. W aktach sprawy zostały utrwalone dziwne okoliczności tego procesu, który nie miał precedensu w bogatej historii amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Teresita Basa, 48- letnia pielęgniarka pochodzenia filipińskiego, została 21 lutego 1977 r. brutalnie zamordowana w swoim mieszkaniu w Evanston (Illinois). Sprawca, który włamał się do domu, pozbawił ją przytomności chwytem judo, rozebrał i zasztyletował z taką pasją, że nóż dosłownie przebił ją na wylot. Następnie ułożył zwłoki w pozycji każącej domyślać się zgwałcenia i podpalił mieszkanie, aby zatrzeć ślady. Ten zamiar się powiódł, toteż policja błądziła po omacku. Dwa tygodnie później jedna z koleżanek Teresity ze szpitala Edgewater, gdzie pracowała zamordowana, powiedziała do terapeutki Remy Chua: „Teresita musi się przewracać w grobie. Szkoda, że nie może powiedzieć policji, kto to zrobił". Chua, również Filipinka, odpowiedziała z całą powagą: „Ona może do mnie przyjść we śnie, ja się nie boję". Kilka dni później jej odwaga została wystawiona na próbę, Teresita bowiem rzeczywiście zaczęła się śnić Remy Chua. Pewnej nocy mąż tej ostatniej słyszał, jak Remy mówiła przez sen dziwnym głosem: „Ja jestem Teresita Basa. Chcę o czymś poinformować policję..." Słowa te, których terapeutka nie pamiętała po przebudzeniu, wypowiedziała ona w języku tagalskim, używanym przez tubylców na Filipinach. Zdezorientowani małżonkowie postanowili milczeć. Dwa tygodnie później Teresita znowu się zjawiła i ustami Remy Chua wymieniła imię mordercy: Allan. Po kilku dalszych dniach stała się bardziej rozmowna. Nie poprzestała na imieniu, opowiadając ściśle przebieg zajścia: Allan „Al" Showery zakradł się do jej mieszkania pod pozorem naprawy telewizora. W rzeczywistości chodziło mu o jej biżuterię, którą miał zamiar podarować swojej przyjaciółce. Tak też zrobił po morderstwie. Teresita podała nawet numer telefonu osób mogących zidentyfikować biżuterię. Dla małżonków Chua tego było już za wiele i poszli na policję, gdzie jednak nie wzbudzili zbytniego entuzjazmu. Po kilku dniach policjanci z braku jakiegokolwiek innego tropu poddali przesłuchaniu Allana Showery. Ten zeznał, że obiecał Teresicie naprawę jej telewizora, potem jednak zapomniał o tym. Przyjaciółka Showery'ego zeznała, że dał jej pierścionek jako „spóźniony prezent gwiazdkowy" . Sprawa nabrała rumieńców dopiero dzięki przekazanemu we śnie numerowi telefonu. Należał on do krewnych zamordowanej, którzy byli w stanie zidentyfikować pierścionek i pozostałą biżuterię. W obliczu tych równie jednoznacznych jak niewytłumaczalnych dowodów Showery się załamał i przyznał do zbrodni. Tym sposobem doszło do pierwszego „spirytualnego zeznania świadka" w dziejach amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Kiedy za Allanem Showery zamknęły się bramy więzienia, niezwłocznie opuszczono na ten niewygodny przypadek kryminalny kurtynę zapomnienia. To sprawdzony sposób postępowania w przypadku wszelkich wskazówek dotyczących spraw nie wyjaśnionych. Wydaje się on być tym pilniejszym nakazem chwili, im trudniej jest odrzucić zagadkowe sprawy jako urojenie.

hjdbienek : :
Clipy 
kwi 19 2009 André Rieu - don't cry for me Argentina...
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 19 2009 Mistrz 3/6
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 19 2009 Zrozumieć świat przez wiedzę ezoteryczną...
Komentarze: 0

Rzeczywistość niematerialna. Jesienią roku 1966 Towarzystwo Astronomiczne Uniwersytetu Cambridge w Anglii rozesłało zaproszenia na odczyt astrofizyczny szczególnego rodzaju. Referent, niejaki John Bradbury z Ashton-under-Lyne, mówił o rewolucyjnie nowej kosmologii. Mimo że z zawodu był pedikiurzystą, potrafił na poparcie plonu swoich długoletnich studiów naukowych przedstawić kompletną - również nowego rodzaju - teorię matematyczną. Skonstruował też specjalny teleskop, za pomocą którego można było zobaczyć to, co odkrył, choć były i problemy. Przed audytorium uważnie słuchających astronomów prelegent przeszło godzinę roztaczał obraz wszechświata pokrytego powłoką z rudy metalu, a i pod innymi względami nie całkiem odpowiadającego ortodoksyjnym wyobrażeniom. Na przykład wszechświat dzieli się na próżnię, półpróżnię i ćwierćpróżnię, Księżyc od Ziemi dzieli tylko 330 km, a do tego otacza go warstwa tworzywa siarkowego, forma natomiast Ziemi i Księżyca przypomina nie spłaszczoną kulę, ale wypukłą soczewkę. Dość chłodne Słońce znajduje się już o 600 km od nas, a jego promienie nie mają szybkości światła (jednak 300000 km/s), ale nieskończoną. Światło ma - według Johna Bradbury'ego - tylko jeden kolor, mianowicie zielony, w którym są zawarte wszystkie inne, i jest per definitionem „oświetloną ciemnością". Tak wygląda w zarysie jedynie bardzo wyrywkowo przedstawiona kosmogonia Bradbury'ego. Wśród słuchaczy był Patrick Moore, renomowany angielski astronom, astrofizyk, planetolog i selenolog. W swojej książce Can You speak Venusian?, którą zadedykował niezależnym myślicielom - ludziom, którzy niewzruszenie kroczą niekonwencjonalnymi drogami - informuje on o tym godnym uwagi wieczorze. Nie mógł nie odczuwać respektu dla śmiałego i sprzeciwiającego się wszystkim uznanym teoriom rozumowania Bradbury'ego. Także koledzy Moore'a uhonorowali ogromną pracę myśli, którą prelegent wyłuszczył w swoich wywodach i następującej po nich dyskusji, szczerą, długotrwałą owacją. Późniejsza osobista rozmowa, jaką Patrick Moore przeprowadził z „niezależnym myślicielem" Bradbury'm, również wywarła bardzo pozytywne wrażenie na profesorze. Nie przeszkadzała w tym egzotyka tematu. Astronoma łączyła bowiem z pedikiurzystą cecha, która o wiele za rzadko jest wspólna specjalistom tej samej dyscypliny: odwaga przekraczania granic w myśleniu. Oczywiście, Patrick Moore nie mógł się zgodzić z ideami Bradbury'ego. Co jednak mógł zaakceptować, to gigantyczną i absolutnie poważną - z subiektywnego punktu widzenia - pracę badawczą rozmówcy. John Bradbury był bez wątpienia prawdziwym pionierem. Nigdy nie twierdził, że cały świat (przynajmniej naukowy) sprzysiągł się przeciwko niemu, aby go zniszczyć. Zamiast tego szlifował swoje teorie, cierpliwie konstruował teleskopy, specjalne soczewki i inne przyrządy i pokładał ufność w przyszłości. W głębi duszy będąc prawdziwym naukowcem, choć nie ortodoksyjnym, Mr. Bradbury objaśnia równie szczegółowo jak logicznie swoją koncepcję w wykładach na uniwersytetach, w audycjach radiowych i występach w telewizji. Bynajmniej nie ignoruje on najnowszych odkryć nauki, ale włącza je do swojej wizji świata - jeśli nawet pod innym kątem widzenia. Jego przekonaniami nie zdołało zachwiać lądowanie na Księżycu, które nastąpiło trzy lata po wspomnianym odczycie. Dla niego w dalszym ciągu Księżyc jest zbudowany z węgla i unosi się 330 km nad Ziemią, okryty powłoką z tworzywa siarkowego. W przeciwieństwie do fantastów - od których Patrick Moore zdecydowanie odróżnia niezależnych myślicieli - John Bradbury umie także uzasadnić swoje stanowisko: wyprawa księżycowa Apollo zboczyła z kursu wskutek oddziaływania zewnętrznych sił magnetycznych i ostatecznie wylądowała w Tybecie, na terenach o nadzwyczaj rozrzedzonym powietrzu. Podróż powrotna przebiegała tą samą drogą. Nie mogło być inaczej, gdyż w razie kontynuacji lotu w pierwotnym kierunku rakieta Apollo najpierw natknęłaby się na warstwę płynnego powietrza, następnie musiałaby się przedrzeć do ćwierćpróżni, a następnie pomknęłaby przez właściwą próżnię, aby się rozbić o powłokę z rudy metalu, która otacza kosmos. W przedmowie do wspomnianej książki o niezależnych myślicielach i niezależnych (od klasycznej nauki) konstrukcjach myślowych Patrick Moore dystansuje się, co zrozumiałe, od większości teorii. Nie podoba mu się ani Ziemia w kształcie krążka, ani wersja mówiąca o dzikich kolizjach planet w najnowszej przeszłości Układu Słonecznego. Jego nadzieje na wynalezienie perpetuum mobile są nikłe, a metodę zapobiegania trzęsieniom ziemi przez rozłupanie Księżyca ma za nic. Wiele natomiast znaczy dlań kwestionowanie tradycyjnych poglądów. Granice między tym, co dowiedzione, a czystą spekulacją są bowiem płynne. I bardzo, bardzo trudne do przeprowadzenia. „Pewna wiedza" dostatecznie często okazuje się tylko rezultatem wnioskowania. Zgoda, jesteśmy w stanie rozkładać światło dalekich galaktyk, metodą spektrograficzną badać skład obłoków gazu na skraju wszechświata (to określenie samo w sobie jest kontrowersyjne) i analizować próbki Księżyca, Ziemi i Wenus. Sondy kosmiczne nadsyłają informacje z zewnętrznych planet Układu Słonecznego, a komputery wzmacniają je, aby można z nich było coś wyczytać. Tym samym weszliśmy już niepostrzeżenie na grząski grunt. Na temat makijażu wszechświata, który śledzimy na różne sposoby, nie mamy ostatecznej wiedzy, a w tym, co jest nam znane, panują rozbieżne opinie. Prawie codziennie trzeba wyrzucać za burtę „pewną wiedzę". Jeszcze niewiele lat temu sądzono, że gwiazdy powstają w drodze kondensacji z gazowego wodoru. Symulacje komputerowe wykazały jednak, że w hipotetycznym procesie zagęszczania z wodoru nie powstaje kula, która zaczyna płonąć pod ciśnieniem swojej własnej masy, a więc staje się gwiazdą, ale torus, czyli bryła podobna do pierścienia. W 1989 r. astrofizycy dokonali kłopotliwego odkrycia, że nawet pochodzenie pierwiastków nie jest takie, jak dotychczas zakładano. Do tej pory przypuszczano - nie, było to już dogmatem - że cała paleta pierwiastków wytapiała się w tyglu nowych, a wybuchające supernowe wyrzucały je w kosmos. Jak wiadomo, planety, na których istnieje życie, jak nasza, są przesycone różnymi pierwiastkami, w innym przypadku nie mogłoby być wirusów ani laureatów Nagrody Nobla. Od niedawna wiadomo, że ta teoria nie może być słuszna, bo żeby utrzymać ją przy życiu, powinno stale eksplodować sześćdziesiąt razy więcej słońc, niż to faktycznie się dzieje. Skoro już jednak istniejemy, to trzeba było sklecić jakieś nowe wyjaśnienie tego irytującego faktu. Wyjaśnienie takie już istnieje. Czeka je jeszcze próba praktyki, w której mogą się naprawdę ostać tylko bardzo nieliczne hipotezy, gdyż, jak powiedział już Einstein: „Miliony doświadczeń nie mogą w sposób absolutny udowodnić teorii względności, za to wystarczy jedno, aby ją już jutro obalić". Niemożność udowodnienia czegokolwiek jest bowiem ultimate crux. Bezpośrednio nie można udowodnić ani tego, że Ziemia krąży wokół Słońca, ani że świat w ogóle istnieje. Kogo to nie przekonuje, ten niech spróbuje obalić pogląd głoszony przez filozofię solipsyzmu, że wszechświat istnieje tylko w naszej własnej głowie. To była demagogia, przyznajmy, choć nie do tego stopnia, jak się z pozoru wydaje. Nawet arcykonserwatywni fizycy natychmiast zgodzą się z twierdzeniem, że nie możemy nic pewnego wiedzieć na temat obecnego stanu wszechświata. To całkowicie logiczne, skoro przecież informacje na ten temat otrzymujemy drogą pośrednią. Ich przesyłanie dokonuje się - jeśli pominąć „kosmiczny kit", ponieważ z przesyłaniem informacji nie ma on nic wspólnego - co najwyżej z szybkością światła. W codziennym życiu opóźnienie wyrażające się w mikro czy nanosekundach nie gra roli. Jednak odbierany przez nas obraz Księżyca ma zawsze już ok. 1,5 sekundy, Słońca osiem minut, a odległe układy galaktyk widzimy takie, jakie były przed milionami albo miliardami lat. Spojrzenie w głąb kosmosu jest automatycznie spojrzeniem w daleką i najdalszą przeszłość - aż do owej wczesnej fazy wszechświata, kiedy był on jeszcze nieprzenikniony dla fal świetlnych, gdzie musi się kończyć wszelka obserwacja. Słowem, nie mamy najmniejszego pojęcia, co teraz na przykład dzieje się w mgławicy Andromedy odległej o dwa miliony lat świetlnych ani czy ona jeszcze w ogóle istnieje. Gdyby nasze Słońce wybuchło, moglibyśmy jeszcze przez osiem minut krzepić się jego blaskiem, zanim Ziemia zamieniłaby się w wypaloną bryłę żużla (bez obawy: takiego obrotu spraw należy oczekiwać dopiero za jakieś pięć miliardów lat). Mimo tej niepewności można oczywiście zakładać, że kosmos w zasadzie jest taki, jak oczekujemy, i że nie zmienia swojego zachowania radykalnie z dnia na dzień oraz że jego prawa obowiązują wszędzie. Jest tylko ten problem, że bardzo niewiele tych praw znamy, a te, które znamy, są zawsze skore do sprawiania nam niespodzianek. Czy powinniśmy więc wylewać dziecko z kąpielą i wszystko odwracać na lewą stronę? To jest droga „niezależnych myślicieli". Zwracają się oni do absolutnych korzeni, niekiedy do czasów sprzed Big Bang (prawybuchu), o ile w ogóle uznają tę hipotezę; wątpią we wszystko i zaczynają od nowa. Wskutek tego trudno jest obalić ich poglądy konwencjonalną argumentacją, co przyznaje Patrick Moore w swojej książce. Komu więc powinno się ostatecznie zawierzyć? „Aprobowanym" ekspertom? To by oznaczało, że: - księżyce Marsa są sztucznymi tworami, jak uważał czołowy astronom rosyjski dr Josif Szkłowski; - tradycyjna biologia i genetyka nadaje się do wyrzucenia,jak sądził naczelny biolog sowiecki Trofim Denisowicz Łysenko (jego mętne idee o dziedziczeniu i przemianie gatunków zdominowały rosyjską biologię od lat trzydziestych aż do upadku Chruszczowa w 1964 r. i powodowały jedną katastrofę w rolnictwie ZSRR po drugiej, cofając tę gałąź gospodarki Kraju Rad o wiele lat), albo - że reakcja syntezy jądrowej przebiegająca wewnątrz Słońca da się przeprowadzić na domowej kuchence (aby przytoczyć kolejny blamaż, tym razem z zachodu). Takie i inne wpadki nauki równoważy ogromna góra odkryć, które także w praktyce zdały pomyślnie egzamin, od wielokrążka po tranzystor... A jak przedstawia się sprawa genialnej intuicji laików? Oczywiście, niewiele argumentów można przytoczyć na poparcie tezy, że Ziemia ma kształt krążka; mało również prawdopodobne, aby zdały się na coś przekłady dzieł Szekspira na język „wenusjański" i „plutoński", którymi służy niejaki Mr. Bernard Byron z Romford w Anglii. Z innej strony jednak trzeba wziąć pod uwagę, że: - laik, nauczyciel gimnazjalny Georg Friedrich Grotefend, zdołał odcyfrować pismo klinowe, nad którym próżno się biedziły całe legiony fachowców; - amator Hapgood odkrył dryf kontynentów, a dyletant Boucher de Perthes kulturę paleolitu. Z takich przypadków także można zestawić imponującą listę, na której czele prawdopodobnie znalazłby się okazowy niefachowiec, odkrywca Troi, niemiecki kupiec Heinrich Schliemann. A więc pat? Tylko wtedy, gdy koniecznie będziemy się upierali przy noszeniu klapek na oczach. Jest faktem (w tym kontekście to słowo wydaje się nie na miejscu), że nie rozumiemy powstania wszechświata ani życia, istoty czasu, natury grawitacji, zachowania cząstek elementarnych, a nawet przebiegu naszej własnej historii. Gdziekolwiek zaczniemy zdecydowane poszukiwania, tam w ostatecznym rezultacie natrafimy na księgę o siedmiu pieczęciach. Wprawdzie wątpić należy, aby „niezależni myśliciele" zazwyczaj głębiej wnikali w tajemnicę wszechrzeczy niż badacze w białych kitlach laboratoryjnych i matematycy za klawiaturami komputerów, powinniśmy się jednak wystrzegać utożsamiania tego, co fantastyczne, z tym, co absurdalne. Wszyscy wiemy, jak absurdalna wydawała się przez setki lat myśl, że Słońce mogłoby nie krążyć wokół Ziemi, i jakim uznaniem równie długo cieszył się model wszechświata -ogromnego mechanizmu zegarowego. Obie te postawy były logiczne, zrozumiałe, zgodne z wszelkimi obserwacjami - jednak błędne. Ten dobrze znany dylemat także w naukowym świecie skłania do poszukiwań możliwego rozwiązania. Filozof nauki Paul K. Feyerabend - jeden z najradykalniejszych krytyków swego dawnego nauczyciela Karla Poppera - opracował „dadaistyczny" model teorii poznania. Wyróżnia on z urzekającą prostotą dwie metody postępowania: z jednej strony poprawną z punktu widzenia logiki, a z drugiej użyteczną. Na pytanie o „prawidłową" metodologię badań naukowych rezultat swoich przemyśleń wyraził on następującymi słowami: „Anything goes". Taki sposób patrzenia na sprawy wniósł do chłodnej, abstrakcyjnej nauki humanistyczną wizję świata, jeszcze przed zasadą nieoznaczoności i paradoksem obserwatora. „Nie istnieje nauka sama w sobie", takie przekonanie wyrażał uczony, „jest ona tylko jednym z aspektów całościowej rzeczywistości człowieka". Chciałoby się rzec, wielkie słowa, wypowiedziane z całym spokojem. „Całościowa rzeczywistość" zawsze nawiedzała umysły myślicieli, poetów i filozofów. Naukowcom się wydawało - zwłaszcza w XIX w. - że jest ona już bliska na wyciągnięcie ręki, ale w XX w. przekonali się, że to niemożliwe. Tego gorzkiego wniosku wielu nie jest w stanie zaakceptować. Thomas S. Kuhn, teoretyk nauki, wyraził to krótko i zwięźle: „Przeciwnicy nowych paradygmatów nie dają się przekonać, tylko wymierają". Dziś już w większym czy mniejszym stopniu oni wymarli. Oprócz dziwacznej tezy nowej fizyki, że to, czego się nie obserwuje, de facto nie istnieje, uznawane są dalsze subiektywne komponenty jako części składowe dalszego rozwoju nauki. Tak więc elementy społeczne, psychologiczne, etniczne, ekonomiczne, religijne, społeczne i irracjonalne zawiera nawet hipoteza dotycząca częstości występowania antymaterii we wszechświecie. Akceptacja tego wniosku przyczynia się wprawdzie do zasypania przepaści dzielącej nauki humanistyczne od ścisłych, nie sprawia jednak, by „całościowa rzeczywistość" stała się bardziej uchwytna. Kto ją zaatakuje środkami materialnymi, temu też zapewne odsłoni swój aspekt materialny, będący tylko skromnym wycinkiem nie zbadanej całości. Jest całkiem oczywiste, że istnieje o wiele większa rzeczywistość niematerialna, która wykracza również poza klasyczną dziedzinę energetyczną fal materii, spektrum elektromagnetycznego i wszelkich innych rodzajów promieniowania. Trzeba się tylko do niej zbliżyć... O ile przyrodoznawstwo z godnym podziwu samozaparciem stara się przeskoczyć swój własny materialistyczny cień i taśmowo produkuje modele kosmologiczne o metafizycznomistycznej niejasności (później bliżej je poznamy), o tyle ezoteryczne rozumienie świata od dawna nie wymagało kurczowej ekwilibrystyki mózgu ani intelektualnej auto kastracji. Dla mędrców wschodu i zachodu kosmos nigdy nie był ogromnym zegarem, ale raczej wszechogarniającą myślą. Prawie nie zmagali się oni z problematyką alternatywy albo-albo, nie dręczyły ich wątpliwości w sens bytu, jakkolwiek okrutny i krwawy miałby on być, i nie obawiali się ani ostatecznego „końca" po zagładzie materialnej powłoki, ani owego bezgranicznego opuszczenia Homo sapiens w bezgranicznym i bezgranicznie wrogim wszechświecie, co niekiedy odczuwają przyrodoznawcy. Dlaczego mamy czuć się samotni, drżeć z lęku przed spotkaniem z wielką Nicością, przeżywać zwątpienie na myśl o bestialstwie ludzkości czy popadać w rezygnację z powodu braku odpowiedzi na „ostateczne pytanie", skoro przecież wszystko to musi być przyporządkowane tylko jednej sferze naszej egzystencji? Sferze materialnej, w którą zazwyczaj jesteśmy tak bardzo uwikłani, że nie możemy poznać niczego, co leżałoby poza jej ciasnymi granicami. Nie dość na tym, społeczeństwo kształtuje w nas, przez wychowanie do „praktycznego życia", „zdrowy rozsądek" (jakikolwiek miałby być jego ostateczny rezultat, włącznie z hołubieniem przestępców i szaleństwem rasizmu), abyśmy odwracali od tego wzrok. Złośliwy dowcip na temat psychoterapii: „Psychiatra stara się doprowadzić pacjenta do stanu, w którym przestaje dostrzegać to, co jest". W odniesieniu do ezoterycznej wizji świata większość ludzi (szczególnie „oświeconych") jest takimi pacjentami. A przecież jest dostatecznie wiele do zobaczenia, jeśli mamy odwagę. Większość tych spraw niesie o wiele więcej sensu i pociechy niż lodowaty bezsens świata materialnego i materialistycznego z jego tak zwanym rozsądkiem i przewidywalnym końcem...

hjdbienek : :
Clipy 
kwi 18 2009 Stardust movie - music video
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 18 2009 Mistrz 2/6
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 18 2009 Hrabia Cagliostro (Giuseppe Balsamo)
Komentarze: 0

Awanturnik Balsamo-Cagliostro, chodzący po ziemi w latach 1743-1795, był niewątpliwie kryminalistą (także według obecnych kryteriów, a nie tylko osiemnastowiecznych, z epoki, w której zbrodnią zasługującą na śmierć była kradzież bochenka chleba przez głodnego). Cagliostro był zamieszany w rozmaite szalbierstwa, które uprawiał rutynowo, oszukując arystokratów i bogatych mieszczan. Przez większą część swego życia uciekał przed wymiarem sprawiedliwości, a zakończył je w lochach Castel San Leo koło Montefeltro. Oskarżony i skazany za wolnomularstwo i kacerstwo, ostatnie lata swego burzliwego życia przecierpiał w cuchnącym lochu, do którego każdy lokator wchodził tylko jeden jedyny raz przez otwór w suficie. Okrutną ironią losu było w jego przypadku to, że trafił tam za „przestępstwo", które dziś nazwano by wolnomyślicielstwem, gdy tymczasem świeckie przewiny hrabiego także i w naszych czasach wystarczyłyby całkowicie, aby na przykład przed sądem USA uzyskać jeden ze zwykłych tam oryginalnych wyroków „dwustu pięćdziesięciu lat więzienia i potrójnego dożywocia". Niewątpliwie był to przestępca, więc po co w ogóle brać go pod uwagę? Ponieważ był zamieszany w słynną polityczną aferę z naszyjnikiem królowej Marii Antoniny albo ponieważ zainspirował wielu poetów, wśród nich Dumasa i Goethego? Nie, podobną sławą mógłby się poszczycić i Czyngis-chan czy Billy Kid. Cagliostro jest jednak kimś więcej niż tylko zwykłym oszustem, szarlatanem i złodziejem, któremu jego własny mit nadał demoniczne rysy, a pisarze zapewnili nieśmiertelność (przynajmniej w literaturze). Z pozoru jest typowym przedstawicielem XVIII wieku: błyskotliwy, naiwnie przebiegły, chciwy i wspaniałomyślny, przesądny, mistyk i wizjoner. Idealny reprezentant dekadenckiego społeczeństwa, a jednocześnie pasożyt na jego miarę. Potentaci władzy i pieniądza nie tylko szli na lep jego genialnych manipulacji, ale wręcz się o to prosili. Jak dotąd wszystko wydaje się zwyczajne i „normalne". Jednak niezupełnie tak było, obraz bowiem zakłóca element dziwaczności. Klimat epoki sprzyjał ekscesom, mistykom, oświeconym i dziwakom. Nie wolno im było jednak wprowadzać rzeczywistego zamętu do biegu spraw. Cagliostro naruszył tę regułę. Kiedy 14 listopada 1776 r. odbywało się ciągnienie angielskiej loterii państwowej, był na nim obecny Cagliostro i szkocki arystokrata lord William Scott z żoną (w rzeczywistości „lord" był oszustem, a „mylady" jego kochanką Mary Fry, z którą miał troje nieślubnych dzieci). Uczynny Cagliostro podał liczbę 20, na którą Scott postawił i wygrał. Trzy dni później Cagliostro wskazał inną szczęśliwą liczbę, która przyniosła „lordowi" pokaźną kwotę stu luidorów. Kolejne ciągnienie odbyło się 18 listopada 1776 r. Tym razem przyjaciele przypuścili szturm na Cagliostra, który wymienił dwie liczby. Dzięki nim podupadły aktor Domenico Aurelio Vitellini, zubożała dama do towarzystwa Madame de Blevary i - notabene – „lord" i „lady" Scott wygrali mały majątek. Taki „sabotaż" wobec uświęconej loterii królewskiej zawiódł Cagliostra do więzienia. Opuścił potem Anglię, by podróżować po świecie, i znalazł się we Francji, gdzie wywołał sensację swoimi niewytłumaczalnymi zdolnościami uzdrowicielskimi. Jego metoda fizycznej regeneracji człowieka zaskarbiła mu przyjaźń kardynała Rohana. Dostał się na dwór francuski, gdzie zastąpił słynnego, i dziś uznawanego magnetyzera i lekarza doktora Franza Antona Mesmera (1734-1815), twórcę mesmeryzmu. W biografii Cagliostra można odkryć mnóstwo innych sprzeczności tego rodzaju - o ile chce się je odkryć. Drobnym, ale znamiennym szczegółem jest to, że niechętni mu opisują Cagliostra jako pyszniącego się strojem, obwieszonego biżuterią, przeważnie w trójgraniastym kapeluszu z piórami na głowie, natomiast przyjaciele i zwolennicy - równie jednogłośnie - mówią o jego prostym i naturalnym ubiorze. Ciem en te Vanetti zanotował w swoim dzienniku: „Jego (Cagliostra) strój był schludny, wszelako bez żadnego luksusu". Podobnie bezsensowne sprzeczności charakteryzują różne wizerunki Cagliostra, czy to obrazy, sztychy, czy posągi. Jeśli się przyjrzeć popiersiu autorstwa Houdona z muzeum w Aix-en-Provence, wydrukowanemu w Londynie sztychowi Francesco Bartolozziego czy portretowi pędzla J.B. Chapuy, to nikomu nie przyszłoby do głowy, że mogłyby one przedstawiać jedną i tę samą osobę. Również w opisach występują skrajne rozbieżności, i to nie tylko w odniesieniu do stroju. Cagliostro budzi wyłącznie skrajne odczucia: dla jednych był idolem, dla innych diabłem wcielonym. Między tymi dwiema skrajnościami nie było żadnych opinii pośrednich. Także i jemu samemu obce były półtony. Oszukiwał bez skrupułów, był jednak zarazem gotów do pomocy, szczodrze rozdzielając rady, lekarstwa i pieniądze. W dodatku stronił od występku, co w rozpustnym wieku XVIII było wprost perwersją. Nawet najzagorzalsi wrogowie nic nie wspominają o jego miłostkach. Cagliostro pozostał wierny swojej żonie nawet wtedy, gdy przeszła na stronę jego oponentów. Jest dowiedzione, że zakon kawalerów maltańskich wtajemniczył go w tajemnice św. Jana, objawienia Kabały i nauki okultystyczne. Zainicjowany przezeń w 1785 r. egipski rytuał wolnomularstwa jest praktykowany do dzisiaj (wywodzi się zeń rytuał Memfis-Misraim, którego wielkim mistrzem był także Rudolf Steiner). Rytuał ten podniósł liczbę stopni wyższych do dziewięćdziesięciu i pozwolił - zupełna nowość - na uczestnictwo także kobiet. Jedno jest pewne, że o nadzwyczajnych zdolnościach Cagliostra jednogłośnie zaświadczają przyjaciele i wrogowie. Pozwólmy zatem hrabiemu Cagliostro dalej wędrować przez pełną zamętu, wątpliwą przeszłość, której w jego przypadku - w przeciwieństwie do jego mistrza, hrabiego de Saint- Germain - żaden most nie łączy z dniem dzisiejszym. Cagliostro jest i pozostanie martwy. Niech na nim zakończy się korowód hipotetycznych magów, okultystów lub nadludzi. Może teraz paść zrozumiały zarzut, dlaczego podaliśmy tylko taki jednostronny wybór? Wymienione osoby są wprawdzie sławne, ale cieszą się złą sławą. Czy nie ma więcej ezoterycznych osobistości wysokiej rangi? A gdzie Hermes Trismegistos, Rudolf Steiner, Arthur Machen, Karl Haushofer, Mistrz Eckhardt, Dietrich Eckart i Friedrich Hielscher?.. Aby sprawiedliwości stało się zadość, na uwagę zasługiwaliby także tacy ludzie jak Paul Twitchell (1908-1971), amerykański założyciel nowoczesnego ruchu Eckankar (ECK), albo Samuel Lidell McGregor Mathers (1854-1918), który rzekomo otrzymał inspiracje dla swojej wiedzy okultystycznej od „ukrytych mistrzów" i nie przeżył spotkania z jednym z nich (według żony Mathersa), czy dr John Dee (1527-1608), jedyny mag nie posiadający sił okultystycznych. Jest to słuszne, ale nie zbliża nas do celu. Nawet przedstawienie biografii wszystkich znanych ezoteryków nie pozwoliłoby na ostateczną ocenę ich działalności, zdolności, a przede wszystkim ich faktycznej wiedzy. Dlatego wybraliśmy drogę w przeciwnym kierunku. Poprosiliśmy na stanowisko diagnostyczne tych, którzy są znani (i budzą kontrowersje), na temat których istnieje obszerny materiał i których nazwiska i dzisiaj skutecznie rozpalają różnice zdań o wszelkich stopniach nasilenia. Dokonany wybór jest - już to powiedziałem - wyrywkowy, prowokacyjny, zawężony... ale i reprezentatywny. Podane życiorysy mogły być jedynie fragmentaryczne, a w poszczególnych punktach zasługiwać nawet na krytykę, jednak nie to jest istotne. Istotne było zastosowanie kryterium uwzględniającego nie tylko jedną stronę. O ile w ogóle istniała więcej niż jedna strona. Jestem przeświadczony, że to ostatnie możemy uznać za pewne. Nie dość na tym: w przypadku wszystkich naszych „kandydatów" istnieje uzasadnione przypuszczenie, że mają oni więcej stron. Sądzono, że o takich osobistościach jak rozpatrywane w gruncie rzeczy wiele wiadomo, a tymczasem...! No dobrze, ale co z tego wszystkiego wynika? Czy oni są wśród nas? Wróćmy jeszcze na krótko do korzeni. O ile na zachodzie od czasu oświecenia, rewolucjiprzemysłowej i technokratycznych orgazmów święci triumfy „racjonalność" tego, co poznawalne, która nam przyniosła zniszczenie środowiska i zdolność wielokrotnego unicestwienia życia na Ziemi, niedawno „zredukowaną" do możliwości zabicia jedynie 60 miliardów ludzi, to na wschodzie od tysiącleci panuje przekonanie, że wszystkie procesy na Ziemi podlegają kierownictwu na wyższej płaszczyźnie poznania. Filozofia ta przybrała tam postać legendy, mówiącej, że rytmem przypływów i odpływów historii sterują istoty inteligentne, których najniższy szczebel („egzekutywa") ma obowiązek sporadycznego kontaktowania się z ludzkością. Jeśli wziąć pod uwagę krwawe szaleństwo, charakteryzujące Homo sapiens i jego działalność, to również dla liberalnego człowieka cywilizowanego może nieść pewną pociechę wyobrażenie mądrego, choć nie zbadanego kierownictwa. Oprócz tego psychologicznie zrozumiałego aspektu sprawa ma jednak jeszcze inny, który się streszcza w pytaniu: czy coś w tym jest? Od nierównie krótszego czasu niż ludziom wschodu również i zachodniej mistyce nieobce są takie wyobrażenia, a przy krętych ścieżkach historii straszy wiedza tajemna, sekretne towarzystwa, inicjowani adepci, magowie i wtajemniczeni. 10 lutego 1969 r. w „London Evening News" ukazał się artykuł Do these Supermen Exist?, którego autor w ramach recenzji z książki przedstawił równie inteligentne jak zwięzłe podsumowanie materiałów dostępnych na zachodzie. Niewiele można do tego dodać także i dzisiaj, po upływie przeszło dwudziestu lat. Przytoczymy pokrótce treść tego artykułu. Od niepamiętnych czasów na wschodzie istnieje obiegowe wyobrażenie, że prawdziwe rządy nad światem sprawuje z ukrytego miejsca grupa mędrców, boskich królów albo mistrzów. Choć mówi się o kilku ośrodkach albo markas („domach siły"), to jednak najważniejszą rolę odgrywa ośrodek położony na wyżynach środkowej Azji, a ściślej w Tybecie. Ta obfitująca w szczegóły legenda dotarła na zachód w czasie wypraw krzyżowych. Odnowili ją różokrzyżowcy w 1614 r., a w czasach nowożytnych tchnęli w nią nowe życie tacy ludzie jak Madame Bławatska, francuski dyplomata Louis Jacolliot, angielski pisarz Talbot Mundy (autor The Nine Unknown) czy podróżujący po Mongolii Ferdynand Antoni Ossendowski. (Także w norymberskich procesach zbrodniarzy wojennych była mowa o takich ośrodkach w związku z osławionym „dziedzictwem przodków". Wymieniano takie nazwy jak Shambala, Agarthi, Shangri La, jednak nie przyjęto ich do wiadomości, a później je zbagatelizowano, pominięto albo po prostu przypisano szaleństwu kierowniczych osobistości ponurej sławy urzędu do spraw badań. Uwaga autora.) Wracając do artykułu: We wspomnianych ośrodkach działają ludzie, których rozwój mógł przewyższyć znacznie każdą normalną płaszczyznę. Są oni namiestnikami potęg niedostępnych ludzkiej zdolności pojmowania. Przy pomocy emisariuszy, którzy mieszają się z ludźmi, podejmują oni interwencje w dzieje świata oraz bez zwracania uwagi, ale konsekwentnie pracują nad Wielkim Dziełem (Magnum Opus), którego naturę można w najlepszym razie tylko w ogólnych zarysach przeczuwać, o ile to w ogóle możliwe. Jest oczywiste, że chodzi tu o pewien rodzaj ewolucji, która jednak niewiele ma wspólnego ze znanym nam pojęciem. Po oddaniu sprawiedliwości licznym publikacjom na ten temat, wydawanym na przestrzeni stuleci aż do czasów obecnych, autor artykułu dochodzi do wniosku, że z owego odległego i tajemniczego źródła płynie nieprzerwany strumień impulsów, które wywarły swój wpływ na rzeczy dobrze nam znane albo je zainicjowały. Kilka nie uporządkowanych przykładów: poezja arabska, ponowne ożywienie kultury po Czyngis-chanie, sztuka trubadurów, renesans i masoneria, kościelne zakony i wysoka kultura Saracenów; ba, nawet pojawienie się Jokera w naszych kartach do gry ma się wywodzić z hipotetycznych mistycznych źródeł. Przy intensywnym badaniu okaże się, że wyobrażenia zawarte w psychologii Junga i Freuda pojawiły się już w XI stuleciu; są i inne anachronizmy, których klasyczna nauka „nawet nie ignoruje". Autor artykułu w gazecie wyciąga wniosek, że są poszlaki wskazujące na interwencje w krytycznych fazach historii ludzkości. (Jeśli wziąć pod uwagę, ile razy Homo sapiens choćby tylko po drugiej wojnie światowej ledwo zdołał się ocalić, to podobna idea nie wydaje się aż tak szalona.) Tyle powiemy, dodając drobne uwagi, na temat owej analizy zamieszczonej w gazecie z 1969 r. Czy ona wspiera nasze dotychczasowe rozważania? A co z tym szerokim spektrum wiedzy ezoteryczno-okultystycznej (i zdolności, które pozwala zdobyć), nie układającym się w łańcuch rozwojowy „Wyprawy krzyżowe... Różokrzyżowcy... Madame Bławatska... Bulver- Lytton... S.L. Mathers... Aleister Crowley... Adolf Hitler" (który można by skonstruować na podstawie tego, co wyżej powiedziano)? Na te pytania nie ma odpowiedzi. Zresztą wcale jej być nie musi. W gruncie rzeczy wszystkie przeprowadzone rozważania były tylko grą służącą wprowadzeniu zamieszania (niech mi czytelnik wybaczy, gdyż tkwi w tym zamiar służący poznaniu). A gdzie olśnienie? To całkiem proste: Daliśmy się mimo wszystko sprowadzić na manowce i skłonić do robienia w dziedzinie wiedzy ezoterycznej tego, od czego, jak sądziliśmy, udało nam się już uwolnić. Zabraliśmy się do tworzenia kategorii, powyciągaliśmy szuflady, aby poukładać porządnie „części składowe" wiedzy ezoterycznej, i ustanowiliśmy „logiczne" związki. Taka wizja jest bardzo kusząca, nie da się zaprzeczyć. Wygodniej jest widzieć w hrabim de Saint-Germain posiadacza tajemnicy, który wprawdzie dziwnie się zachowuje (przynajmniej dla tych, którzy tajemnicy nie posiedli), ale jednak przez stulecia trzyma ręce nad oszalałą ludzkością, niż nie widzieć w ogóle żadnego oparcia. Wygodniej jest przyjąć istnienie jakiegoś tybetańskiego dyrektoriatu nadludzi niż wziąć na siebie odpowiedzialność za stan naszej sponiewieranej planety. I co najlepsze, nie potrzeba już wyjaśniać tego, co niezrozumiałe. Nareszcie można dać spokój takim absurdom, podobnie jak twierdzeniom, że III Rzeszę można wyjaśnić przez kryzysy gospodarcze, że niewyobrażalna nieudolność możnych wszech czasów wynika po prostu z omylności ludzkiej albo wręcz że fenomen władzy można by jakoś pojąć. Dość tych ślepych uliczek, złudzeń i archetypicznych wyobrażeń sennych. Spotkanie z Crowleyem, Gurdżijewem, Madame Bławatską, Fulcanellim, hrabią de Saint-Germain i Cagliostrem nie powinno sprzyjać czemuś takiemu. O cóż więc chodziło? O konkretną konfrontację z ciasnotą naszej świadomości. Wyżej wymienieni nie są codziennymi typami, a ich sił nie można zanegować, ale je co najwyżej umniejszyć. Wypisali oni na swoich sztandarach wiedzę tajemną, rozwinęli w sobie zdolności okultystyczne, robili dziwne rzeczy, a jeszcze dziwniejsze głosili. Ich życie jest znane i skłania zarówno do podziwu, jak i oburzenia. Nie byli oni - jeśli chce się zachować całkowity obiektywizm - ani dobrzy, ani źli, tylko inni. Równie dziwne są myśli, które reprezentowali. Pochodzą one ze źródeł, których dna nie sposób dojrzeć. Jeśli zbliżyć się do tego wszystkiego z aparatem przyrodnika, to mogą z tego wyniknąć zagmatwane teorie. Zaznajomiliśmy się z najobszerniejszą i najbardziej spójną wewnętrznie z tych teorii, mówiącą o owych „mistrzach świata". Można byłoby stworzyć dowolnie wiele innych, ale po co? Poruszalibyśmy się tylko w kółko, podobnie jak pies, który się kręci za swoim ogonem. Kto zechce uchwycić wiedzę ezoteryczną, zawsze będzie chybiał. Kluczowym słowem jest akceptacja. Wymuszenie poznania jest równie niemożliwe, jak skoncentrowanie się na rozluźnieniu. Na zrozumienie wpada się w najprawdziwszym sensie tego słowa. W naszych czasach na ustach wielu jest określenie „fizyka chaosu", które wygląda na sprzeczność samą w sobie (i jest nią z punktu widzenia semantyki). Opierając się na „równaniach fraktali" i „atraktorach" fizyka Benoit Mandelbrota jak również na innych matematycznych dziwactwach, w których - jak należało się spodziewać - kierownicza rola przypada komputerom, ujawniono tkwiący głęboko pod powierzchnią rzeczy porządek, którego nikt nie przewidywał. Jeśli w trakcie specjalnych procesów rozkłada się struktury na coraz mniejsze części składowe, to w symulacji komputerowej po długiej fazie dzikiego nieładu nagle ukazuje się harmonia. Mini-mini-ministruktury zaczynają nagle wyglądać tak jak wielka struktura początkowa. Carl Sagan, naukowiec i pisarz, kończy swoją powieść science fiction pod tytułem Kontakt rozdziałem Podpis Autora. Podpis ten to nieoczekiwane pojawienie się porządku na nieskończenie odległym miejscu po przecinku owianej tajemnicą i niemożliwej do obliczenia do końca liczby p. Wszystko to brzmi trochę ezoterycznie, fikcja powieściowa i „trzeźwa" rzeczywistość fizyki chaosu, prawda? Tak więc w pewien sposób krąg się zamknął, znowu posunęliśmy się o kilka kroków. W dalszym ciągu obraz nie jest jednolity, jednak od początku nie należało się tego spodziewać. Elementy puzzli są zbyt różne, a związek między nimi nieokreślony. A jednak zawsze i wszędzie przebłyskuje jeden wiążący element: duch człowieka. Posługuje się on astrologią i radiestezją, wróżbami i interpretacją języka symboli, aby połączyć się z owym uniwersalnym oceanem informacji, o którego naturze mamy zamiar spekulować w czwartej części, zatytułowanej Wiedza ezoteryczna w zwierciadle nauki. Jednak to jest, jak się zdaje, tylko początek, a raczej jeden z początków. Jeśli się pracuje z dostateczną determinacją - i wystarczająco długo - nad rozszerzeniem własnej świadomości, wizji świata, horyzontu (punkty wyjścia mogą być różne), to w większości przypadków pojawią się rezultaty. Pokazuje to wiele technik psychologicznych, medytacyjnych, ostatnio wspomaganych przez tak zwane mind machines. Mniej jasne jest, jakich należy spodziewać się wyników, kiedy poszukujący wybiera drogę wiedzy ezoterycznej. Jasne jest tylko, że coś się dzieje. Na rodzaj tych odkryć, transformacji albo dalszego rozwoju wpływa zapewne wiele czynników: wewnętrzna postawa, dojrzałość osobista, wybór kierunku wiedzy tajemnej itd. Na końcu poszukiwań (jeśli one kiedykolwiek się kończą) znajduje się wielki znak zapytania. Dla samego ezoteryka może on coraz bardziej maleć, a nawet całkiem zniknąć, dla wszystkich innych pozostaje. Ani Aleister Crowley, ani Cagliostro nie kwalifikują się do wielkiej księgi dobroczyńców, świętych i naprawiaczy świata. Jednego nie można im jednak odmówić: zetknęli się z czymś, co ich odmieniło. W przypadku wszystkich ezoterycznych technik i metod widać, że wiedza tajemna zmienia ezoteryka. Spotkanie ze sławnymi magami, okultystami i nadludźmi pokazało, że zmiany te mogą być bardzo wyraźne, bardzo głębokie i egzotyczne. Kto zdaje sobie z tego sprawę, przed tym nie pozostaną zamknięte żadne z wielu różnych drzwi do wiedzy ezoterycznej. Które z nich otworzyli Aleister Crowley albo hrabia de Saint-Germain, tego nie wiemy. Również ich „ezoteryczna forma zewnętrzna" z pewnością nie jest jedyną możliwą ani -co jeszcze pewniejsze - ostateczną. Sama wiedza ezoteryczna wprowadza rozróżnienie między inicjowanymi a mistykami. Inicjacja jest procesem niezgłębionym, absolutnie intymnym, stopniową i długotrwałą przemianą ducha i ciała. Prowadzi ona do intuicyjnego zrozumienia misteriów i do nabycia wyższych właściwości (włącznie z uniwersalną wizją świata i nieśmiertelnością). Rzadko manifestuje się na zewnątrz, a jej głównymi podporami są wewnętrzne oświecenie i dystans. Inicjowany kontroluje i opanowuje siły, których niewolnikiem jest mistyk. Inicjowanych nie może rozpoznać nikt poza innymi inicjowanymi, mistycy natomiast są teatralni, prezentują swoje siły na pokaz, przeżywają ekstazy i wywołują gwałtowne reakcje w swoim otoczeniu jak również u potomności. Mistycy ujawniają symptomy wielkich tajemnic, do których inicjowani zbliżyli się w długiej ascezie i opanowaniu siebie (i które zachowują dla siebie). Jeśli zaakceptujemy ten podział - a raczej nie pozostaje nam nic innego - to stanie się jasne, że nawet wielkie ezoteryczne osobowości reprezentują tylko jedną stronę. Ale już ona jest fascynująca i zróżnicowana. Równocześnie można dostrzec granice. Próba zobaczenia, co się kryje za mistycyzmem, ma tyleż szans powodzenia, co próba sprawdzenia, co jest za granicą wszechświata (tak zwaną „czerwoną granicą"). Przyrodoznawstwo w ogóle nie podejmuje nawet takiej próby, ale wybiera drogę dedukcyjną analizy praw obowiązujących w obrębie naszego kosmosu. Jeśli udałoby się je zrozumieć, to może znalazłyby się wskazówki, jak wygląda to, co nieznane. W taki sam sposób powinno się też podchodzić do wiedzy ezoterycznej. Oferuje ona naszemu duchowi szeroką gamę środków pomocniczych do poznania nowych związków.

hjdbienek : :