Archiwum kwiecień 2009, strona 4


Clipy 
kwi 17 2009 NAT KING COLE ROUTE 66
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 17 2009 Mistrz 1/6
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 17 2009 Hrabia de Saint-Germain (Claude- Louis de...
Komentarze: 0

Jeśli wierzyć historiografom, ten alchemik, poeta, artysta, uniwersalny uczony, wirtuoz języka, dyplomata - ale także awanturnik, szarlatan, szalbierz, oszust i temu podobne - zmarł w 1780 lub 1784 lub 1874 (!) roku albo...? Mimo to dziesiątki lat później usiłowała go ująć komisja powołana przez Napoleona III (1808 - 1873); w 1897 r. słynna francuska śpiewaczka Emma Calve napisała mu osobistą dedykację na fotografii; a Madame Bławatska wielokrotnie mówiła o nim jako o jednym z ukrytych nieśmiertelnych mistrzów świata. Nie będziemy rozstrzygać kwestii, jak należy oceniać paryżanina Richarda Chanfray, który w 1972 wystąpił w telewizji francuskiej podając się za hrabiego de Saint-Germain i przemienił ołów w złoto za pomocą turystycznej kuchenki gazowej. Historia życia hrabiego jest pod każdym względem zagadkowa, niezgłębiona i równie nieuchwytna jak powietrze. Pierwsze wzmianki na temat człowieka, który sam o sobie mawiał, że od króla Cyrusa w Babilonie otrzymał magiczną laskę Mojżesza i stał się przez to jednym z nieśmiertelnych oświeconych, znane są od ok. 1740 r. Na wiedeńskim dworze w zblazowanym towarzystwie wysoko urodzonych tematu do rozmów dostarczał pewien młody szlachcic, który zamiast pieniędzy nosił zawsze przy sobie garść diamentów, chodził ubrany ekscentrycznie, ale ze smakiem, i roztaczał wokół siebie aurę tajemnicy. Podobnie było nieco później w Paryżu, gdzie zaczęła się jego legenda (o ile to jest rzeczywiście legenda). Na wieczorku u niemłodej już hrabiny de Gregory, gdzie hrabia de Saint-Germain bawił jako gość, doszło do osobliwej rozmowy między nim a gospodynią. „Hrabio - spytała owa dama - czy nie spotkaliśmy się już w Wenecji, gdzie mój nieboszczyk mąż był ambasadorem? A może to był pański ojciec?" „Nie – odparł hrabia de Saint-Germain. - Ja sam miałem ten zaszczyt, czcigodna hrabino. Pani uroda pozostawiła we mnie do dziś niezatarte wrażenie". Szarmancki komplement bynajmniej nie zwiódł bystrej starej damy ani jej pamięci, która jej podpowiadała, że tamten hrabia musiał mieć co najmniej czterdzieści lat, gdy ona była młodą dziewczyną. W przeciwieństwie do niej, on nie postarzał się ani o jeden dzień. „Jak to możliwe?" -zawołała stropiona hrabina. „Madame - powiedział z uśmiechem gość - ja już nie jestem taki młody". (Ściśle biorąc, musiał mieć ponad sto lat, gdyż spotkanie na dworze w Wenecji nastąpiło około 1670 r.) Takich historii jest całe mnóstwo. Oczywiście, to nie żadna sztuka opowiadać o sobie, szczególnie w dobrym towarzystwie minionych stuleci, że się ma 3000 lat, znało osobiście Poncjusza Piłata i dwunastu apostołów, kamień filozoficzny nosi w kieszeni, albo że się jest reinkarnacją Christiana Rosencreutza, pierwszego brytyjskiego męczennika św. Albana, czy Rogera albo Prancisa Bacona (1214-1292 i 1561-1626). Za daleko odbieglibyśmy od tematu, gdybyśmy chcieli relacjonować ze wszystkimi szczegółami całą tak fascynującą karierę egzotycznego hrabiego. Do jego znajomych zaliczali się wszak Cagliostro, Casanova, dr Mesmer, Wolter i królowa Maria Antonina (którą ostrzegał przed rewolucją francuską), a i przeciwników nie potrzebował się wstydzić. W każdym razie obracał się stale w najwyższych kręgach, spełniając, co dowiedzione, liczne misje dyplomatyczne i polityczne, również sekretne, i pod każdym innym względem bynajmniej nie przypominał bogatego próżniaka. Wszystko to jednak nie kwalifikuje go jeszcze do zaliczenia do hipotetycznych magów, okultystów czy nadludzi. Inne cechy owszem. I tak hrabia mówił przynajmniej po francusku, angielsku, niemiecku, włosku, hiszpańsku, rosyjsku, portugalsku, arabsku, turecku, persku, chińsku, hindusku i w licznych starych językach, którymi władają jedynie eksperci. Posiadał wiedzę medyczną, jaka i dziś byłaby nie do pogardzenia (i często ją demonstrował), miał nie tylko orientację w dosłownie wszystkich naukach, ale znacznie wyprzedzał swoich współczesnych, grał na wielu instrumentach muzycznych, był świetnym jubilerem i złotnikiem rozporządzającym anachroniczną wiedzą o metalurgii (której nikt nie rozumiał), a także utalentowanym malarzem. Zajmował się ponadto wytwórstwem tkanin i porcelany. To imponujący bilans; sceptycy przypisują jego ogromne wiadomości całkiem po prostu „doświadczeniu". Takiego doświadczenia jednak - chciałoby się odpowiedzieć - prawie nie sposób było zgromadzić w ciągu jednego tylko życia, przy pełnym przestrzeganiu dworskiej etykiety. W każdym razie hrabia de Saint-Germain z całą pewnością nie pozorował niczego, i na to bowiem potrzeba by mu było dziesiątków (setek?) lat przygotowań. Informacje o jego pochodzeniu, wizji świata i wiedzy okultystycznej można wyłowić z jego słynnego dzieła Die heiligste Trinosophie, które uchodzi za jeden z najważniejszych przyczynków do mistycznej tradycji zachodu. Laik prawdopodobnie jest w stanie przyswoić sobie z tego jedynie okruchy, w porównaniu z całością obrazu. W każdym razie hrabiego de Saint-Germain nie sposób zbyć kilkoma słowami ani zaszufladkować. Jego osobowość przybierająca coraz to nową postać wymyka się ostatecznej klasyfikacji (szczególnym żartem było składanie przezeń wizyt w jednym przebraniu, by opuściwszy towarzystwo, wchodzić po chwili innymi drzwiami w drugim przebraniu jako kto inny, tak że nikt go nie poznawał). Czy był adeptem różokrzyżowców, masonem wysokiej rangi, kawalerem maltańskim, oświeconym i alchemikiem, czy wszystkim po trosze? Dokładnie nigdy się tego nie dowiemy. Czy fakt, że nigdy nie jadał w towarzystwie, był obliczony na efekt widowiskowy, wynikał z tajemnych przyczyn czy po prostu, jak sądzi Colin Wilson, z wegetarianizmu hrabiego? (W każdym razie pewnego razu powiedział on do Giacomo Casanovy: „Moje pożywienie nie nadaje się dla żadnego człowieka".) Jak się zdaje, jest faktem, że postać hrabiego wciąż się przewija przez stulecia. Jest nie zmieniony, tajemniczy i zawsze o jeden krok wyprzedza epokę. Przepowiedział rewolucję francuską, ostrzegał króla Szwecji Gustawa III w 1789 r. przed nadchodzącym zagrożeniem, a kronikarce Mademoiselle d'Adhemar obiecał, że spotka się z nią jeszcze pięciokrotnie, co też nastąpiło. Ostatnie spotkanie miało miejsce w 1820 r. w noc poprzedzającą zamordowanie księcia de Berry. Także wówczas de Saint-Germain wyglądał na czterdzieści kilka lat. Dziwne to wszystko; z jakiegokolwiek punktu widzenia na to spojrzymy, jedynym „rozsądnym" wytłumaczeniem musiałoby być trwające setki lat sprzysiężenie albo żart wielu nieraz wysoko postawionych osób. Jedno jest pewne: nie da się go dla ułatwienia w całości racjonalnie zanegować. Pozostawił bowiem ślady, nawet tam, gdzie by się ich nikt nie spodziewał. Na młodym Karolu Mayu osoba hrabiego de Saint-Germain wywarła tak głębokie wrażenie, że niektórymi z jego właściwości obdarzył wymyślone przez siebie postacie. Bezmiar talentów i zdolności Old Shatterhanda czy Kara Ben Nemsi nie przypadkiem odzwierciedla faktyczną uniwersalność hrabiego. Okoliczność, że saski literat u szczytu swej literackiej kariery z całą powagą utożsamiał się z postacią Old Shatterhanda i Kara Ben Nemsi, ilustruje znany w psychologii proces projekcji. Nie da się w każdym razie zaprzeczyć, że Karol May wnikliwie badał źródła na temat hrabiego de Saint-Germain. Inną wskazówką może być pseudonim Ernst von Linden, przybrany początkowo przez Karola Maya: baron tego nazwiska spotkał się niegdyś w Wiedniu z hrabią de Saint-Germain (można o tym przeczytać w książce Franza Graffera Kleine Wiener Memoiren, część II, Wiedeń 1845). Fakt, że Karol May w późniejszych latach odwrócił się od swojego podziwianego idola, a nowelę o hrabim Aqua benedetta (opublikowaną pierwotnie w drezdeńskim tygodniku „Frohe Stunden") opatrzył nowym, mało pochlebnym tytułem Ein Fürst des Schwindels, świadczy o tym, do jakiego stopnia intrygowała go ta tajemnicza postać. Badacze twórczości Karola Maya, jak wiedeńczyk Peter Krassa, dostrzegają w tym zwrocie próbę Karola Maya uwolnienia się od swojej własnej, niedawnej kryminalnej fazy w życiu i przezwyciężenia jej także w literaturze. Krótko mówiąc, mamy cały kalejdoskop opinii na temat człowieka, którego nawet (oficjalna) data urodzenia nie jest znana. Zazwyczaj wymienia się wprawdzie rok 1710, padają jednak także inne daty, jak np. 1707. Jeśli nawet sam hrabia de Saint-Germain nie był nieśmiertelny, to w każdym razie jego mit nie poddaje się upływowi czasu. Tajemniczy człowiek zadrwił sobie ze swoich współczesnych, kazał potomnym łamać głowy nad własną zagadką, a w XX wieku wystąpił nawet w telewizji. Mniej sprzeczności wiąże się z osobą współczesnego hrabiemu jego przyjaciela i ucznia, o którego oszustwach, awanturniczym trybie życia, a przede wszystkim śmierci mamy pewne informacje. Mimo to zasługuje on na wzmiankowanie.

hjdbienek : :
Clipy 
kwi 16 2009 Sammy Davis Jr.
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 16 2009 Terence Mckenna - Psychodeliki, Iluzja i...
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 16 2009 Fulcanelli (Jean-Julien Champagne?)
Komentarze: 0

Mimo że oficjalne źródła podają daty jego życia na 1877-1932, a grób jego można znaleźć na paryskim cmentarzu Arnomeille les Gonesse, stale krążą pogłoski, że go tam nie ma. Słynny alchemik i pisarz ezoteryczny, w którego gronie uczniów byli między innymi równie renomowani ezoterycy francuscy Eugene Canseliet i Jules Boucher, podobno nie leży na wymienionym cmentarzu, ani na żadnym innym, a to z bardzo prostego powodu: ponieważ jest nieśmiertelny, jak twierdzi wielu. Nawiasem mówiąc, nie jedyny to taki ezoteryk. Louis Pauwels i Jacques Bergier reprezentują pogląd, że jego tożsamość na zawsze pozostanie zagadką. I co o tym wszystkim myśleć? Jeśli przyjąć, że poszlakami wskazującymi na nieśmiertelność jest lekki bzik, niekonwencjonalne zachowanie i egzotyczna powierzchowność (podobne cechy można odkryć także u innych „nieśmiertelnych"), to wówczas Fulcanelli/Champagne mógłby przejść do następnego etapu eliminacji. Kazał on wszak swoim uczniom brać do łóżka wielkie worki z węglem, aby mogli zrozumieć prawdziwą naturę ognia. Można odkryć i inne ekscentryczności, które wyrwane z kontekstu robią raczej niepoważne wrażenie; powinniśmy jednak wystrzegać się - zwłaszcza w dziedzinie wiedzy ezoterycznej i okultyzmu - oceny choćby najdrobniejszego szczegółu w oderwaniu od całości. Choć ujawniono jedynie małą część elementów puzzli, składających się na obraz Fulcanellego, to już one dają do myślenia. Podobnie jak całe jego dzieje, o ile w ogóle są znane - i jeśli kojarzy się z nimi właściwą osobę. W latach dwudziestych w Paryżu pojawiło się dosłownie znikąd nazwisko Fulcanelli. Okultyści, ezoterycy i alchemicy oraz osoby zainteresowane tymi dziedzinami szeptali między sobą: „Jest wśród nas prawdziwy mistrz". W mieście zaczęło huczeć od pogłosek. Kim był ten tajemniczy człowiek, który miał posiąść kamień filozoficzny i eliksir młodości? Snuto domysły, że znajduje się on w otoczeniu bardzo wówczas znanego ezoteryka Eugene Canselieta. Podejrzenie padło na należącego do tamtejszej bohemy artystę Jeana-Juliena Champagne, który był o 22 lata starszy od Canselieta i mieszkał z nim w tym samym domu. W różnych kręgach krążyły rozmaite wersje, ale tajny mistrz zachował swoje incognito. Było tak do 1926 r, w którym to roku ukazała się książka Le mystere de cathedrales. Jej autorem był Fulcanelli. Wydana pierwotnie w luksusowym wydaniu w ograniczonej liczbie 300 egzemplarzy przez Jeana Schemita, Rue Lafitte 45, uchodzi dzisiaj za rzadkie fundamentalne dzieło na temat zagadek wielkich katedr, których budowniczowie - podobnie jak sam Fulcanelli - jakby znikąd pojawili się na scenie świata. Przedmowę do tej książki napisał Eugene Canseliet, a 36 ilustracji było dziełem Jeana-Juliena Champagne. Zawoalowane aluzje Canselieta zawarte w przedmowie, który wskazywał między innymi na fonetyczne pochodzenie alchemicznego nazwiska Fulcanelli od imion bogów Wulkana i Heliosa, na nowo rozpaliły dyskusję. Przypuszczano, że Fulcanelli jest potomkiem francuskiej dynastii Walezjuszy, którzy zajmowali się mistyką i magią. Wprawdzie od śmierci Henryka III w 1589 r. uważano ją za wygasłą, ale oczywiście nie może to dotyczyć kogoś, kto jest nieśmiertelny. Rozpatrywano wielu kandydatów do roli Fulcanellego, odrzucając ich potem jednak. Byli wśród nich ezoteryczny księgarz i okultysta Pierre Dujols (on sam pisał pod pseudonimem Magophon), praktykujący alchemicy F. Jolivet Castelot i D. Jaubert, jak również występujący pod pseudonimami Auriger i Faugerons czy wreszcie pisarz J.H. Rosny starszy. Najbardziej prawdopodobna jest i pozostaje kandydatura Jeana-Juliena Champagne. Jego artystyczna żyłka mogła go skłonić do studiowania sztuki katedr i interpretacji ich ukrytego ezoterycznego przesłania i symboliki. Sprzeciwia się temu jednak fakt, że Champagne miał opinię zarozumialca, pijaka i nie strudzonego żartownisia, którego trudno było posądzać o autorstwo równie rewolucyjnego co fundamentalnego dzieła Le mystere de cathedrales. Co gorsza, dyskwalifikowały go jego własne przechwałki, jakoby to on właśnie był Fulcanellim. Takie postępowanie było bowiem w jaskrawej sprzeczności z ezoterycznym i alchemicznym nakazem milczenia. Co prawda, gdyby jednak faktycznie był Fulcanellim - w razie nieśmiertelności do dzisiaj - to owe przechwałki pozwoliłyby o wiele skuteczniej zachować jego tożsamość w tajemnicy niż jakiekolwiek zaprzeczenia albo ponure milczenie w tej sprawie. Jean-Julien Champagne zmarł na gangrenę w wieku 55 lat po wielu latach alkoholowych ekscesów. Na jego nagrobku widnieje napis: „Tu spoczywa Jean-Julien Champagne, apostoł nauk hermetycznych, 1877-1932". Jeśli tak jest istotnie, to trudno mu także przypisywać autorstwo dwutomowego dzieła Les demeures philosophales, które pod nazwiskiem Fulcanellego ukazało się na trzy lata przed śmiercią Champagne. Choroba, alkoholizm i permanentny upadek nie pozwoliłyby mu opracować tego dogłębnego studium specjalnych elementów architektonicznych (np. ornamentów stropowych) w domach i zamkach wznoszonych od XII do XV w., zawierającego gruntowną analizę zaszyfrowanej w nich wiedzy alchemicznej. Tożsamość Fulcanellego nie została ustalona do dzisiaj. Wiele osób, nawet w naszych czasach, twierdziło, że go spotkały, co by oznaczało, że osiągnął czcigodny wiek wynoszący niemal 130 lat (o ile to rzeczywiście Champagne i o ile jego data urodzenia odpowiada prawdzie). Canseliet nieugięcie twierdził, że widział ostatni raz swojego mistrza Fulcanellego w 1954 r. i że mimo swoich prawie 80 lat robił on wrażenie młodego człowieka. Istnieją informacje o podobnych spotkaniach, niektóre z nich są - łagodnie rzecz ujmując - dziwne. Tak np. Jacques Bergier pisze o spotkaniu z pewnym niepokojącym nieznajomym, który go prosił o przekazanie pewnego ostrzeżenia fizykowi Andre Helbronnerowi. Bergier, który był wówczas asystentem Helbronnera, aż do swojej śmierci w 1979 r. wyrażał przekonanie, że ostrzegającym był Fulcanelli. Okoliczności tego zdarzenia, które nastąpiło w paryskim laboratorium badań nad gazem, są niewytłumaczalne. Nieznajomy ów prosił Bergiera, aby ostrzegł świat za pośrednictwem profesora Helbronnera przed niebezpieczeństwem, jakie niesie rozbicie uranu. Człowiek ten wydawał się posiadać zarówno prastarą wiedzę, jak znajomość energii jądrowej. Tę ostatnią dopiero po latach można było poddać weryfikacji, gdyż w momencie sformułowania przestrogi był dopiero rok 1937. Pierwiastek pluton został wyodrębniony dopiero w 1941 r. przez fizyka Glenna T. Seaborga w Berkeley-Institut (Kalifornia), a pierwsza bomba atomowa wybuchła w 1945 r. na pustyni w Nowym Meksyku. Nieznajomy (Fulcanelli?) jednak już w 1937 r. znał pierwiastek 94, jak początkowo nazywano pluton, i wiedział, co można z nim zrobić. Po zakończeniu wojny w 1945 r. raportem Bergiera z 1937 r. zajęła się OSS (Office for Strategie Services, organizacja wcześniejsza od CIA) i urządziła prawdziwe polowanie na Fulcanellego. Obawiano się zdrady tajemnic atomowych „drugiej stronie", tym bardziej że chodziło o osobę, która te tajemnice posiadała najwyraźniej już wówczas, kiedy się ich samemu jeszcze nie miało. Nie udało się wpaść na trop Fulcanellego. Bergier miał pamięć fotograficzną i jego informacje były tak precyzyjne (mógł powtórzyć każde słowo), że naukowcy (i funkcjonariusze OSS) przeżuwali je długo i bezowocnie. W każdym razie żadnego oficjalnego stanowiska w tej sprawie nie podano do publicznej wiadomości. Na entuzjastach science fiction być może zdarzenie to nie zrobi wielkiego wrażenia, ponieważ przypomina ono jeden z klasycznych przykładów świadczących o proroczej mocy tego gatunku literackiego. W 1944 r. funkcjonariusze FBI przewrócili do góry nogami biuro J. W. Campbella juniora, naczelnego redaktora słynnego magazynu Astounding Science Fiction, ponieważ w jego piśmie ukazało się opowiadanie noszące znamiona „zdrady stanu". Jego tytuł brzmiał Deadline, a autorem był pisarz science fiction Cleve Cartmill. Opisał on ni mniej ni więcej tylko bombę atomową, nad której wyprodukowaniem rząd USA majsterkował wówczas w najściślejszej tajemnicy w ramach znanego dziś projektu Manhattan. Mimo to można było w „Astounding" poznać szczegóły tej superbomby, której zdążyły jeszcze uniknąć hitlerowskie Niemcy, ale nie imperialna Japonia. Było jasne, że doszło do zdrady tajemnicy państwowej. Campbell i Cartmill zdołali jednak niezbicie wykazać, że wszystkie ich informacje pochodziły z opublikowanych już wówczas naukowych artykułów na temat energii atomowej, a opowiadanie opierało się jedynie na zręcznej ekstrapolacji. Amatorzy polowania na zdrajców musieli obejść się smakiem. Campbell nie dał urzędnikom rządowym nawet satysfakcji zakazania mu przynajmniej na przyszłość wszelkich publikacji na ten temat, argumentując, że nagłe zapadnięcie milczenia byłoby jeszcze bardziej podejrzane i dopiero obudziłoby czujność wrogich agentów. Czy ostrzeżenie Fulcanellego nie mogłoby mieć podobnego wyjaśnienia? Nie, gdyż rok 1937 to nie 1944. To, co mógł zrobić mający naukowe przygotowanie, inteligentny i pomysłowy pisarz science fiction na rok przed Hiroszimą i Nagasaki, siedem lat wcześniej było niepodobieństwem. Aby wówczas przepowiedzieć atomową burzę ogniową, trzeba było być jasnowidzem - albo posiadaczem nieznanej wiedzy. Z jakiejkolwiek strony oglądać złudny obraz osoby Fulcanellego i okoliczności jego sporadycznych pojawień się (którym nierzadko towarzyszyły niewiarygodne demonstracje alchemiczne), to w ostatecznym rezultacie wynika z tego więcej pytań niż odpowiedzi. Już tylko interpretacje jego dwóch dzieł Le mystere de cathedrales oraz Les demeures philosophales zapełniają całe biblioteki. W połączeniu z zagadką jego życia (które może jeszcze trwa, kto wie?) powstaje z tego gordyjski węzeł tropów, wskazówek, błędów, ślepych uliczek, fatamorgana i czego tam jeszcze. Jeśli nie mamy do czynienia z szalbierstwem o tytanicznych rozmiarach, które zasługiwałoby na osławione określenie „spisek światowy", to pozostaje nam tylko osąd Louisa Pauwelsa i Jacquesa Bergiera: Fulcanelli jest zagadką. I to w naszym stuleciu! O ileż więc trudniejsza jest sprawa innego „nieśmiertelnego", który mógłby być młodszym (o stulecia) bratem Fulcanellego. Być może jest nim jeszcze.

hjdbienek : :
Clipy 
kwi 15 2009 GÓRALU CZY CI NIE ŻAL
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 15 2009 Terence McKenna - Szamanizm psychodeliczny...
Komentarze: 0

hjdbienek : :
kwi 15 2009 Madame Blawatska
Komentarze: 0

Skoro pierwszeństwo należy się damom, obiektem naszej uwagi niech będzie Madame Blawatska (Helena Pietrowna von Hahn) Zimą 1941 r. wydawało się, że panowanie swastyki nad Europą jest nieodwołalne. Teraz nadchodziła kolej Rosji, a resztę świata, jak się zdawało, czekał nie lepszy los. Na terenie już obecnie wielkiego i jeszcze niepowstrzymanie rozrastającego się hitlerowskiego imperium wdrażano liczne programy mające na celu eliminację „bezwartościowego" życia. Należało oczyścić przestrzeń dla ekspansji własnej „rasy panów" jak również - co trzymano jeszcze w tajemnicy, choć było to żelazną doktryną - dla „nadludzi i boskich królów z dalekiego Agarthi", którzy mieli zstąpić na ziemię po „ostatecznym zwycięstwie". SS-Stabsführer Otto Ohlendorff, kierownik centralnego wydziału II Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i grupy operacyjnej D, nie tylko brał to zadanie na serio, ale realizował je z gorliwością, która budziła uznanie nawet u jego bezwzględnych przełożonych i kolegów. Heinrich Himmler nazywał byłego adwokata Ohlendorffa rycerzem św. Graala w NSDAP. Posiadacz tego, nawet w III Rzeszy nieco egzotycznego tytułu honorowego był niewątpliwie intelektualistą. Równie niewątpliwe jest to, że zaliczał się do grona zwolenników Madame Bławatskiej, a ściślej, jej teozoficznej nauki. Choć ta nauka od 1937 r. była oficjalnie popierana w hitlerowskich Niemczech, fanatyzm Ohlendorffa przybierał takie rozmiary, że budził zdziwienie nawet wśród prominentów SS. Zwłaszcza SS-Generalleutnant Heinrich Müller (Miiller z gestapo), któremu trudno byłoby zarzucić nadmiar wrażliwości, okazywał troskę z tego powodu. Cóż więc mogło fascynować kogoś o wysokim wykształceniu i umyśle całkowicie zainfekowanym bakcylem hitleryzmu w teoriach ezoterycznych kobiety zmarłej w 1891 r. w Londynie -która zapewne nie zaprzątała sobie głowy czymś takim jak higiena rasy i ludobójstwo? Pouczające będzie prześledzenie tej kwestii jak również dróg życia tej wywołującej dziś podobnie jak za życia dyskusje rosyjskiej awanturnicy (jak sądzą niektórzy) czy też ezoteryczki, okultystki i filozofa (według innych). Urodzona w 1831 r. w Jekatierynosławiu na Ukrainie miała od wczesnego dzieciństwa talenty medium. Jak informują biografowie, zawsze otaczały ją spirytystyczne fenomeny. Skończywszy ledwie siedemnaście lat, zaślubiła w Tyflisie rosyjskiego generała N.W. Bławatskiego, mocno dojrzałego mężczyznę liczącego sobie, jak mówią, siedemdziesiąt wiosen. Małżeństwo to chyba nie całkiem dobrowolnie doszło do skutku, gdyż po niewielu miesiącach młoda żona uciekła od swego tak doświadczonego małżonka. W przebraniu marynarza udała się do Konstantynopola, gdzie jej ślad ginie aż do roku 1873. Posiadamy jedynie fragmentaryczne informacje, że Helena w Turcji poznała rosyjską hrabinę Kisielewą i towarzyszyła jej w podróżach po Bałkanach, do Grecji i Egiptu. W Kairze Helena Bławatska zetknęła się z koptyjskim magiem Paulem Metamonem. Po kilku miesiącach studiów kontynuowała swoją wieloletnią odyseję z kraju do kraju i z kontynentu na kontynent. Kilkakrotnie próbowała dostać się do Tybetu, kraju, który także i dzisiaj jeszcze wywiera ogromny wpływ na ezoteryków (albo ludzi, którzy się za nich uważają), zawróciły ją jednak władze brytyjskie. Nadal nie ma jednomyślności co do tego, czy ostatecznie powiodła się jej jedna z prób przedostania się do Tybetu w przebraniu. Niejasności, ciemne plamy i sprzeczności rzucają cień na jej biografię do roku 1873, w którym - jak twierdzi większość komentatorów - zaczęła się właściwa historia teozofii i Towarzystwa Teozoficznego. Helena Bławatska opuściła więc Stary Świat, który tak długo i tak krętymi ścieżkami przemierzała, i 7 lipca 1873 r. przybyła do Ameryki. Już w następnym roku została przyjęta do grona skupionego wokół braci Eddy (rodzinie Eddy przypisuje się założycielstwo nowoczesnego spirytyzmu). Członek tej grupy, dziennikarz Henry Steel Olcott, był pod tak wielkim wrażeniem medialnych zdolności Heleny, że wprowadził ją do środków masowego przekazu, a później wraz z nią założył odrębne koło spirytystyczne pod chwytliwą nazwą Miracle Club. W 1875 r. ów „klub cudów" przekształcił się w Towarzystwo Teozoficzne. Jego celem nie był już czysty spirytyzm i dramatyczne seanse, ale badanie wszelkich nauk i praktyk magicznych. W 1877 r. Helena Bławatska wystąpiła publicznie z książką o 1300 stronach Isis Unveiled, którą można traktować jako pierwszą próbę wzięcia w obronę starych religii przed obiegowymi przesądami i oddzielenia ziarna od plew, a więc odróżnienia rzeczywistej religii od kuglarstwa. Krytycy wskazywali na niechętną postawę Heleny Bławatskiej wobec chrześcijaństwa, jak również klasycznej nauki i nie mogli zaakceptować reprezentowanego przez nią ujęcia reinkarnacji, dalekiego od wszelkich obiegowych doktryn. W jej pismach napotyka się również wszędzie nieortodoksyjne traktowanie twierdzeń ezoterycznych - na przykład Madame Bławatska uznawała trojaką zasadę (konstytucji) świata, gdy w okultyzmie prawie wszędzie jest mowa o siedmiokrotnej zasadzie - jednak w tej dziedzinie zapewne prawie nie ma jednoznacznych kryteriów. Tymczasem wokół jej osoby i działalności wybuchło takie zamieszanie, że razem z Olcottem uciekła do Indii, gdzie w 1879 r. przeszli na buddyzm. W następnych latach Madame Bławatska pojechała do Niemiec. Tam w 1884 r. doszło do utworzenia pierwszego niemieckiego Towarzystwa Teozoficznego. Równocześnie zaczęła pisać swoje główne dzieło The Secret Doctrine. Zmarła niewiele lat później - w 1891 r. Ten zwięzły życiorys niezwykłej kobiety przypomina raczej życie sław kabaretowych a la Houdini niż tajemniczej osobistości, która miała pozostawać w łączności z „mistrzami świata". Jeśli jednak sięgnąć głębiej, to ten stereotypowy pogląd co najmniej ulegnie zachwianiu. W tym celu trzeba poznać jądro filozofii albo nauki Madame Bławatskiej. Nauki, która np. SS-Stabsführera Ohlendorffa dopingowała do jeszcze krwawszych „dokonań", ale jednocześnie do głębi zachwycała takich ludzi jak irlandzki poeta, dramaturg, bojownik o wolność i laureat Nagrody Nobla William Butler Yeats (Yeats przystąpił do Towarzystwa Teozoficznego w momencie, w którym reputacja Madame Bławatskiej była najbardziej nadszarpnięta na skutek ataków ze strony Society for Psychical Research). A więc najpierw ona sama twierdziła zawsze, że przekazywane przez nią myśli dotarły do niej z ukrytego źródła, a ściślej biorąc, zostały jej podyktowane, podobnie jak znany na całym świecie materiał Seta. Co się tyczy Madame Bławatskiej, to mówi ona o skarbnicy prastarej wiedzy, strzeżonej przez tajnych mistrzów (Mahatmów) w Himalajach, którą odsłaniają oni tylko selektywnie i w niewielkich dawkach. Takim częściowym ujawnieniem są, zdaniem Towarzystwa Teozoficznego, np. The Mahatma Letters to A.P. Sinnet (wyd. A.T. Barker, Theosophical Publishing House, Londyn 1932) - i oczywiście The Secret Doctrine samej Madame Bławatskiej. Zdaniem „oświeconych" ludzi o żadnym odsłonięciu nie może tu być mowy, ale co najwyżej o myśleniu życzeniowym. Ludzie zawsze tęsknili za mistrzem albo guru, który jako najwyższa instancja nadałby sens chaosowi życia. Jeśli należał - jak Mahatmowie z Tybetu - do Kumarów (wg Alice Bailey najwyższych, świadomych istot pełnych „niebiańskiej czystości"), tym lepiej. Już Platon mówi w swoim Państwie o mądrych, boskich królach, którzy mając wgląd w istotę spraw, mogą poznać „rzecz samą w sobie" i odpowiednio zdecydować. Tego pragnienia nie zdołał zniweczyć żaden dyktator ani żadne odkrycie naukowe (nawet wnioski nowej fizyki, że nikt nie może poznać „rzeczy samej w sobie"). Nasuwa się rozsądna i konieczna teza o poszukującym duchu człowieka, który sam tworzy swoich mistrzów, guru lub bogów. Czyni ona z teozofii wehikuł, który jedynie przetransportował na zachód starą wschodnią ideę okultystycznego mistrza. Niestety, wielka tragedia nauki, jak słusznie zauważył angielski biolog, zoolog i anatom Thomas Henry Huxley (1825-1895), polega na tym, że piękne hipotezy są unicestwiane przez brzydkie fakty. Dotyczy to nie tylko przyrodoznawstwa. Takim brzydkim faktem jest w danym przypadku okoliczność, że stale ludzie jakąś drogą dochodzą do tajnej wiedzy - która przecież ma istnieć jedynie w naszych życzeniach - i mogą się poszczycić namacalnymi rezultatami. Szczególnie dobitnym przykładem jest znany nam już Gurdżijew. W książce wydanej w 1968 r. Secret Talks with Mr. G. (Institution for the Development of Harmonious Human Beings Publishers, Nevada, USA) przedstawiono drobiazgowo, jak Gurdżijew szukał zasad „obiektywnej magii", faktycznie znalazł źródła wiedzy ezoterycznej i przez to już w młodych latach wykształcił te siły, których mu dziś nie odmawiają nawet skrajni sceptycy: między innymi telepatię, hipnozę, psychometrię (zdolność odczytywania duchem „wspomnień" przedmiotów martwych i wiele innych. Nie inaczej opisuje swój rozwój sam Gurdżijew w tej książce i w swoim własnym monumentalnym dziele. Na uwagę zasługuje fakt, że Gurdżijew na przykład swoją metodę rytmicznego tańca opracował na wzór pewnego aparatu ezoterycznego, który odkrył w turkiestańskim klasztorze. Była to siedmioramienna kolumna, której ramiona wyciągnięte w bok miały po siedem przegubów. Przyrząd ten o podstawie w formie trójnogu byłby na miejscu w każdej izbie tortur; jego zadaniem zaś było unaocznianie kapłankom postawy ciała przy świętych tańcach. Mechaniczna kolumna była stara, a zawarta w niej wiedza jeszcze starsza, jej działania jednak nie nadwerężył ząb czasu. Co Gurdżijew demonstrował praktycznie. Wracając do Mahatmów Madame Bławatskiej, to z punktu widzenia zdrowego rozsądku musieli być urojeniem, istniejącym jedynie w mózgach mistyków wrogich temu światu. Jeśli tak, to „ukryci mistrzowie" (ani ich wiedza) nie mogli pozostawić żadnych śladów. Jak się jednak zdaje, takie ślady istnieją, choć nasze ograniczenie sprawia, że aby je dostrzec, musimy nadziać się na nie nosem. Zanim zapuścimy się w nęcący gąszcz teorii spisku światowego i przypiszemy z pewną ulgą niezrozumiałe zakręty historii ludzkości tajnym intrygom wolnomularzy, templariuszy, dziewięciu nieznajomych, assassinów, Mahatmów i kogo tam jeszcze, powinniśmy nacisnąć hamulec. Wprawdzie na równie krwawy co absurdalny przebieg dziejów ludzkości składa się nieprzerwany ciąg skrajnie nieprawdopodobnych przypadków - można doprawdy powiedzieć, że ledwo jeszcze były możliwe - jednak tępota i brutalność gatunku Homo Sapiens całkowicie wystarczają jako wyjaśnienie. Nie, nie potrzebujemy posuwać się za daleko. Nam wystarczy prosta odpowiedź na nie całkiem proste pytanie: czy można z całą pewnością wykluczyć czysto teoretyczną szansę istnienia istot o poszerzonym horyzoncie i świadomości - przy czym nie ma tu mowy o deliriach LSD? A tym samym także istnienia wiedzy, która nie musi być większa od naszej znanej od dawna, ale po prostu tylko inna? Wracamy więc do teozofii Madame Bławatskiej. Właściwie nie jest to całkiem jej teozofia, bo chodzi tu o prastare pojęcie filozofii mistycznej. Jest to słowo greckie i oznacza boską mądrość. Od „normalnej" mistyki teozofia różni się punktem widzenia, przy czym preferuje ona intuicję, fantazję i bezpośrednie przeżycie w stosunku do sposobu myślenia analitycznologicznego. Tak więc korzenie teozofii znajdują się w starożytnym Oriencie. Nie będziemy szczegółowo omawiać rozwoju, rozpowszechnienia i odgałęzień myśli teozoficznej. Poprzestaniemy na definicji Madame Bławatskiej. W Glossary of Theosophy nazywa ją ona „...religią mądrości […] podstawą i ekstraktem wszystkich religii i filozofii świata, nauczaną i praktykowaną przez niewielu wybranych, odkąd człowiek zaczął myśleć". Tradycyjne definicje odrzuca jako nonsens, przypisując je niewiedzy, przesądom religijnym i zafałszowaniu prawdziwego ducha dawnych filozofów i wczesnych różokrzyżowców. Obok tego nieortodoksyjnego ujęcia „nowa" teozofia Madame Bławatskiej żąda, aby nie tylko wierzyć, ale poznawać i myśleć (przez co w istocie zasadniczo się różni od „starej"). Nie dość na tym, Rosjanka była przekonana, że w każdym człowieku tkwi dar jasnowidztwa i innych dokonań. Te ukryte zdolności można rozbudzać i ćwiczyć, dzięki czemu między innymi można byłoby też świadomie wejrzeć w świat niewidzialny. Ta nowa, „nowoczesna" postać teozofii patronowała praktycznie wszystkim powstałym po 1875 r. systemom okultystycznym i ezoterycznym, jeśli nawet pojęcie teozofii częstokroć bywa dyskretnie przemilczane. No dobrze, tradycyjne przekazy w nowej szacie nie są czymś aż tak nadzwyczajnym. W tym przypadku nadzwyczajny jest jednak sposób, w jaki doszło do tej odnowy. Jak już wspomnieliśmy, kontrowersyjne wnioski i twierdzenia wysuwane przez Madame Bławatską, ale także jej niezaprzeczalne zdolności paranormalne pochodzą od wspomnianych nieśmiertelnych mistrzów, Mahatmów, których uczennicą (chela) została ona w Tybecie, jak sama twierdziła. Być może istnieją tu paralele z owymi tajemnymi nadludźmi, o których stale wspominali templariusze w XVIII w., a może i nie. W każdym razie nowa teozofia miała zawierać wizję świata zapisaną w „najstarszej księdze świata" Dzyan, której treść Madame Bławatska poznała za pośrednictwem Mahatmów i przekazała ją w The Secret Doctrine, ściśle biorąc, sześć Cohans (strof) z Dzyan. Rudolf Steiner, którego trudno posądzać o jakiekolwiek powiązania z czarną magią (jegoantropozofia uchodzi za ideę twórczą, pozytywną i zwróconą ku ludziom), powiedział w 1910 r. o księdze Dzyan: „Są takie części strof Dzyan, których jeszcze długo nie uda się w pełni zrozumieć, którymi jeszcze długo należy się żywić, należące do największych objawień w dziejach rozwoju ludzkości". Same Cohans nie są łatwe w odbiorze i również interpretacje Madame Bławatskiej wymagają koncentracji. Nie mniej rozwichrzone wydają się ewolucjonistyczne tezy o siedmiu rasach prehistorii, cyklach rozwojowych, nadludziach i rasach zwierzęcych z księgi Dzyan. Kolejną przeszkodą na drodze do poważnej oceny jest rola teozoficznej teorii ewolucji w rasistowskim szaleństwie III Rzeszy i ówczesnej „nauce państwowej", lodowej kosmogonii Horbigera. Niewątpliwie jest faktem dyskwalifikującym teozofię, że wśród siedmiu ezoterycznych ras pierwotnych na piątym miejscu wymienia się Aryjczyków, którym towarzyszy „niższa rasa" Semitów, również mająca piątą rangę. Fatalnie się to kojarzy z owymi dwunastu laty, których właściwie miało być tysiąc, kiedy takie tezy można było znaleźć w oficjalnej teorii rasy i narodu. Są zresztą także u Aleistera Crowleya, Rudolfa Steinera (1861-1925), okultystki i pisarki Dion Fortune (Violet Mary Firth, 1891-1946) i innych. Jest oczywiste, że takie wyobrażenia pozwalają zbudować pozornie racjonalną podstawę dla ideologii o rasie panów i w konsekwencji dla masowego wyniszczania „niższych ras", choć trzeba zaznaczyć, że w myśli teozoficznej nigdzie nie znajdzie się wezwania do takich potworności. Z tego punktu widzenia wiele ideologii, wierzeń, a nawet dyscyplin naukowych zawiera potencjał, który może być niewłaściwie zrozumiany albo - co gorsza - czynnie wprowadzony w życie ogniem i mieczem przez fanatyków, szaleńców, sprowadzonych na manowce, sadystów i inne jeszcze odmiany człowieka. Wystarczy choćby wspomnieć krwawe ślady, jakie pozostawiły po sobie w dziejach na przykład niektóre prądy religijne. Helena Bławatska miała, jak się zdaje, świadomość tego zagrożenia, gdyż stale wyrażała pogląd, iż praktyczny okultyzm nie powinien być szeroko dostępny, aby nie przygotowani nie byli wystawieni na pokusę sprawowania władzy nad innymi ludźmi. W tym miejscu wydaje się wskazana chwila wytchnienia. Omawiając z pewnością niecodzienną osobę Heleny Bławatskiej, niepostrzeżenie dostaliśmy się w otchłań dziwnych teorii, wypaczonych poglądów na ewolucję człowieka, projekcji freudystowskich aż do potworności z niezbyt odległej przeszłości. Czy my w ogóle jeszcze mówimy na temat? Sądzę, że tak. Przypomnijmy sobie nić przewodnią, która ma łączyć różne aspekty wiedzy ezoterycznej. Jej początkiem były najbardziej znane ezoteryczne metody (od astrologii przez radiestezję po wróżbiarstwo). Szybko się przy tym okazało, że w gruncie rzeczy istnieje tylko jeden punkt zasadniczy, którym jest człowiek. Na istotę wiedzy ezoterycznej składają się jego nie zbadane zdolności i jego utajony dar wchodzenia w interakcję z ukrytymi zasadami kosmicznymi.Powstało więc pytanie o zakres naszych własnych ukrytych zdolności i o ich oddziaływaniena otoczenie. Zapoznaliśmy się z dwiema zasadniczo różnymi kategoriami ludzi o nadzwyczajnych (można by też powiedzieć, paranormalnych) cechach: z jednej strony z talentami naturalnymi, których  motywy były jasne, przekonywające i najgłębiej ludzkie, co pokazało niepohamowane nadużywanie przez nich swoich zdolności; z drugiej z osobami poszukującymi wiedzy ezoterycznej. Tutaj sprawy nie przedstawiają się tak prosto.Ocena jest trudna czy zgoła niemożliwa, granice między mistyką a szalbierstwem płynne, wyższa prawda nie daje się jasno oddzielić od wyższego nonsensu, a jeden punkt widzenia wydaje się wykluczać drugi, choć właśnie dualizm jest zasadniczą cechą wiedzy ezoterycznej (podobnie jak przyrodoznawstwa). Pozwólmy zatem, aby życie i działalność tajemniczych osobowości z grona ezoteryków przemówiły same za siebie. Do tego tematu księga Dzyan należy tak samo jak tańce Gurdżijewa albo rozpusta Aleistera Crowleya. Żadna z przytoczonych biografii nie rości sobie pretensji do kompletności czy nieomylności. Przeciwnicy mogą wysunąć taki czy inny zarzut, zwolennicy inaczej rozłożyć akcenty. Zdemaskowane oszustwa przeplatają się z niezaprzeczalnymi fenomenami paranormalnymi i ezoterycznymi, polityczne machinacje z okultystycznymi dogmatami - pole jest równie rozległe jak zwodnicze. Kto bezrefleksyjnie przeżuwa obiegowe opinie, ten stąpa, takie jest moje osobiste zdanie, po kruchym lodzie. Kontrowersje należą do natury rzeczy. Gdyby ich nie było, nie mielibyśmy do czynienia z magami, okultystami i nadludźmi albo też sławnymi osobistościami, które mimo wszystko były uważane za nadzwyczajne przez wielu ludzi - także tych o najwyższym wykształceniu i inteligencji (co trudno byłoby nazwać czymś codziennym). Już tych kilka przykładów pokazuje, że nie powinno się bez namysłu zbywać wzruszeniem ramion ani Madame Bławatskiej, ani innych. Dzieje tak zwanej „rzeczowej" nauki dowodzą, że to, co zwariowane, często może być prawdziwe, jeśli nawet niekoniecznie każdy narwaniec musi być zaraz geniuszem. W każdym razie w wizji świata Madame Bławatskiej nie brakuje zwariowanych elementów. Pytanie tylko, czy są one faktycznie zwariowane, czy my je po prostu widzimy pod niewłaściwym kątem? Na to pytanie nie możemy jeszcze odpowiedzieć nawet zdecydowanym „być może". Mimo to trzeba było je zadać, jeśli nawet na razie zawisło w powietrzu. Wrócimy do niego, kiedy w czwartej części , zatytułowanej Wiedza ezoteryczna w zwierciadle nauki, podejmiemy odważną próbę spojrzenia na ezoteryczne prawdy i odkrycia z doprawdy nieortodoksyjnego (jak na wiedzę ezoteryczną) punktu widzenia (dla „poważnej" nauki stanowi on prawie kamień obrazy...). Wytropimy przy tym dalsze interesujące związki, na razie jednak cierpliwości. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że naprawdę nie odbiegliśmy od tematu. Przewija się przed nami w dalszym ciągu kalejdoskop zagadkowych - albo co najmniej kontrowersyjnych - postaci ezoteryków i okultystów, których tajne odkrycia, mistyczna wiedza i siła ducha są przedmiotem dyskusji. Zanim zanurzymy się w pomroce dziejów, skierujemy jeszcze światło rampy na drugą wspomnianą osobistość z przełomu wieków.

hjdbienek : :
Clipy 
kwi 14 2009 Donnie McClurkin, Yolanda Adams, & Kirk...
Komentarze: 0

hjdbienek : :